Kroniki Astralnych Motyli
#11
O tym akurat nie pomyślałam.
Bardziej miałam zamiar zrobić inną prowokację ezoludzi - wykorzystując moje własne ezoteryczne wizje z czasów mojej wiary w OOBE i weryfikowania skuteczności "magicznych" praktyk, stworzyć bloga z "natchnioną prawdą wbrew mainstreamowi". I czekać, aż zdobędę wyznawców, którzy potem sami będą mnie bronić przed ewentualnymi krytykami, zarzucając im "zamknięty umysł" i "niski poziom świadomości". 
Myślisz, że naprawdę te opowiadania mogą zostać przez ezoludzi potraktowane serio? Coś takiego nie przyszło mi do głowy, ja chyba ezoludzi jeszcze nie doceniam :P
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#12
Główna bohaterka ma osobowość badawczego sceptyka, przez co notatki nie trącą emocjonalnym bajkopisarstwem, po którym ezoludki mogą ewentualnie rozpoznać fałsz :) Obstawiam, że zdobyłabyś wyznawców, choć wśród tych typków, którzy naciągali by opisane przez ciebie przygody do swoich własnych teorii na temat astrala :P
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#13
Może to dlatego, że w dużej części staram się inspirować czymś, co pisałam (i nigdy nie ukończyłam) w klasie maturalnej, co miało być w założeniu moją własną wersją "Ferdydurke". Stąd właśnie to podejście, myśli i czasem wypowiedzi głównej bohaterki.

Ja raz na jednym dość rakotwórczym forum widziałam dyskusję między miłośnikami OOBE. Jakieś dziewczę opisało swoje doświadczenia w "astralnym mieście" i interakcje z projekcjami. Ktoś inny stwierdził, że nie, że to nie mogło być OOBE, że to nie mogło mieć miejsca w astralu, bo to niemożliwe, żeby jakiś duch zachował się tak czy inaczej :P
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#14
Weszłam do domu po chwili wahania, przyjrzawszy się uważnie gałce. Morda nadal szczerzyła się upiornie. 
(Spokojnie, spokojnie, panienka się nie boi, on tylko warczy, ale nie gryzie… O tak!)
Odruchowo skierowałam się ku drzwiom łazienki. Nawet nie zastanawiając się, czy tutaj mycie rąk po wejściu do domu ma jakikolwiek sens. Minęłam niską kwadratową szafkę, która kilka dni temu wcześniej była jeszcze stolikiem i zdecydowanie miała ciemniejszą barwę. Położyłam rękę na klamce i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wcześniej drzwi otwierały się do wewnątrz. I były lite, bez tej przeciętej listewkami na krzyż kwadratowej szybki. Pociągnęłam drzwi do siebie.
Pomieszczenie było podobnych rozmiarów jak łazienka, która jeszcze niedawno się tu znajdowała. Tylko teraz ściany kafelki na ścianach zastąpiły deski, na środku leżał luźno tkany, przypominający trochę sieć, okrągły dywan, w miejscu wanny stała duża stara szafa a po przeciwnej stronie zamiast sedesu i umywalki widziałam biurko i małą komódkę. Blat zawalony był papierami, sterty teczek i luźnych kartek chaotycznie pokrywały każdą wolną poziomą powierzchnię. Niektóre leżały na brzegu, częściowo wisząc poza blatem, kilka leżało poniżej na podłodze. Odruchowo podniosłam jedną, leżącą najbliżej. Przyjrzałam się schematowi czegoś, co przypominało układ planet z uproszczonymi orbitami albo atomy z powłokami elektronowymi. Rysunek podpisano, ale co z tego, skoro opis wykonano jakimiś dziwnymi runami, chyba bardziej złożonymi niż te symbole na słupkach wokół mojego podwórza? Z rezygnacją odłożyłam kartkę na biurko. Rzuciłam okiem na białą tekturową teczkę opisaną jako „WEJŚCIE W 9338. CYKL”. Kiedy znów spojrzałam na kartkę, którą przed chwilą położyłam obok, zobaczyłam, że jej treść się zmieniła. Teraz był sam zwarty runiczny tekst, bez żadnej ilustracji.
Przykucnęłam obok biurka. Pod spodem widziałam tekturowe pudła, częściowo pokryte warstwą kurzu. Wyglądało to trochę tak, jakby niedawno ktoś je ruszał, ale tutaj to raczej nie powinno mnie dziwić. O niczym też nie świadczyło. Energicznym dmuchnięciem oczyściłam nieco bardziej pudło leżące na wierzchu i wyciągnęłam je na zewnątrz. Przed otwarciem przetarłam je jeszcze rękawem. Nie było żadnego powodu, żeby zaczynać poszukiwania tutaj, ale też żadnego powodu, żeby tutaj nie zacząć. 
W kartonach były głównie papiery, teczki albo oprawione w skórę notatniki różnych formatów. Oprócz tego coś, co wyglądało na zegarek, opakowanie po kalkulatorze, coś w rodzaju kompasu z trzema niezależnie poruszającymi się wskazówkami oraz kilka szkieł powiększających różnych rozmiarów. Większość rzeczy odłożyłam na miejsce, kilka, które miałam wrażenie, że mogą mi się przydać, położyłam na razie na biurku. Nie wiem, czy to miało jakikolwiek sens. Przecież za kilka dni mogłam w ogóle do tego pokoju nie trafić. Tylko co innego mogłam zrobić? Wynieść to na korytarz? Czy to by w czymkolwiek pomogło? Jedyną rzeczą, którą znalazłam i która w jakimś stopniu przypominała amulet, był lekki krążek z jasnego drewna, wielkości ludzkiej dłoni, z wyrytym po jednej stronie złożonym wzorem z kwadratów, okręgów i trójkątów. Takie coś można by na podłodze nakreślić i próbować przyzywać Szatana. Chociaż gdyby ktoś mnie spytał, nie umiałabym odpowiedzieć, dlaczego artystyczne zbiory figur miałyby posiadać taką moc. Słyszałam od zawsze, że matematyka to szatański wynalazek, ale żeby to brać tak dosłownie… Amulet w każdym razie nie był tym, którego potrzebowałam, odłożyłam go zatem na biurko obok stosu innych przedmiotów. Byłam ciekawa, w którym momencie to wszystko wraz z połową stosu kartek znajdzie się na podłodze. 
Powoli wycofałam się z pomieszczenia. Przeszłam dalej w głąb korytarza. Po lewej stronie miałam kolejne drzwi, z nienaturalnie wysokim drewnianym progiem, wytartym, prawie zaokrąglonym. Te drzwi były krzywe, nieco szersze na dole, a na środku wyryto niezgrabny pentagram. Przyznaję, że troszkę mnie to zaintrygowało. Otworzyłam te drzwi, obojętnie przyjęłam fakt, iż po drugiej stronie progu brązowe małe płytki zastąpiły parkiet. Przede mną ciągnął się wąski korytarzyk, przechodzący w schody o dość niskich stopniach. Idąc nim, zauważyłam, że stopniowo robi się coraz ciemniej. Obejrzałam się za siebie, szukając przyczyny tego nietypowego zjawiska, nie zobaczyłam jednak nic więcej ponad to, że teraz tak samo ciemniej było w całej długości korytarzyka. Kiedy cofnęłam się o krok, miałam wrażenie, że znów zrobiło się nieznacznie jaśniej. W całym korytarzu. Jakieś złudzenie optyczne? Żeby się upewnić dałam jeszcze kilka kroków do przodu, potem cofnęłam się jeszcze bardziej i zmieniłam zdanie. To raczej nie było złudzenie, ale celowo wywołany efekt. A w jaki sposób wywołany? Tu odpowiedź mają kapłani największych religii – to rzeczy nie do pojęcia dla niedoskonałego ludzkiego umysłu, więc i tak tego nie zrozumiemy.
Na dole schodów były kolejne drzwi, metalowe. Tym razem proste, przy krawędziach miały wzór z płaskorzeźby, imitujące popękany lód pokrywający ich brzegi. Nie miały żadnej klamki ani gałki, ale wystarczyło wyciągnąć w ich kierunku rękę, choćby po to, żeby sprawdzić, czy może da się je po prostu pchnąć, i już samoistnie odjechały w górę z nienaturalnie głośnym hurgotem. To też z pewnością zrobione było celowo.
Mogłam sobie pomyśleć, że jeszcze tylko brakuje tu upiornej mordy diabła, ale nie, tego też zabraknąć nie mogło. Mordę zobaczyłam po przejściu paru kroków, kiedy po wpływem dziwnego impulsu akurat musiałam spojrzeć w górę. Płaskorzeźba znajdowała się na suficie, mniej więcej na środku pomieszczenia i była barwy brązowej, nieco ciemniejsza niż reszta sufitu. Morda stanowiła jednocześnie tarczę słońca z pofalowanymi promieniami, wokół znajdowały się półksiężyce z klasycznymi już twarzami brodatych starców. Wszystkie te oblicza zdawały się wyrażać dezaprobatę, chociaż w każdym przypadku grymas był nieco odmienny.
- Pewnie jesteś zły, że już od dawna nikt nie złożył ci w ofierze kozy – mruknęłam do mordy – Albo chociaż czarnego kota.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałam było mniej więcej kwadratowe, filary rozmieszczone po dwa w pobliżu każdej ze ścian oraz dziwne geometryczne formy, wyrastające z podłogi i tworzące coś w rodzaju dekoracyjnych murków i przegród, czyniły kształt mniej regularnym. Znów miałam wrażenie, że światło zmienia się w zależności od tego, gdzie stoję, najjaśniej było na środku, ale tutaj różnice były już dużo mniejsze. Ogólnie było tu nieco ciemniej niż w reszcie domu. Pod sufitem znajdowały się trzy niewielkie okna opatrzone ekstrawagancko ozdobną kratą, ale zamiast na zewnątrz, miałam widok na jakiś zielonkawy mrok, w którym przepływały smugi gęstej mgły. 
