30-10-2019, 03:38
Ciemność. Kompletna ciemność. Zimno. Przeszywające do szpiku kości zimno.
Siedziałem nagi, skulony z zimna na twardych kamieniach. Niedaleko burzyły się fale. Po ich dźwięku dowiedziłem się, że siedziałem nad brzegiem morza. Chciałem się czymś okryć, lecz w pobliżu niczego nie wyczułem. Poza tym niczego nie mogłem dojrzeć w ciemnościach.
Nagle z potwornym jazgotem zaczęły spadać wokół mnie dziesiątki meteorytów. Rozbijały się o ziemię i wodę blisko mnie. Płonęły niebieskim ogniem który oświetlił nieco okolicę. Nie patrzyłem jednak nigdzie gdyż skuliłem się jeszcze bardziej. Straszliwie się bałem. Każde uderzenie było bardzo głośne. W końcu armagedon ustał. Ze strachu nadal nie mogłem się ruszyć. Wtem usłyszałem wokół siebie setki nawoływań i okrzyków. Zbliżali się. Szukali mnie. Strach i adrenalina kazały mi uciekać. Zacząłem biec przed siebie raniąc sobie stopy. Zacząłem natrafiać na pierwszych dzikusów. W ich szklanych oczach widziałem dziki szał i brualną rządze krwi. Chcieli mnie dopaść. Przedzierając się przez gęstniejący tłum barbarzyńców złapałem jakiś długi patyk którym odganiałem oprawców. W końcu dostrzegłem lichą strażnicę z drewna. Nie miałem już gdzie indziej uciekać. Wspiąłem się najszybciej jak potrafiłem ale i tam nie dali mi spokoju. Wydając przeraźliwe zwierzęce ryczenie zaczęli się wspinać. Na szczycie budowli oprócz mnie siedziała skulona, płacząca, bojaca się jak ja mała dziewczynka. Próbowałem ją obronić lecz dzikusy wyrwały mi ją. Zostałem sam. Odpędzałem atakujące mnie z dwóch ston potwory. Działałem w szale odpychając ich ostatkiem sił. Nie mogąc mnie dorwać zaczęli bujać konstrukcją. Po chwili belki zaczęły pękać. Ma twierdza runęła w ciemność a ja wraz z nią. Przygniotły mnie gruzy. Nie mogłem się ruszyć. Po chwili zaczęły się dobierać do mnie dziesiątki upiornych rąk. Krzyczałem.
Siedziałem nagi, skulony z zimna na twardych kamieniach. Niedaleko burzyły się fale. Po ich dźwięku dowiedziłem się, że siedziałem nad brzegiem morza. Chciałem się czymś okryć, lecz w pobliżu niczego nie wyczułem. Poza tym niczego nie mogłem dojrzeć w ciemnościach.
Nagle z potwornym jazgotem zaczęły spadać wokół mnie dziesiątki meteorytów. Rozbijały się o ziemię i wodę blisko mnie. Płonęły niebieskim ogniem który oświetlił nieco okolicę. Nie patrzyłem jednak nigdzie gdyż skuliłem się jeszcze bardziej. Straszliwie się bałem. Każde uderzenie było bardzo głośne. W końcu armagedon ustał. Ze strachu nadal nie mogłem się ruszyć. Wtem usłyszałem wokół siebie setki nawoływań i okrzyków. Zbliżali się. Szukali mnie. Strach i adrenalina kazały mi uciekać. Zacząłem biec przed siebie raniąc sobie stopy. Zacząłem natrafiać na pierwszych dzikusów. W ich szklanych oczach widziałem dziki szał i brualną rządze krwi. Chcieli mnie dopaść. Przedzierając się przez gęstniejący tłum barbarzyńców złapałem jakiś długi patyk którym odganiałem oprawców. W końcu dostrzegłem lichą strażnicę z drewna. Nie miałem już gdzie indziej uciekać. Wspiąłem się najszybciej jak potrafiłem ale i tam nie dali mi spokoju. Wydając przeraźliwe zwierzęce ryczenie zaczęli się wspinać. Na szczycie budowli oprócz mnie siedziała skulona, płacząca, bojaca się jak ja mała dziewczynka. Próbowałem ją obronić lecz dzikusy wyrwały mi ją. Zostałem sam. Odpędzałem atakujące mnie z dwóch ston potwory. Działałem w szale odpychając ich ostatkiem sił. Nie mogąc mnie dorwać zaczęli bujać konstrukcją. Po chwili belki zaczęły pękać. Ma twierdza runęła w ciemność a ja wraz z nią. Przygniotły mnie gruzy. Nie mogłem się ruszyć. Po chwili zaczęły się dobierać do mnie dziesiątki upiornych rąk. Krzyczałem.
Dlaczego intuicja podpowiada mi, że z tego koszmaru już się nie obudzę? Bo wcale jeszcze nie poszedłem spać a koszmar dopadł mnie na jawie.