Obeszłam tę dziwną komnatę, nie wiem, czy bardziej zaintrygowana, czy rozbawiona. Miałam tutaj własną kaplicę szatana, jakbym którejś nocy nabrała chęci na małą czarną mszę? Potem pomyślałam nieco bardziej logicznie i zwróciłam uwagę na wielkie, ciężkie kufry ustawione pod jedną ze ścian i niszę, w którą wbudowany był wielki stół. Podobna nisza znajdowała się na przeciwległej ścianie, tam z kolei były półki. A na nich mnóstwo alchemicznego sprzętu, jak rekwizyty z familijnego filmu o podróży w czasie do średniowiecza. Jako, że stół był bliżej, od niego zaczęłam. Na blacie nakreślone były ołówkiem słabe zarysy przenikających się kręgów, kwadratów, trójkątów i pentagramów. I owszem, amulety też tam leżały, całe mnóstwo. Większość w postaci dziwacznych kształtów utworzonych ze splątanych, w niektórych przypadkach lekko nadtopionych drutów. Kilka drewnianych kostek jak do gry, tylko zamiast oczek miały runy albo podobne znaki. Kilka maleńkich czaszek, chyba ptasich, w tym jedna ozdobiona spiralnym wzorem. Tak, czerwonym. Tylko zbyt jasnym, żeby to była zaschnięta krew. Przysunęłam bliżej krawędzi blatu to, co przypominało wydłużone szpatułki albo blaszki. Niestety jedyny sześciokąt, który znalazłam był bardzo regularny, wykonany z czarnego gładkiego tworzywa. Miał bok długości nieco ponad dwa centymetry, po jednej stronie w pobliżu kątów znajdowały się błękitne punkty. Z pewnością nie było to to, czego szukałam, ale na wszelki wypadek wcisnęłam go do kieszeni spodni. Potem sięgnęłam do leżącej na stole grubej księgi w czarnej oprawie. Zwykłej, z cienkiej tektury, z wykonanym złotobrązową linią rysunkiem człowieka wewnątrz wieloramiennej gwiazdy, stojącego w rozkroku i z wyciągniętymi na boki ramionami jak ten ze słynnego szkicu Leonarda. Obok każdego wierzchołka gwiazdy znajdowała się inna demoniczna twarz czy też maska. Tytuł wypisano pod rysunkiem prostymi runami, jednak, kiedy przyjrzałam się temu dokładniej, wydawało mi się, że w niepojęty sposób napis się zmienia, pozwalając się odczytać. „ASYMETRYCZNE ROZSZCZEPIANIE UMYSŁU”. Otworzyłam książkę, przerzuciłam kilka kartek. Znów dziwne znaczki, robaczki i runy, chyba nawet czasem kilka różnych alfabetów na tej samej stronie. I schematy, coś w stylu wektorów, otoczone okręgami zbiory punktów powiązane siecią linii, tabele i podzielone na części koła. No znów ta szatańska matematyka, jak nic!
Odłożyłam książkę i chciałam przejść dalej. Chciałam.
- A odnieść ją na miejsce to nie łaska?!
- Miło cię znowu wi… to znaczy słyszeć, Kiri – mruknęłam.
- Pfff! To teraz ty bądź tak miła i weź tę książkę, i odnieś ją do biblioteki. Potem dopiero narzekasz na bałagan…
- Przecież nic nie mówiłam! - zaprotestowałam.
- Ale myślałaś. Bierz tę książkę.
Dla świętego spokoju wzięłam tę książkę, chociaż z jedną wolną ręką szukanie było znacznie mniej wygodne. Otwierałam kolejne szuflady pod blatem stołu. Znów druty, całe metry drutu w małych kawałkach, mogłabym na skupie złomu nieźle się wzbogacić… Gdyby ten metal tak raczył ważyć więcej. Lżejsze to było od aluminium i to sporo. I kryształy. W różnych barwach i odcieniach, wielościenne, wydłużone albo rozgałęzione jak gwiazdy. Zapewne mogłam bezpiecznie założyć, że nic z tego nie było diamentem i kolejny plan łatwego wzbogacenia się nie miał prawa się powieść. Potem przyszła kolej na kufry. Oba przegrzebałam do samego dna, na ile było to możliwe bez wyciągnięcia całej ich zawartości na podłogę. Czasami miałam wrażenie, że przedmiot, który położyłam gdzieś obok po chwili mojej nieuwagi zmieniał się w coś innego. W pewnym momencie, kiedy znieruchomiałam nad otwartą skrzynią, zdałam sobie sprawę, że chociaż w tej chwili nic nie dotykałam, nadal słyszałam jakiś chrobot. Wstrzymałam oddech. Natężenie dźwięku w niektórych momentach rosło, miałam też wrażenie, że jego źródło się przemieszcza. Na chwilę wszystko ucichło, potem znowu coś zachrobotało, znacznie bliżej mnie. Swoje tętno odczuwałam już chyba w całym ciele. I znów, i kolejny raz. Jeszcze bliżej. Niewiele ponad metr ode mnie, za moimi plecami. Zaczęłam się powoli odwracać. Naprawdę byłam bliska tego, żeby zacząć krzyczeć, z pewnością krzyknęłabym, gdybym coś zobaczyła, cokolwiek, nawet jakiś refleks światła czy własny cień na skraju pola widzenia przy wykonaniu gwałtowniejszego ruchu… Nic jednak nie zauważyłam. Nawet cisza utrzymywała się tym razem przez dłuższą chwilę, zanim usłyszałam cichy szelest, jakby gdzieś za ścianą.
Zebrałam z podłogi rozrzucone rzeczy, wrzuciłam je losowo do dwóch skrzyń. Może i robiłam bałagan, ale to na razie i tak nie miało znaczenia. Bardziej liczył się fakt, iż poczułam, że wszelkie bodźce wydawały mi się lekko przytłumione. Domyśliłam się, że mam niewiele czasu.
Ruszyłam w stronę półek przy przeciwległej ścianie, teraz już ignorując wszelkie podejrzane dźwięki. I tak pewnie nie miałam szans nic zobaczyć. W miarę, jak moje połączenie z tym światem słabło, czułam narastającą niecierpliwość. Nie moje uczucie promieniowało na mój umysł.
- Wydawało mi się, że to gdzieś tu było.
No cóż, moja droga Kiri, no cóż…
Na półkach znów to samo, druty, blaszki, kawałki drewna i inne tworzywa. Oprócz tego naczynia, wyjątkowo fikuśne szkło laboratoryjne. Niektóre z nich pewnie potrafiłabym zidentyfikować, gdybym mogła się przez chwilę zastanowić. Gdybym, u licha, miała czas!
Z szafki mniej więcej na poziomie mojego wzroku wpatrywała się we mnie czaszka, prawie jak ludzka, tylko zamiast tworzyć gładką kopułę, górna część porośnięta była krótkimi różkami. Czaszka znajdowała się przy krawędzi półki, a półki były na tyle głębokie, że za nią mieściło się kilka innych rzeczy. Żeby do nich sięgnąć, uniosłam czaszkę i wówczas z wnętrza wypadło czarne kudłate stworzenie, nieco mniejsze od szczura. Miało okrągłe czarne oczka, coś pomiędzy ryjkiem a dziobem, wydłużone ciało i ogon puszysty jak wiewiórka chociaż ponad dwa razy krótszy. Nie wiem, czy w ogóle miało łapy, zdawało się płynąć albo ślizgać po powierzchni, a trudno było się zorientować, gdy jego gęsta, prosta sierść sterczała jak naelektryzowana.
- Czymkolwiek jesteś, zabrałeś może mój amulet? - spytałam. Zawsze była jakaś szansa, że to coś mnie zrozumie. Chyba nawet zrozumiało, bo zaczęło gwałtownie potrząsać przednią częścią ciała, gdzie powinna być głowa. Na wszelki wypadek jeszcze pokazałam temu płaski sześciokąt.
- To coś takiego, tylko wydłużone w jednym kierunku.
Znów stworzonko gwałtownie się otrząsnęło. Przymnkęłam oczy i jęknęłam. W uszach mi szumiało, jednocześnie gdzieś za moimi plecami coś znów chrobotało po podłodze albo pod nią.
- Tracę kontakt – mruknęłam – Kiri, poszukam tego następnym razem. Teraz nie dam rady.

Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#15
Dzień 5

Chyba zaczęłam denerwować się na samą siebie. Uczucie wydało mi się nawet jak najbardziej słuszne, a przez to w pewien perwersyjny sposób przyjemne. I pojawiła się szansa, że wyniknie z tego coś dobrego.
Przeglądałam „Asymetryczne rozszczepianie umysłu”, zauważając, że niektóre fragmenty, podobnie jak tytuł wcześniej, stają się dla mnie czytelne. Musiałam się tylko starać w trakcie czytania zachować uwagę i przede wszystkim, brońcie mnie wszyscy bogowie, nie odrywać wzroku od strony. Zauważyłam, że spora część przy początku książki, przynajmniej ta na razie dla mnie osiągalna, dotyczy technik medytacji i wizualizacji. Co się powtarzało stosunkowo często, to wzmianka o otwarciu umysłu, cokolwiek miało to znaczyć. Przyłapałam się na tym, że w którymś momencie rysowałam na marginesie mojego leżącego obok zeszytu schematyczne karykaturalne popiersie człowieka z nieproporcjonalnie dużą głową i ubytkiem w czaszce, jak część wykrojona z jabłka. Przerwałam, kiedy rysowałam wypływającą z owej dziury w głowie chmurę. Tak już jest, że kiedy człowiek usiłuje się na czymś poważnie skoncentrować, podświadomość z jakże wielką kreatywnością znajduje sobie ujście gdzieś obok. A tutaj, przy tak licznych subtelnych, ledwie wyczuwalnych, ale wszechobecnych bliżej nieokreślonych odbieranych sygnałach, było o to znacznie łatwiej. Jak tak dalej pójdzie, doczekam się któregoś pięknego dnia kolejnego zwierzęcego chowańca, a jakoś nie czułam się gotowa na obecność drugiej Kiri w pobliżu. I to będzie dopiero rozszczepienie umysłu, asymetryczne czy nie.
Co wiedziałam i co miałam? Ten nieszczęsny piąty wymiar, wciąż pozostający zagadką. I amulet, którego chociaż nie widziałam, byłam prawie pewna, jak dokładnie powinien wyglądać i który zniknął z miejsca, w którym powinien być. Mogłam poddać się tutejszej logice i po odczekaniu sprawdzić w tym pomieszczeniu z pentagramem na drzwiach, a nuż się tam pojawi. Ale to nie jest zapewne takie proste, inaczej wystarczyłoby siedzieć na tyłku i mieć nadzieję, a wszystko przyszłoby samo. Pod tym względem chyba zawsze i wszędzie było tak samo.
Przeszłam do kuchni. Nastawiłam się już na obecne tu przejawy gorączkowego ożywienia, ale teraz poza szelestem i stukaniem w niektórych szafkach, panował względny spokój. Na kuchence jak zawsze coś stało. Pyrkoczący kocioł, ginący w chmurach pary, ledwie mieścił się pod okapem. Ciecz syczy i pieni się, wypływa, spływa, płynie. Płynie rzeką po podłodze, strumieniem szarozielonym, niech płynie, niech się wije i kręci, niech tworzy stawy i sadzawki… Wszystko, co normalnie niedozwolone a tu tak naturalne!
Jako że płynęło sobie przy końcu kuchni, mogłam poruszać się w miarę swobodnie. Do ciastek i elektrycznego czajnika mogłam dojść i w tej chwili to mi zupełnie do szczęścia wystarczało.
- Masz na coś ochotę? - spytał Hiss. Nie wiem, skąd wyszedł, że zdołał natychmiast znaleźć się na blacie w pobliżu, w dodatku całkiem bezszelestnie. Ja miałam taki wpływ na te wszystkie stworzenia, że je swoją obecnością przyciągałam?
- Jakbyś mógł zaparzyć herbatę, byłoby miło – odparłam.
- Jakiś problem? - zainteresował się Hiss. Drgnęłam. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa i niejako być powinno, zaprzeczyłam. Wszystko w jak najlepszym porządku, a jakże, i czemu w ogóle mnie pyta.
- Cóż, wyglądasz na zamyśloną – powiedział stwór spokojnie – Jeśli mógłbym jakoś pomóc…
Przerwałam, bo tak właśnie w podobnych sytuacjach bywa i teraz nie było powodów, aby miało być inaczej. Bo w pewien sposób mówiąc tak i zawieszając głos właśnie tego się oczekuje.
- Nie, ja tylko planuję tu mały zwiad – wyjaśniłam szybko – W końcu to mój dom, a całego dotąd nie widziałam.
Dobrze, lepiej, coraz lepiej. Nawet się uśmiechnęłam.
Usiadłam przy stole, ignorując czarne cienie, które przemknęły obok jego nóg i czmychnęły gdzieś w stronę kąta, gdzie zniknęły. Albo nie dopracowały jeszcze sposobu dość wiarygodnego zwiewania z pola widzenia, jak się zbliżę, albo coś takiego po prostu leżało w ich naturze. Kiedy Hiss wdrapał się na stół, dźwigając szklany dzbanek niemal tak duży jak on sam, wyciągnęłam z kieszeni spodni płaski sześciokąt.
- Widziałeś może przypadkiem coś podobnego? - spytałam, pokazując sześciokąt na otwartej dłoni – Tylko taki wydłużony, cieńszy i beżowy.
Sama nie wiedziałam, dlaczego tak mi się powiedziało. A byłam swoich słów tak pewna, jakbym sama wielokrotnie to widziała. Hiss potrząsnął głową.
- Nie wykluczam, że coś takiego może tu być – westchnął – Amuletów poniewiera się tu od groma. Na twoim miejscu poszukałbym w komnacie elementów.
- Obawiam się, że tam też nie ma – odparłam ponuro – Ale dzięki za pomoc.
Weszłam po schodach na piętro. Na wszelki wypadek wchodziłam powoli, ostrożnie stawiając stopy. Stopnie na pierwszy rzut oka wyglądały solidnie, ale nie dałabym głowy, że przez złośliwość losu któryś nie zechce się zapaść pod moim ciężarem. Jednak wszystko było w porządku. Chyba.
Za sobą miałam jakieś dwa pomieszczenia, ale na razie ruszyłam naprzód, w głąb domu. Kiedy mijałam uchylone drzwi jednego z pokoi, zdawało mi się, że dostrzegam w nim czyjąś sylwetkę. Cofnęłam się o krok i zajrzałam do środka, ale w pogrążonym w pomarańczowym półmroku pomieszczeniu stały tylko trzy manekiny. Właściwie nie byłam pewna, dokąd idę. Chyba po prostu musiałam ocenić, jak rozległe jest pierwsze piętro tego domostwa, a dopiero potem w sposób metodyczny zabrać się do poszukiwań. Minęłam kilka par drzwi po jednej i drugiej stronie, zamkniętych albo uchylonych. I tak jak na parterze, korytarz zakręcał w prawo. Od tego miejsca błękitna tapeta w srebrne wzory była zniszczona, pocięta czy może poszarpana, jakby stado zwierząt drapało pazurami ściany na całej wysokości. Im dalej, tym rysy były głębsze, dłuższe i bardziej liczne. A kilka metrów przede mną podłoga nagle urywała się, nierówne krawędzie połamanych desek sterczały nad krawędzią groteskowej czarnej przepaści.
To niemożliwe, zaprotestowało coś w moim mózgu. Tam pod spodem powinien być parter! Nawet jak tam też w podłodze jest dziura, to chociaż przekrój korytarza!
Parteru jednak nie widziałam, jedynie nieprzeniknioną czerń od poziomu podłogi na piętrze aż do samej nieskończoności. I unoszące się nad otchłanią fragmenty podłogi, niektóre zawieszone w próżni, inne połączone ze ścianą. Jak wysepki w starych grach przygodowych. Jak te skrzynki w lesie za moim podwórkiem.
No to sobie poskaczemy…
Tym razem jakoś lepiej mogłam wyczuć tutejszą grawitację. Wykonałam dwa skoki, zatrzymałam się. Stałam na zawieszonym w próżni drewnianym fragmencie, a ten fragment ani drgnął. Zaskoczona tą nieoczekiwaną stabilnością podskoczyłam. I jeszcze raz. A potem, coraz bardziej zdumiona, jako że trochę miejsca tu miałam, przesunęłam się do krawędzi. Nadal nic. Więc to była zwykła lipa? A ja tak dałam się podpuścić?! Niedoczekanie!
Przykucnęłam i sięgnęłam ręką poza krawędź połamanych desek. Skakać tak od razu nie będę. I nie zamierzam nazywać tego strachem, tylko zdrowym rozsądkiem. Gdyby tu w rzeczywistości była podłoga, już wbiłabym w nią czubki palców. A teraz pół dłoni. Całą dłoń z nadgarstkiem… 
Wstałam, nie za bardzo wiedząc, co mam o tym myśleć. Coś obok cicho zachrzęściło. Spojrzałam na ścianę po mojej lewej stronie, skąd zdawał się dochodzić dźwięk. Tutaj z tapety nic prawie nie zostało, ściana była popękana i poorana głębokimi bruzdami. W tym wszystkim tworzyły plątaninę czarne kable o trzech różnych średnicach. Bardziej przypominało to plątaninę kłączy albo pajęczynę niż typowe rozmieszczenie przewodów w ścianach. W niektórych miejscach owa sieć zdawała się drgać, stamtąd właśnie co jakiś czas dochodziło chrupanie. Mogłam mieć nadzieję, że cokolwiek tam było, nie będzie w stanie przeskoczyć tego metra, który dzielił mnie od ściany. Powędrowałam wzrokiem wyżej, gdzie kabli było trochę mniej. A jeszcze wyżej…
(spojrzała w niebo, drugą, błękitną, przepaść ujrzała)
otwierała się otchłań. Głodny, nienasycony wir, unoszący gdzieś w czarną nicość drobinki pyłu. Odwócona trąba powietrzna, która tylko niepojętym cudem, czy może na skutek dobrej woli tutejszych astralnych bóstw, nie porwała mnie, a przynajmniej nie zepchnęła z tej małej drewnianej wysepki wprost w tę drugą nicość na dole. Stąd gdzie stałam, nawet nie czułam podmuchu wiatru. Uniosłam rękę, zaintrygowana. To nie huragan? Dudu, mój drogi Dudu, to właśnie jest ten piąty wymiar, o którym mówiłeś?
- Nie tylko piąty – odezwała się Kiri w mojej głowie – To węzeł łączący kilka wymiarów w tym punkcie.
- Da się stąd dostać do piątego? - spytałam. Poczułam coś, co mogło być rozbawieniem.
- Nie dostać DO, tylko przejść PRZEZ piąty wymiar – uściśliła Kiri – Wyższe wymiary raczej do niczego innego nam nie służą.
- Czyli da się, czy nie?
- Owszem, da się. Skaczesz?
Uniosłam brwi. Ona mówiła poważnie, żartowała, czy sprawdzała, czy dam się wkręcić? Teraz już tego rozbawienia od niej nie wyczuwałam, przynajmniej takie miałam wrażenie. Chyba nie chciała, żeby coś mi się stało, bo tym samym unicestwiłaby samą siebie.
- Skaczę – powiedziałam, tak na wszelki wypadek, jakby jeszcze nie zdążyła odebrać moich myśli. A może po prostu liczyłam na to, że jeśli żartowała, teraz spróbuje mnie powstrzymać. Nie powstrzymała. Skoczyłam, starając się nie zawadzić o ostre krawędzie desek. Prosto w miękką czerń.
Nastąpił przeskok. Czy może raczej seria przeskoków, a pomiędzy nimi chwile zawieszenia w czymś gęstym, w całkowitej ciemności. W końcu zdałam sobie sprawę, że stoję na czymś stałym. A przed sobą widziałam tworzące prostokąt linie światła. Drzwi!
Przeszłam te kilka kroków, które dzieliły mnie od niskich drzwiczek. Musiałam schylić głowę, bo sufit  gwałtownie się obniżał, przy samych drzwiach musiałam zejść do przysiadu. W słabym świetle wpadającym przez szczeliny wymacałam tak samo śmiesznie małą klamkę. I wyszłam. Na czworaka. Co w tym złego… Jak tu nawet był kurz – tak, widziałam już te wszystkie babki, ciotki, cioteczne kuzynki, śmiertelnie zgorszone, że jak to? Spodnie ubrudzisz, panno Maddigan, wstań z tej brudnej ziemi! A ja już, droga ciociu nie wstanę, ja już jestem poza waszym światem i tutaj takie drobiazgi znaczą tyle co nic.
Znalazłam się na drewnianym podeście w ogromnym osobliwym pomieszczeniu. Było ono wysokie na co najmniej trzy piętra, zwieńczone dodatkowo stożkowym dachem, pod którym zamiast poddasza były jedynie rusztowania i mosty z szerokich, długich desek. Nieco niżej umieszczone były okna z witrażami, przypominającymi mandale albo rozety, po jednym takim oknie na każdą ze ścian, a pomieszczenie było zbudowane na planie ośmiokąta. Ośmiokąta zaskakująco równego jak na ten dom. A niżej już ściany były pokryte drewnem i w większości zajęte przez szafki i szafeczki, drzwi i drzwiczki, niektóre tak małe, jak te, przez które się tu dostałam. Pomiędzy tym jeszcze były wloty korytarzy i tuneli, niektóre odchodziły pod niemożliwymi kątami, a wszystko łączyły liczne mostki i drabinki, podesty i schodki, w niektórych miejscach jakby przenikające się wzajemnie. 
- To też jakiś międzywymiarowy węzeł? - spytałam, wskazując palcem jedno z miejsc, gdzie z perspektywą było wyraźnie coś nie tak.
- Tak – odpowiedział mi natychmiast srebrny głosik – Wiele przejść w Wieży jest przemieszczonych względem przestrzeni w piątym i szóstym wymiarze. Ale jak sama widzisz, tutaj można się w tym poruszać bardziej czy mniej odruchowo. Nie wymaga to szczególnego wysiłku.
Pięknie. Tak zupełnie mimochodem o tym wspomniała, jakby sądziła, że podstawowe zasady tym rządzące były mi doskonale znane. Trzeba będzie chyba wyprowadzić ją z błędu. Ale najpierw chciałam stąd zejść na dół. Znalazłam właściwe schody i drewniane mostki, po drodze zerknęłam do kilku wbudowanych w ścianę szafek, które miały akurat uchylone drzwiczki. Wewnątrz znajdowało się coś w rodzaju gniazda bezpieczników, ale znacznie bardziej złożone, zawierające więcej elementów. Nad jednym z takich układów umieszczona była żarówka, w której krążyły świetliki. Wolałam na razie niczego nie dotykać.
Na dole, na poziomie parteru, jak się zorientowałam po chwili, znajdowała się ponad dwumetrowej średnicy kopuła, budynek w budynku, pokryty pomalowanymi na czarno deseczkami wyciętymi i ułożonymi na wzór łusek. Twór ów wznosił się na palach metr ponad podłogę, w jednym miejscu od ziemi prowadziła do niego drabinka jak grzęda w kurniku, u której końca znajdowały się – a jakże – koleje niskie drzwiczki. Tylko przez te chyba spokojnie mogłam przejść zgięta w pół, więc obejdzie się bez pełzania. Zanim weszłam do środka tego wnętrza-we-wnętrzu, zerknęłam za siebie. 
Dwuskrzydłowe drzwi zapewne prowadziły do korytarza na parterze, zapewne dotarłabym tu, gdybym poprzedniego dnia miała więcej czasu i sprawdzała kolejne pomieszczenia za zakrętem. Futrynę przebijały dwa czarne kable, grubsze od tych na górze, które dalej pełzły po ścianie i rozgałęziały się na wiele mniejszych. Jak bluszcz oplatały szafki, leżały na progach i futrynach drzwi i drzwiczek, znikały w głębi tuneli, kratek wentylacyjnych i innych otworów w ścianach. Jeden akurat w tym momencie wił się jak wąż, cicho stukając o drewno i najwyraźniej wpełzał w jakąś szczelinę w kącie. Jeśli to one odpowiadały za różne dziwne dźwięki, które słyszałam, to właśnie nawiedzony dom stracił element grozy.
We wnętrzu-we-wnętrzu natrafiłam na coś, co mogło być kabiną pilota jednocześnie staroświeckiego i bardzo zaawansowanego samolotu. Ktoś powinien powiesić tu tabliczkę z napisem „Jak sto lat temu wyobrażano sobie statek kosmiczny”. Może sama zrobię to następnym razem, bo aż się o to prosi. W środku szklana kula zawieszona w powietrzu, połączona ze sterczącym ze środka sufitu ostrzem wstęgami wyładowań. Za którymś razem obiekty opierające się grawitacji już nie robią na człowieku większego wrażenia. Bardziej zwróciłam uwagę na zawartość owej kuli, unoszący się w wypełniającej wnętrze lepkiej cieczy dziwny zlepek tkanek i elektronicznych elementów, z którego wyrastały rozchodzące się na boki włókna i macki. Ich końce poruszały się, wydłużały i cofały, czasem dosięgając wewnętrznej powierzchni szkła. Położyłam dłoń na zewnętrznej powierzchni, żeby sprawdzić, czy ta dziwna żywa rzecz w środku zrobi to, co właśnie po chwili zrobiła. Kilka macek przycisnęło się od wewnątrz do szyby w tym samym miejscu. Może stało się to właśnie dlatego, że tego oczekiwałam.
Przeszłam pod ścianę, do jednego z wpasowanych w koliste ściany pulpitów sterujących. Na pochyłej powierzchni miałam kilka dźwigni i płaskich koncentrycznych pokręteł, kilka lampek, ale głównie znajdowały się tam symbole, podobne jak na słupkach granicznych, łuki, półkola, kółka z punktami, kwadraty i trójkąty przecięte odcinkami i rozmaite ich kombinacje. Przy krawędzi zobaczyłam wgłębienie w kształcie wydłużonego sześciokąta. Przesunęłam palcem po jego krawędziach, do jednego z końców dla pewności przymierzyłam mały czarny sześciokąt, który miałam w kieszeni. Kiedy tak przyglądałam się temu w zadumie, zdałam sobie sprawę, że wyczuwam w powietrzu delikatne drżenie. Atmosfera wydawała się tutaj naładowana statycznie a gdzieś w tle słyszałam (a może czułam?) coś jak nierówne bicie ogromnego serca.
- Kiri, też to czujesz? - spytałam. Na wszystkich astralnych bogów, dlaczego mój głos zabrzmiał prawie jak wystraszony szept?!
- Ten świat jest żywy i przenika go energia – wyjaśniła łaskawie cząstka mnie – A Wieża jest punktem największej koncentracji energii na twoim terenie. Nawet ty jesteś w stanie to wyczuć.
Nawet ja. Naprawdę śmieszne…
Nie wściekłam się, bo cały czas usiłowałam usłyszeć ten oddalony potężny puls. Miałam po prostu graniczące z pewnością przeczucie, że to coś istotnego. Skoro energia krąży w tym świecie, może to serce zapewnia jej przepływ. A w takim razie czy ten nierówny rytm oznacza coś złego?
Rozmyślając tak i koncentrując się, bezmyślnie przesuwałam palcami po pulpicie. Natrafiłam na linię wypisanych od góry do dołu symboli, zatem machinalnie zaczęłam wodzić palcami wzdłuż tych wgłębień. W którymś momencie zaczęłam podkreślać je tym żółtym światłem, co zauważyłam dopiero po chwili i zaraz przed tym, jak owe nakreślone przeze mnie kształty, zamiast zniknąć, błysnęły znacznie silniejszym światłem a całym pomieszczeniem wstrząsnęło, zwalając mnie z nóg. Gdzieś na zewnątrz zabrzmiała seria trzasków, znów huknęło, jakby piorun uderzył w coś w Wieży. Kątem oka widziałam, jak po szklanej kuli przebiegły iskry, to coś w środku na ułamek sekundy znieruchomiało, zaczęło się dziko miotać i zamarło znowu, teraz na dłużej. Na moment zapanowała cisza, po czym gwałtownie otworzyły się któreś z drzwi na górze. Przeszłam – o tak, znów na kolanach – do wyjścia z kopuły i wyjrzałam na zewnątrz. Nie wyglądało na to, żebym spowodowała w Wieży jakieś szkody. Wszystko było tak jak wcześniej. Tylko drzwi na wysokości mniej więcej pierwszego piętra, wyglądające na najbardziej porządne, z umieszczonym przed nimi najbardziej porządnym podestem i całkiem starannie zbudowaną balustradą, były otwarte. Stał w nich stwór ponad dwa razy niższy od dorosłego człowieka, o szarej skórze i okrągłej łysej głowie, z której wyrastały powyginane czułki.
- Musicie tak harmidrzyć tam na dole?! - krzyknął z oburzeniem – Tak huknęło, że prawie książki z półek pospadały. A w bibliotece! Ma być! Cisza! Czy to takie trudne?!
Zaczęłam mu tłumaczyć, że to nie specjalnie, że to był wypadek, że przepraszam i wszystko to, co się w takich sytuacjach mówi. Przede wszystkim pozwoliłam mu się wykrzyczeć do woli, bo podejrzewałam, że jak już spuści parę, to może coś przydatnego powiedzieć. No i poinformowałam go, wyraźnie i z naciskiem, iż jeszcze tych wszystkich dziwnych maszyn obsługiwać nie potrafię. Na to wyznanie stwór prychnął niewesołym śmiechem.
- To może najpierw przeczytaj cholerną instrukcję – burknął – A potem dopiero działaj. Do portalu się chciałaś dobrać czy do czego?
Tak mnie zaskoczył, że na dłuższą chwilę zapomniałam języka w gębie. Bo niby co miałam odpowiedzieć? Nie, ja nic nie chciałam zrobić, ja sobie bezmyślnie symbole palcem rysowałam? Więc nie mówiłam nic, a stwór się uśmiechnął, raczej chytrze niż przyjaźnie i sięgnął ręką do kieszeni swojej wełnianej marynarki.
- Jak chciałaś portal aktywować, to chyba powinnaś użyć tego – powiedział, wyciągając z kieszeni jasny przedmiot, zawieszony na rzemyku, który zwisł z jego dłoni jak wahadełko radiestety. Amulet! Ten amulet, nieszczęsny klucz portalu. Dokładnie takiego rozmiaru, żeby pasował do wgłębienia w tamtym pulpicie sterującym, półtora raz dłuższy niż nieśmiertelnik. I naprawdę był beżowy.
- No, o tym drobnym szczególe zapomniałam – powiedziałam, próbując odnaleźć drogę do drzwi biblioteki wśród tych wszystkich mostków i schodków, drabinek sznurowych i drewnianych. Na szczęście okazała się prosta, bez żadnych dziwnych zakrzywień perspektywy. Na tę chwilę wyższych wymiarów miałam dosyć. Weszłam na ten podest, cały czas powtarzając podziękowania za podpowiedź i przeprosiny za ten hałas, chwilowo nie przejmując się, jaką robię z siebie idiotkę. Po prostu potrzebowałam tego cholernego klucza i miałam nadzieję, że ta istota mi go da.
- A, a książkę odniosę na miejsce – powiedziałam, jak byłam już tuż przy drzwiach, bo w tym momencie jeszcze przypomniałam sobie o „Asymetrycznym rozszczepianiu umysłu” spoczywającym na stole w salonie. Szary stwór z czułkami machnął ręką.
- Nie musisz się spieszyć, w końcu one są tu po to, żeby je czytać. I są twoje.
Już nie wydawał się zły. Nawet klucz portalu oddał mi, kiedy tylko wyciągnęłam rękę.
- Może chcesz wpaść do biblioteki i się rozejrzeć, jak już zrobisz swoje – zaproponował.
- Tak – odpowiedziałam ochoczo.
- Nie – rozległ się w tej samej chwili srebrzysty głosik w moim umyśle.
Czy tak właśnie objawia się wewnętrzny konflikt? Czułam, że trzeba będzie z żalem odmówić, bo cząstka mojej podświadomości miała dla mnie inny plan na ten jakże piękny dzień.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#16
 Zeszłam na dół i przyjrzałam się amuletowi. Potarłam palcem, próbując odgadnąć z czego mógł być zrobiony. Był lekki jak drewniany, w dotyku przypominał raczej jakieś sztuczne tworzywo, ale nie był tak śliski jak plastik. Pewnie gdyby mi się chciało i przede wszystkim, gdybym wiedziała gdzie takich informacji szukać, dowiedziałabym się, że klucz portalu, podobnie jak ogólnie amulety, a możliwe, że nawet wszystkie otaczające mnie obiekty stworzone są z jakiegoś rodzaju eterycznej energii. Może nawet padłyby dziwne, trudne do wypowiedzenia nazwy. Znak tsir znajdował się przy jednym z końców, w przeciwległym był otwór, przez który przeciągnięto czarny rzemień, robiąc na nim tyle węzłów, że trudno było się w tym połapać. Z tej plątaniny wychodziły dwa długie końce, które spróbowałam związać, tak, żeby móc wygodnie nosić amulet na szyi. Wkładając rzemień przez głowę, starałam się skupić na swoich odczuciach, chyba trochę rozczarowana faktem, iż nie stało się nic nadzwyczajnego. Zrobiłam pierwszy krok. To już oficjalna inicjacja, czy jeszcze nie? I co dalej? Czy jak jeden quest zaliczony, nadeszła pora na kolejne zadania?
Wyszłam z Wieży. Tak, to był naprawdę drugi koniec głównego korytarza na parterze. Po prawej stronie miałam drzwi, nieco dalej okno, kolejne, dalej znów bryła domu stawała się bardziej nieregularna. A jakiś metr przede mną, na podłodze, na podobieństwo korzeni rozrastały się grube czarne kable. Najgrubszy, średnicy ramienia dorosłego człowieka, leżał pod ścianą, z niego wyłaniały się kolejne, z nich jeszcze cieńsze. Krusząc deski parkietu wbijały się w podłogę, inne pięły się po ścianach, aby również w nie wrosnąć albo przebić dopiero sufit. Nad tym kłębowiskiem, na ścianie po mojej lewej stronie wznosił się prostokątny, metrowej zaledwie wysokości łuk drzwiowy, umożliwiając swobodne przejście kilku grubych włókien.
- Ciekawe na co aż tak grube kable? - zdziwiłam się. Kiri podbiegła do kilku cienkich odnóg, które na razie tylko swobodnie spoczywały na podłodze. Łapkami chwyciła końcówkę i podniosła ją.
- To raczej światłowody, zobacz – powiedziała. Przez któryś grubszy kabel przebiegła fala drgań, widoczna gołym okiem. Przykucnęłam i położyłam na nim dłoń. Drgania były już słabsze, ale może dzięki temu mogłam poczuć coś jeszcze. Czułam przepływ. Moje czucie weszło w ten przepływ. W pierwszej chwili chciałam cofnąć rękę, w drugiej się opanowałam, w trzeciej jednak cofnęłam, po to, żeby dla pewności przekonać się, że poczułam to naprawdę. I znów położyłam rękę na grubym światłowodzie, już teraz bardziej przekonana, zwłaszcza, że drgania już wygasły i nie mogły mi tego czucia zakłócać. Odruchowo pogładziłam przewód ręką. Może wyglądało to idiotycznie, jakbym głaskała kabel, ale z drugiej strony nie mogłam wykluczyć, że tak czy inaczej jest on na ten nietypowy astralny sposób żywy jak reszta świata. Jeszcze tego tylko brakowało, żebym zaczęła czuć ten potężny oddalony puls, jak wtedy w Wieży. Na sąsiednim włóknie przede mną pojawił się niewielki, przypominający pęcherzyk powietrza pączek. Pączek zaczął się wydłużać do góry, przekrzywił nieco w bok, wydłużył się jeszcze bardziej a na końcu pojawiło się krótkie, ledwo widoczne ostrze z białego kryształu. Nowe włókno szybko zaczęło upodabniać się do innych i wić w zakrętach po podłodze, aby w którymś miejscu zacząć z chrupaniem się w nią wgryzać. Wstałam i przeskoczyłam kłębowisko światłowodów. Skoro miały ochotę się rozmnażać, ja nie będę im przeszkadzać.
Wyszłam na zewnątrz i skierowałam się prostu ku granicy wyznaczonej przez przerywany krąg kamiennych słupków. Byłam ciekawa, co się stanie, kiedy spróbuję przekroczyć niewidzialną linię mając ze sobą klucz portalu. Kiri podążała przy mojej nodze jak tresowane zwierzątko, przeskakując kępy trawy. No to zaraz się przekonamy…
Nie trzasnął piorun, nie rozpętała się burza ani wichura, ziemia nie rozwarła się do samego wnętrza. Nie poczułam nic. Może limit odczuwania bardziej subtelnych bodźców na dzisiaj wyczerpałam. Trudno. Może miałam być po prostu jak magowie w grach, ograniczeni jakąś dopuszczalną liczbą zaklęć. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, w takiej sytuacji zawsze pozostawała mi możliwość zwiększania tych limitów poprzez zdobywanie doświadczenia. Zatem, Kiri, jakie masz dla mnie następne zadanie?
Instrukcji nie dostałam, ruszyłam zatem przed siebie. Niepewna, bo bez wskazówek, ale też wolna od ograniczeń. Dla wygody szłam wydeptaną wśród traw drogą. Długo nie patrzyłam za siebie i nie potrzebowałam tego. Jakoś i tak miałam pewność, że Kiri za mną nie idzie.
Widząc błyski wśród traw, kilka razy podeszłam bliżej, żeby zobaczyć kolejne skupiska tych dziwnych urządzeń i elementów, które nazwałam Mechanicznymi Grzybami. Możliwe, że gdybym zatrzymała się przy nich na dłużej i spróbowała się skupić
(otwieranie umysłu, Maddigan!)
czy też wyciszyć, poczułabym coś.
(ten puls gdzieś w głębi)
Las, który do tej pory był odległy, zaczął zbliżać się do drogi. Pojedyncze pasy rzadkich drzew jak szpony sięgały w moją stronę. Powolna, cierpliwa próba zawłaszczania nowych terenów. Zauważyłam też, że mimo przeważającej zieleni, mogłam podziwiać liście w praktycznie całej gamie barw zwykle widzianych jesienią. Pojawiały się także barwy, których wcześniej nigdy nie miałam okazji widywać, takie jak jasny srebrny fiolet. 
Zerknęłam za siebie. Dom nie mógł całkiem zniknąć mi z oczu, nie, kiedy dzieliły mnie od niego tylko łąki. Ale zdawał się w tej chwili bardzo odległy, a brak innych budynków wokół chyba jeszcze to wrażenie potęgował. Czy byłam samotna, czy raczej wolna? Czy jedno wykluczało drugie, czy przeciwnie było to ze sobą nierozerwalnie związane? Czy to mogłaby być po prostu jedna ze skrajności, jeden z krańców skali, absolutna, czysta wolność od wszystkiego, namacalny przykład, jak to usuwanie wszystkiego, co mogłoby stanąć na drodze, prowadzi do całkowitej pustki? Tylko też pustka nie była wcale pustką, im dalej się w nią zagłębiałam. Bo znalazłam się poza drogą i między drzewami. Czułam to subtelne, nienazwane i wiedziałam, że to co czuję było dobre. Widziałam, na korze niektórych drzew, tych o wyjątkowo prostych pniach, pionowe rzędy symboli, które nie wyglądały na wycięte, ale odciśnięte jak pieczęć w wosku. Miałam wrażenie, że w pobliżu tych drzew odczuwałam to nienazwane silniej, jak emitowane przez nie promieniowanie. Dotykałam ich gładkiej kory, żeby upewnić się, że w ten sposób nic szczególnego już nie wyczuję. Przesuwałam palcem wzdłuż wklęsłych linii run i symboli. Z jednej strony nie miałam ochoty na wywołanie tym jakiegoś nieoczekiwanego efektu, z drugiej poczułam lekkie rozczarowanie, że zupełnie nic się nie wydarzyło. Ruszyłam zatem dalej. W tę zieleń i inne barwy, w tę gęstwinę, pagórki, doły i rowy, w całe to bujne życie. W mnogość. Im dalej od drogi, tym więcej.
Między porośniętymi mchem pniami drzew zobaczyłam jelenia. Scena jak z kiczowatego sielskiego obrazka. Błyski światła w wilgotnych liściach krzewów i drzew. Nasycona barwa traw i mchu a w samym środku, jakby celowo pozował do portretu, ten zwierzak, samiec o imponującym porożu. Pomyślałam o dzikich zwierzętach w filmach, w większości będących teraz komputerową animacją. Łatwiej niż szukać ukrytych kamer czy urządzeń do generowania hologramów było mi podejść do niego bliżej. Nie uciekał, widocznie bardziej zainteresowany teraz soczystą trawą. Gdyby się nie poruszał, mogłabym jeszcze uznać, że jest makietą albo wypchanym eksponatem. Byłam tak blisko, że mogłam go dotknąć, dotknęłam zatem. Sierść raczej prawdziwa. A jeleń dopiero teraz zdał sobie sprawę z mojego zainteresowania i uniósł głowę. Spotkały się nasze spojrzenia, moje i tego astralnego zwierzęcia.
- Jesteś duchem? - spytałam. Teraz widziałam wyraźnie, że na rogach wyryte miał znaki podobne do tych na drzewach. Wbijał we mnie wzrok, z głową pochyloną jak w ukłonie, najwyraźniej na coś oczekując.
- Czego chcesz ode mnie? - spytałam znowu. Nie liczyłam na odpowiedź, nawet na to, że zostanę zrozumiana. Miałam dziwne przeczucie, że przemówić do niego mogłam jedynie jakimiś szczególnymi słowami mocy, których przecież nie znałam. Jeleń poczekał jeszcze chwilę, po czym odwrócił się do mnie tyłem i powoli ruszył przed siebie. Nie myśląc o niczym konkretnym poszłam za nim. Gdyby nie to, że przy jego tempie utrzymywałam od niego bardzo mały dystans, może wkręciłabym się bardziej w rolę tropicielki. W miejscu, gdzie teren znów się wznosił, jeleń skręcił w lewo a ja za nim. Idąc, zauważyłam kolejne drzewa ozdobione runami, później zauważyłam, że na gałęziach innych wisiały sklecone z powiązanych patyków i wstążek prymitywne przedstawienia humanoidalnych postaci oraz pentagramy. Zatrzymałam się pod jednym z tak ozdobionych drzew. Właściwie sama nie byłam pewna, czy patrzę na wyobrażenie postaci, przypominającej stracha na wróble, gwiazdę, szkielet latawca czy inną dziwną konstrukcję z krzywych rombów i trójkątów. Do patyków przymocowano pasma matowych włosów i dzwoneczki. Czując, że to właściwie nie ma większego sensu, wzięłam głęboki oddech i spróbowałam energicznym dmuchnięciem poruszyć przynajmniej te najniżej zwisające – czyli i tak 
mniej więcej metr nad moją głową – elementy dziwnej konstrukcji. Efektów nie zobaczyłam. Do licha, ja w końcu byłam w Astralu czy innym Fokusie i powinnam móc to zrobić przy pomocy telekinezy! Uniosłam nawet ręce do góry, rozwarłam palce jak szpony i napięłam się, jakbym chciała pchnąć coś niewidzialnego i ciężkiego. Wyglądałam przy tym zapewne kretyńsko.
No, panowie od ukrytej kamery, może teraz ktoś by mi pomógł?! Jakaś mała sztuczka, żeby wypadło to wiarygodnie...
Opuściłam ręce. Jeleń znacznie się już oddalił i zboczył jeszcze bardziej w lewo. Zaczęłam iść w jego stronę, ale zaraz musiałam się zatrzymać. Po mojej prawej stronie zauważyłam jakiś ruch. Teraz naprawdę poczułam, jak w jednej chwili wchodzę w rolę tropicielki. Starając się kryć za drzewami albo wśród krzewów i paproci, podkradłam się bliżej.

Gdybym był (...) kotem pomiędzy zwierzętami, życie miałoby sens lub raczej ten problem nie miałby sensu, byłbym bowiem częścią świata. Byłbym tym światem, któremu przeciwstawiam się teraz całą moją świadomością.

~Albert Camus

W miejscu, gdzie teren gwałtownie się obniżał, jakby w została zerwana wierzchnia warstwa ziemi, a drzewa rosły znacznie rzadziej, zobaczyłam pięć humanoidalnych istot. Były niższego wzrostu niż ludzie, zielonoskóre i nagie, z wyjątkiem spódniczek z liści i traw. Były płci żeńskiej, chociaż bardziej przypominały dziewczynki niż dorosłe kobiety. Nawet nie do końca – proporcje ciała miały odmienne od ludzkich. Ich twarzyczki ze wąskimi podbródkami nasuwały na myśl pyszczek kota, uszy miały dość długie, sterczące z głowy pod prawie prostym kątem. Nie spiczaste jak u elfów, bardziej zaokrąglone jak u niektórych gryzoni. Ich proste, niezbyt długie włosy, puszyste i wyraźnie lekkie, unosiły się jak naładowane statycznie. Jedna z istot siedziała pod drzewem ze skrzyżowanymi nogami i lekko odchyloną w tył głową. Dwie inne rysowały coś dłońmi po ziemi i w powietrzu. Czasem widziałam, jak kreślą linie i znaki ze światła, w niewiarygodnie szybkim tempie tworząc kręgi regularnie wypełnione symbolami. Od czasu do czasu siedząca obok nich kolejna podawała im jakieś drobne, mieszczące się w dłoni przedmioty, które potem musiały chyba znikać, bo istoty znów miały wolne ręce i czekały na kolejne. Ostatnia chodziła dookoła, rozglądając się, czasem podchodziła do tej siedzącej i szeptała jej na ucho.
Wszystkie one zdawały się tu tak doskonale pasować. I nie chodziło o coś tak banalnego jak fakt, iż ze swoim zielonym ubarwieniem wtapiały się w tło. Po prostu należały do tego lasu, podobnie jak ptaki, które słyszałam gdzieś wysoko nade mną albo mrówki i jaszczurki, przemykające obok, a czasem nawet po moich butach. Widziałam, jak ta ostatnia, krążąca wokół pozostałych, czasami niepokojąco zbliżająca się do mojej kryjówki w krzakach i wysokich trawach, wskakuje na stary powalony pień z niesamowitą lekkością i gracją. Czy ja, nawet przy uwzględnieniu tej grawitacji, kiedykolwiek mogłabym się tak poruszać? One były stąd, stworzone dla tych warunków. Widziałam, jak istota sięga ku liściom na gałęzi jednego z drzew, miałam wtedy wrażenie, że gałąź również przybliża się do jej dłoni. Siedząca pod drzewem odchyliła się jeszcze bardziej w tył, plecami napierając na pień, jakby chciała weń wniknąć. I po co ci to, na co, skoro już jesteś w ten świat tak bardzo zanurzona? Trawy ze spódniczki tej leśnej nimfy mieszały się z tymi rosnącymi na ziemi. Nie było granicy, gdzie kończy się ona, a gdzie zaczyna ziemia. A jak ostre były granice pomiędzy tą piątką?
Obserwowałam je tak przez dłuższy czas, zastanawiając się, co by się stało, gdybym spróbowała podejść i dołączyć do nich. Widziałam w myślach następujący rozłam, odpychanie, jakby kropla wody padła na krawędź kałuży oleju. Nie byłam jedną z nich, nie byłam stąd, byłam tu obca. Musiałyby wyczuć moją nieznośną odrębność, dziwne, że nie czuły nic już teraz, kiedy byłam w pobliżu. Niepasująca grafika wklejona w środek zdjęcia, odcinająca się ostrą linią konturu. Czy był jakiś sposób, aby taką barierę zburzyć, stopić, zlikwidować i pozwolić mi się w tej otaczającej mnie żyjącej mnogości rozpuścić?
Siedząca istota uniosła głowę, rozejrzała się czujnie. Może nawet węszyła w powietrzu jak zwierzę.
Nie, mnie tu nie ma, nie widzisz mnie, nie czujesz. Nie patrz w tę stronę.
Ręka mimowolnie powędrowała do zwisającego z szyi klucza portalu. Zacisnęłam palce w miejscu, gdzie znajdował się turkusowy znak. Nawet dało się go wyczuć dotykiem.
No, dalej, działaj! Jak mam to u licha zrobić?!
- Tsir – wyszeptałam bezgłośnie. Potarłam amulet palcami. Nie patrzyłam na swoją rękę, nie miałam pojęcia, czy mimowolnie nie zaczęłam emitować z czubków palców tego słabego żółtego światła. Ani czy to w czymś przeszkodzi, czy przeciwnie, mogło być tu pożądane.
- Tsir – powtórzyłam nerwowo – Tsir!
Byłam pewna, że ostatnim razem musiały mnie usłyszeć. Ale w tym samym momencie poczułam szarpnięcie i na nieskończenie krótką chwilę ogarnęła mnie nieprzenikniona czerń. Przeskoczyłam.
Znajdowałam się przed domem, kilka metrów od drzwi. Nadal w tej samej pozycji, przykucnięta, napięta, jakby gotowa do skoku. Wyglądałam co najmniej głupio, dlatego szybko stanęłam prosto.
Kiri wynurzyła się z gęstej trawy.
- Po pierwsze, już lepiej byłoby „ziin tsir” - stwierdziła – Po drugie, czego się tak wystraszyłaś? W okolicy jest raczej bezpiecznie. Po trzecie, gratulacje. Nieźle ci poszło.
Westchnęłam.
- Widziałam… sama nie wiem… chyba driady. Nie, nie bałam się. Po prostu…
Sama nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. Pewne uczucia można zrozumieć, próbować nazwać i wyjaśnić tylko w tym momencie, gdy się ich doświadcza.
- Czyli w końcu coś mi się udało – stwierdziłam, zmuszając się do nieco cierpkiego uśmiechu.
- Tak, udało się - od razu otrzymałam zapewnienie – Raczej nie mogłoby się nie udać.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#17
Dzień 6


Poszłam do Wieży. Z „Asymetrycznym rozszczepianiem umysłu” w jednej ręce i zeszytem w drugiej. Prawie jak badacz idący do laboratorium rozpocząć kolejny dzień eksperymentów. Tylko w przeciwieństwie do pracowników naukowych, nie miałam żadnego sprecyzowanego planu działania. I nie miałam bladego pojęcia, co robię.
Zasadniczo chodziło mi o dwie rzeczy – po pierwsze jakoś sprawdzić, skąd naprawdę dochodziło to dziwne bicie serca, które wczoraj słyszałam, po drugie, skorzystać z tego, że Wieża rzekomo łączy się z każdym miejscem w domu. Jakiś nagły przypływ ambicji i honoru poczułam, że nie mogę nadal nie znać własnego domu. Biorąc pod uwagę, że tam niektóre przejścia przecinają piąty wymiar, jak to powiedziała Kiri, to może przy okazji dowiem się, jak się tam dostać. Trzecia kwestia była dużo prostsza, mianowicie postanowiłam na razie odnieść „Asymetryczne rozszczepianie umysłu” na miejsce. Stwierdziłam, że dalsze zagłębianie się w tę jakże pasjonującą lekturę na ten moment do niczego mnie nie doprowadzi. Na razie zdążyłam przerobić rozdział mówiący o wglądzie i samopoznaniu. Proponują tam ćwiczenie polegające na zastanowieniu się nad sobą i określeniu swoich cech osobowości. Cechy te należy wypisać i następnie ustalić które z nich są najsilniejsze i najbardziej wyraźne. Najprościej mówiąc, chyba trzeba zrobić sobie kartę postaci jak w RPG. Co ciekawe jak dotąd nie natrafiłam na żadną wzmiankę o szufladkowaniu i wartościowaniu tych cech. Naprawdę zastanawiające, możliwe, że to tylko kwestia doczytania kolejnych paru stron, gdzie zgodnie z ezoteryczną tradycją pojawiłaby się krytyka i sugestie, w jaki sposób owe „złe” skłonności z siebie wyplenić. Na razie jednak nie miałam czasu na przeprowadzanie wnikliwej psychoanalizy i ustalanie planu pracy nad sobą.
Z zadowoleniem stwierdziłam, że przynajmniej drzwi do biblioteki są na swoim miejscu. Trudno mi było stwierdzić coś na pewno odnośnie innych przejść w Wieży, na razie widziałam w tym wszystkim jeden wielki pozbawiony logiki chaos. Wspięłam się na górę, zapukałam w solidne drzwi, tak na wszelki wypadek. Nie miałam pojęcia, jak zareaguje istota, która prawdopodobnie stale tam przebywała. Nie doczekawszy się jakiejkolwiek reakcji, zapukałam jeszcze raz, odczekałam, w końcu otworzyłam drzwi i weszłam.
Przed sobą miałam dwa wyraźnie zużyte ciemnozielone fotele, za nimi stało kilka wąskich pojedynczych regałów. Po prawej stronie, po niecałych dwóch metrach, pomieszczenie ograniczała ściana. Za to z drugiej strony rozciągało się na ogromnej powierzchni. Ściany były tu wyższe niż standardowo, bardziej przypominało to dawne budownictwo spotykane w miejscach obecnie raczej zabytkowych. Półki ustawione były w rzędach, tak, że po dwa rzędy nie stykające się ze ścianą łączyły się tylnymi częściami. Regały miały prawie cztery metry wysokości, dlatego prawie dwa metry od podłogi biegły wzdłuż nich wąskie drewniane chodniki, wsparte na wąskich słupkach, połączone ze sobą mostkami przebiegającymi poprzecznie nad przejściami. W miejscach, gdzie rzędy półek przecięte były przez poprzeczny korytarzyk, stały małe kwadratowe stoliki i krzesła albo fotele. Zauważyłam też kolejne nietypowe zjawisko. Pod ścianami, w których ostatecznie były okna w postaci dość wąskich pionowych szczelin, przeciętych gęsto ułożonymi poziomymi listewkami, było znacznie ciemniej niż bliżej środka pomieszczenia. Zaiste, prawa optyki były w tym świecie zdumiewające.
Przeszłam pomiędzy regałami, rzucając okiem na przybite do niektórych półek blaszane tabliczki z grawerowanym opisem zebranych na nich dzieł. „PSEUDOFILOZOFICZNY BEŁKOT”. „GNIOTY WYDANE NA KOSZT AUTORÓW”. „PORADNIKI CELEBRYTÓW UDAJĄCYCH EKSPERTÓW”. Dotarłam w końcu do barierki otaczającej prostokątny otwór w podłodze, przez który widziałam salon. Przed sobą miałam górną część korony rosnącego tam drzewa. Właśnie tak. Dostałam się tu, znalazłam przejście i poradziłam sobie z tym bez przechodzenia przez piąty wymiar.
Kiedy się odwróciłam, zza regału opisanego tabliczką „FAŁSZYWE TEORIE OKULTYSTYCZNE” wyszedł właśnie krępy niski stwór w swoim wełnianym garniturze.
- Nie zauważyłem, kiedy weszłaś, panno Maddigan – powiedział, lekko kiwając głową. To, że znał moje imię już mnie nie zdziwiło. Chciałam tylko wiedzieć, kim jest on.
- Jestem Molem Książkowym – wyjaśnił, wyciągając z kieszeni małe okrągłe okulary – Nie widać?
No owszem, czułki miał jak na insekta przystało, co do skrzydeł nie byłam taka pewna, musiałby chyba w tym celu się rozebrać.
Oddałam mu książkę, słuchając jego zapewnień, że naprawdę nie muszę się tak spieszyć. Powiedziałam uprzejmie, że chwilowo jest kilka innych ważnych kwestii, którymi muszę się zająć. Wychodziłam już, kiedy krzyknął za mną, żebym była ostrożna i kilka razy zastanowiła się zanim coś zrobię. Tym razem o konieczności czytania instrukcji nie wspomniał. Widocznie uznał to za rzecz oczywistą. No i w zasadzie to rację miał.
Weszłam do wnętrza-we-wnętrzu, pod kopułą na środku Wieży. Przez jeden dzień nic nie miało szans się tam zmienić. Miałam tylko niejasne wrażenie, że teraz od razu wyczułam tę dziwną statyczną elektryczność w powietrzu. Gdyby nie to, że byłam tu dopiero drugi raz, uznałabym to za efekt autosugestii. Zamknęłam oczy i spróbowałam skupić uwagę na powierzchni ciała i tym odczuciu. Hmmm… To ja tutaj byłam ciałem? W Astralu? Ale nie czułam też, żebym była duchem i nie mam tu na myśli banalnego latania albo przechodzenia przez ściany. Wyobrażałam sobie zawsze, że jako duch odbierałabym wrażenia jako bardziej „płynne” a tutaj wszystko było takie realne i namacalne. Jak zwróciłam uwagę w tej chwili wzmożonego skupienia, było nawet nienaturalnie wyraziste. 
Na całym ciele skupić się było dość trudno, dlatego głównie skierowałam uwagę na dłonie i twarz. Niewiele to pomogło, nadal nie czułam nic więcej niż na początku. Po prostu stałe pole energii, mniej więcej jednorodne w całej objętości, tak, jakbym zanurzyła się w naczyniu z nieruchomą cieczą, podlegającą tylko naturalnym chaotycznym przemieszczeniom cząsteczek. Tyle dobrego, że chociaż to byłam w stanie w jakiś nieokreślony sposób odczuć. 
Nie mogłam wyciągnąć z tego nic więcej, zatem skupiłam się na pulpitach sterowniczych otaczających to ciasne okrągłe pomieszczenie. Uwaga, uwaga! Do centrum dowodzenia dostała się amatorka bez niezbędnych kompetencji! Czas na ewakuację! Ogłaszam alarm drugiego stopnia!
Przeciągnęłam dłonią po jednym ze stanowisk. Zrobiłam to bardziej odruchowo, spodziewając się, że nieużywany od lat pulpit pokryty będzie kurzem. Drugi raz przesunęłam po powierzchni palcami, powoli i z namysłem, próbując zidentyfikować tworzywo. Coś w rodzaju twardego plastiku – czy może raczej jego eteryczny odpowiednik. Połowę powierzchni tutaj zajmował efektowny krąg, zbiór koncentrycznych okręgów i gwiazd, wypełniony runami i innymi, nieco bardziej złożonymi symbolami. Na ten widok ogarnęło mnie dziwne, trudne do określenia i tym bardziej do nazwania uczucie, w którym rozpoznać potrafiłam tylko wrażenie jakiegoś niedosytu. Tęsknoty? Pragnienia? Znad magicznego kręgu przesunęłam rękę w prawo, nad płaskie pokrętła złożone z kilku pierścieni, przyciski i dwa małe ekrany, prawie niezauważalnie świecące na szaro. Oczywiście, jakiś stan wstrzymania albo coś podobnego. Niewiele mi to pomagało. Gdyby ta maszyneria była całkiem wyłączona, zmuszenie jej do działania nie mogłoby być bardziej trudne. Miałam wrażenie, że kiedy przez chwilę mniej intensywnie się zastanawiałam, a bardziej wpatrywałam się w przyciski z biernym spokojem, opisujące je znaki stają się bardziej zrozumiałe. Nie miałam żadnej gwarancji że to nie było złudzenie wywołanie mieszanką nadziei i rezygnacji. Kiedy zdejmowałam z szyi klucz portalu, robiłam to bardziej dla uspokojenia sumienia, że chociaż spróbowałam coś zrobić. Dotknęłam amuletem ekranów, położyłam go na chwilę mniej więcej w środku tego misternego kręgu. Nic się nie wydarzyło. Przeszłam do pulpitu z wgłębieniem odpowiadającym amuletowi kształtem. Włożyłam klucz portalu w ten sześciokąt, przewleczony rzemień stawiał opór. Dociskanie go ręką niewiele mogło na to pomóc, ale robiłam to z bezsensownym uporem, jak zrobiłaby to większość ludzi na moim miejscu. No, działaj! Obudź się! Niech się stanie! Pasowałoby pewnie teraz wyrecytować jakieś zaklęcie, ale jakoś żadnego nie znałam. Na myśl przyszła mi tylko inwokacja z jakiejś znalezionej kiedyś w internecie książki dla nastoletnich miłośników wicca.
- Jam jest początek wszystkiego i wszystko do mnie powraca – powiedziałam szeptem, chyba podświadomie naśladując tym bohaterów niedzielnych filmów familijnych – Ten, kto mnie pozna, władzę nad życiem posiądzie.
Popsułam nieco efekt, bo zamiast skupić się należycie na wypowiadanych słowach, wyobrażałam sobie przy tym, że Mól Książkowy nagle otwiera drzwi i zagląda do wnętrza-we-wnętrzu, po czym kiwa głową z politowaniem, jak ja się ośmieszam, udając Wielką Czarownicę. I sama musiałam zaraz parsknąć krótkim śmiechem. Martwiłam się kompromitacją w oczach pulchnego przerośniętego insekta, podczas gdy od paru dni bywałam w tym dziwnym domu, w dziwnym świecie i rozmawiałam z samą sobą pod postacią srebrno-białej wiewiórki? Jeśli zwariowałam to już jakiś czas temu i ktokolwiek w rzeczywistości mnie obserwował, musiał zobaczyć wystarczająco dużo.
I znów miałam wrażenie, że im więcej myśli pojawiło mi się w głowie, tym bardziej układy sterownicze dziwnej maszynerii wydawały się mglistą zagadką. Czarną magią, nomen omen. Odetchnęłam głęboko i zamknęłam oczy. Spróbowałam przesuwać dłonią po powierzchni, dotykając jej, ale nie przyciskając zbyt mocno, czasem odrywałam rękę i zawieszałam ją kilka milimetrów nad pulpitem. Chciałam sprawdzić, czy z tak bliska zdołam coś wyczuć, cokolwiek, większe zagęszczenie tego pola albo silniejsze drgania. Zauważyłam przy okazji, że przebywając tu, pod kopułą, łatwo było ignorować to elektryzowanie po jakimś czasie nie zwracania na nie uwagi. Trudno mi było utrzymać oczy zamknięte, cały czas miałam ochotę je uchylić, żeby upewnić się, czy nie przesunęłam dłoni za daleko poza pulpit ani nie zaczęłam podnosić jej w niektórych momentach za wysoko. Możliwością przypadkowego emitowania z palców żółtego światła przejmowałam się mniej, stwierdziłam, że jeśli nie narysuję tym światłem żadnego szczególnego kształtu, nie spowoduję kolejnej małej eksplozji. Z drugiej strony chyba nawet w głębi duszy na to liczyłam, potrzebowałam tego, rozpaczliwie pragnęłam jakiegokolwiek efektu, upewnienia się, że posiadam jakiś wpływ. Że się nadaję. To chyba o to chodziło. Kiri zarzuciła mi zamknięty umysł, niewrażliwość. Wolałam myśleć, że się myliła.
Poczucie niesprawiedliwości i chęć buntu znów wybiły mnie ze skupienia. Poddałam się, wzięłam klucz portalu i zawiesiłam sobie na szyi. Wyszłam spod kopuły, zamknęłam za sobą drzwiczki. Przebiegłam wzrokiem po ścianach, tych wszystkich półkach, mostach, schodach, drabinach i przejściach. Spróbowałam znaleźć drogę prowadzącą na korytarz na pierwszym piętrze. Mogło być nawet w pobliżu tej dziury w podłodze, gdzie przecinały się wymiary. Wspięłam się na wysokość pierwszego piętra, korzystając ze różnych schodów. Dostałam się na na kładkę-półkę idącą okrążającą prawie całe pomieszczenie, problem polegał na tym, że w dwóch miejscach widziałam, jak przenikają ją nieregularne bryły szafek i nisze w ścianie. Cholerny piąty wymiar. Nie miałam pojęcia, jak przez coś takiego przejść.
- Przecież mówiłam, że tutaj jest łatwiej – głosik zabrzmiał w moim mózgu jak anielskie srebrne dzwoneczki.
- Łatwiej w porównaniu z czym? - spytałam ponuro. Dla mnie to „łatwiej” oznaczało mniej więcej tyle, że nie trzeba się teleportować, bo wystarczy tylko zwyczajnie przeniknąć przez ścianę.
- Przesadzasz – stwierdziła Kiri – Po prostu idź.
- Sama po prostu idź, jak jesteś taka mądra.
I Kiri poszła. Wybiegła zza moich nóg i zwinnie, w podskokach pokonywała kładkę. Dla wiewiórki to w końcu nic trudnego na tak wąskim przejściu, ja nie dałabym tak rady, choćbym bardzo chciała. Mogłam iść za nią powoli, żeby dokładnie zobaczyć ten moment, kiedy wbiegła w drewnianą ścianę i zwyczajnie zniknęła. Cudownie. Zbliżyłam się do tego miejsca, mniej więcej na tyle, żeby móc bezpiecznie zrobić z zamkniętymi oczami kilka szybkich kroków. Po prostu byłam prawie pewna, że z otwartymi nie dam rady, nawet gdyby powtórzenie wyczynu Kiri było tutaj jak najbardziej możliwe, mój własny umysł powstrzymałby mnie na widok zbliżającej się do twarzy ściany. Brrrr! To naprawdę zabrzmiało, jakbym miała w sobie jakieś blokady. Zacisnęłam oczy i zęby i ruszyłam na ścianę prawie biegiem.
Odczułam dziwny przeskok w czasie. Szarpnięcie podobne do tego, kiedy siedząc niewyspana na nudnym wykładzie na ułamek sekundy zasypiałam. Otworzyłam oczy i natychmiast tego pożałowałam. Po swojej lewej stronie, tam, gdzie wcześniej była ściana Wieży, teraz znajdowała się nisza, krótki korytarzyk z co najmniej dwiema parami drzwi, jednymi prostymi, drugimi trójkątnymi, którego końcowa ściana kryła się w podejrzanie głębokiej ciemności. Po drugiej stronie widziałam wnętrze Wieży ale dziwnie powykrzywiane, jak obraz z kalejdoskopu, w dodatku ściany zamiast pozostać w pionie, dziwnie wychylały się w bok a podłoga podniosła się pod pewnym kątem do pionu. Miałam wrażenie, że wykonanie dowolnego ruchu pośle mnie na dół. Może to było tylko dwa i pół metra, ale nie miałam ochoty wylądować na posadzce albo którymś z drewnianych mebli, które z tej perspektywy wydawały się nieprzyjemnie wzajemnie przenikać.
- Dalej, idź naprzód – ponagliła mnie Kiri. Znów była obok, jakiś krok przede mną. Na szczęście patrzenie w przód było mniej nieprzyjemne. Jakoś podążyłam za nią, teraz kolejny skośny fragment ściany pozornie zastawiający nam drogę był znacznie bliżej.
Tak, przeszłyśmy na drugą stronę. Byłam w jednym kawałku, co chyba mogłam uznać za sukces. Zobaczyłam też, że tuż przed drugim miejscem, gdzie znów drogę przecinały wyższe wymiary, znajdowało się kilka wyeksponowanych rur, schodzących poniżej kładki, kończących się ponad częściowo zbudowaną w ścianę masywną komodą z licznymi szufladami. Rury mogły mi posłużyć od biedy jako drabina a z tej komody mogłam zeskoczyć na podłogę. Gdybym to wcześniej zobaczyła!
- Jeśli wolisz wspinać się po szafkach i rurach, to droga wolna! Nikt ci tutaj niczego nie zabrania. Rób jak uważasz i jak ci wygodniej.
- Owszem, wygodniej – potwierdziłam. Tak właśnie zamierzałam zrobić w drodze powrotnej. Nie miałam ochoty na powtórkę z przechodzenia przez ten wielowymiarowy kalejdoskop, jeśli istniała przy tym szansa upadku. Nie miałam pojęcia, jakie konsekwencje ma tutaj upadek z wysokości na posadzkę i wolałam tak od razu tego nie sprawdzać. Nie czułam też potrzeby tłumaczenia się z tego wszystkiego Kiri. Jeśli i tak znała moje myśli w każdej chwili, nawet nie musiałam, jeśli nie, to trudno.
Pchnęłam ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi. Nie wybrałam tej drogi, ale też nie szłam w ciemno. Przez prostą eliminację uznałam, że MUSZĄ one prowadzić na pierwsze piętro. To był już najwyższy czas, żeby rozejrzeć się po swoich włościach.


Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#18
Dzień 7


Obudziłam się – czy może raczej pojawiłam – na pierwszym piętrze mojego wariackiego astralnego domostwa. W tym miejscu, gdzie poprzedniego dnia straciłam połączenie. Tak jak planowałam, przeszłam się po pierwszym piętrze, obejrzałam parę pomieszczeń, między innymi pokój, będący w dużym stopniu hodowlą roślin doniczkowych i połączoną z nim za pośrednictwem prostokątnego otworu w ścianie pod sufitem drugą łazienkę. Przez otwór przechodziły odnogi bujnych pnączy, podwieszonych na rozpiętych pod sufitem sznurkach. Znalazłam też sypialnię. W pierwszej chwili byłam gotowa uznać, że tutaj właściwie sypialnie nie mają racji bytu. W końcu i tak mogłam tu pozostać przez ograniczony czas i raczej bezsensowne byłoby tracenie go na spanie, zresztą i tak jak dotąd nie zauważyłam, żeby w ogóle możliwe było tu odczuwanie takiej potrzeby. W końcu byłam tu tylko duchem. Świadomością. Ciałem astralnym. Czymkolwiek ale z pewnością nie swoim pozostawionym w przwdziwym świecie ciałem.
Powinnam chyba dla pewności poprosić kiedyś któregoś z przebywających w tym domu dziwnych stworów, żeby obserwował mnie, jak się pojawiam. Sama nie mam za bardzo możliwości sprawdzenia, jak to się odbywa. Po prostu nagle tu jestem i tyle. A jeżeli następuje to w miejscu, gdzie zniknęłam poprzednim razem, to może powinnam od tej pory, kiedy tylko poczuję, że połączenie wkrótce zostanie przerwane, przejść do sypialni i kłaść się albo chociaż siadać na łóżku. Tak dla porządku, żeby zachować tę ciągłość, że zasypiam w jednym świecie i budzę się w kolejnym. Nagle poczułam się jak w „Avatarze” albo jakiejś grze…
Do sypialni przylegała garderoba, połączona przejściem bez drzwi, jedynie zasłoniętym sznurami drewnianych koralików. Spodziewałam się, że na koralikach znajdę jakieś runy czy inne symbole, ale jak przyjrzałam się dokładniej, stwierdziłam, że jeśli nawet na niektórych drewnianych kulkach było coś wyrzeźbione, wyglądało to raczej na wzór dekoracyjny. Na wbudowanych w ścianę półkach o krzywej krawędzi i na wieszakach było sporo ubrań, jak zauważyłam w przeważającej większości w jednolitym kolorze, barwy były raczej ciemne i ponure, jasne rzeczy z kolei wydawały się mdłe, jak wyblakłe. Spośród tych rzeczy w wyblakłych barwach wybrałam zieloną koszulkę i jasnobrązowe, przechodzące w beż proste spodnie. Wyglądałam w tym chyba jak osadnik z jakieś amerykańskiej religijnej społeczności, jednej z tych, które wybierają życie z dala od cywilizacji w skupisku kilkunastu chat i starają się w jak największym stopniu przeżyć z własnej pracy, ale nie miało to znaczenia. Tak było mi wygodnie, a po drugie, co najbardziej w tym momencie się liczyło, w lesie mogło to stanowić barwy maskujące.
Zeszłam na parter tak jak postanowiłam, po rurach i szafkach, żeby przypadkiem nie być zmuszona do przejścia przez te przenikające się wymiary. No, miałam jeszcze jedną możliwość – przeskoczyć po fragmentach podłogi zawieszonych ponad przepaścią nad Wieżą i dotrzeć do zwyczajnych schodów ma dół, chociaż z drugiej strony to chyba również oznaczało przejście przez punkt przecięcia się wymiarów.
Idąc przez podwórze, zastanawiałam się, czy to naprawdę sam w sobie piąty wymiar był największym problemem, czy raczej przesunięte w piątym wymiarze fragmenty przestrzeni. Przecież za pierwszym razem, kiedy rzekomo przez ów piąty wymiar przeszkoczyłam, nie czułam nic podobnego, tylko zwyczajnie zniknęło dla mnie kilka sekund. Czy to jest tak jak z psychodelikami, gdzie każde doświadczenie jest inne, niepowtarzalne i silnie zależy od okoliczności? Dobra rada – poszukać w bibliotece jakiejś książki, która opisywałaby owe wyższe wymiary. Tylko lepiej omijać dział „Fałszywe teorie okultystyczne”.
Tym razem szłam przez las, zaczynając od miejsca, gdzie częściowo wchodził on na mój teren. Sama nie byłam pewna, czy zamierzam dotrzeć to tego samego miejsca, w którym byłam poprzednio, zwłaszcza, że miałam raczej marne szanse, żeby znów trafić tam na driady. Nie zamierzałam się też ograniczać, nie na samym początku swojej drogi, kiedy właściwie cały ten świat stanowił białą plamę a na każdym kroku mogło czekać… No właśnie, cokolwiek. Dosłownie wszystko. I Wszystko mnie ciągnęło, niemal rozrywało, chcąc pociągnąć mnie jednocześnie w różne strony. Nie wiedziałam, czemu mam się poddać najpierw. Szukając wzrokiem symboli na pniach drzew, zauważyłam, że podobne znaki mogę też znaleźć na kamieniach. Było to rzadsze, więc znalezienie tego wymagało większej koncentracji i w ten sposób zobaczyłam wśród mchów, traw i drobnych krzewinek i kwiatów ciągły ruch owadów i umykających przede mną drobnych stworzeń. Tylko jeśli patrzyłam pod nogi, nie widziałam, czy przypadkiem na drzewach nie wiszą kukły i pentagramy z patyków. A rozpraszając się na szczegółach traciłam szerszy ogląd, tak, że mogłam nie zauważyć czegoś takiego jak regularny krąg z kamieni albo rosnących grzybów. I nie wychodziłam z przekonania, że wszystko to musi mieć znaczenie. Raczej nie byłam pewna, co może mieć znaczenie, a co nie.
Kilka razy natknęłam się na Mechaniczne Grzyby. To nie robiło już na mnie większego wrażenia. Coś, co mogłam uznać za zaskoczenie, poczułam wówczas, kiedy natknęłam się na otoczoną rzeźbionymi kamiennymi kolumnami większą maszynę. Układ ten składał się z wrzecionowatego obiektu wysokości ponad dwóch metrów, podzielonego na pierścienie szerokości mniejszej niż moja dłoń, pokryte runami i obracające się niezależnie od siebie, i symetrycznie ustawione wokół elementy przypominające rusztowania i rury, zaopatrzone w system kół zębatych, solenoidy, anteny i różnej wielkości kawałki ciemnozielonego świecącego kryształu o regularnych kształtach. Elementy te wykonane były z ciemnego, prawie czarnego metalu, poza tym centralnym obiektem, który wyglądał jak zrobiony z wyjątkowo wygładzonego kamienia. Większość pierścieni w tym momencie była w ruchu. Przylegały one do siebie dość ściśle, poza kilkoma miejscami, gdzie pojawiały się dwucentymetrowe przerwy, tam z wnętrza wypływało światło podobne do łuku elektrycznego. Kiedy podeszłam bliżej, mój wewnętrzny szalony naukowiec nie mógł dłużej spokojnie utrzymać łap przy sobie. Włożyłam tam palec zanim zdążyłam na chłodno zastanowić się nad ewentualnymi konsekwencjami. Poczułam szarpnięcie, głównie w dłoni i w przedramieniu, ale niezbyt silne, po prostu wystarczające, żeby skłoniło mnie to do cofnięcia ręki. Przyjrzałam się swojej dłoni na wszelki wypadek, nic nie wskazywało na to, żeby stała mi się jakaś krzywda. Na szczęście to nie było wysokie napięcie (tak, oczywiście, wiem dobrze, że to głównie natężenie zabija), powiedziałabym nawet, że tutaj takie pojęcia i zjawiska nie miały racji bytu. I więcej – miałam wrażenie, że to wyładowanie wewnątrz tej maszyny nie mogło mi zrobić krzywdy, ponieważ ten przejaw energii był Z ZAŁOŻENIA NEUTRALNY w takich sytuacjach. Czyli po prostu, że to urządzenie działało, było uruchomione, pracowało w niewiadomym mi celu i mogło wykonywać wyłącznie to, do czego było zaprojektowane i nic ponadto. Czy chciałam poznać cel jego działania? Owszem, to przecież oczywiste! A jakie miałam szanse dowiedzieć się czegoś w najbliższym czasie? Hmmm, tutaj raczej jasnej odpowiedzi nie będzie. A przypuszczenia nie mogłyby być zbyt optymistyczne.
Ruszyłam więc dalej pozostawiając za sobą kolejną zagadkę. Kolejne pytania bez odpowiedzi, zamiast rozwiania wątpliwości. Tych pytań zapewne miało się jeszcze namożyć mnóstwo. Długa lista, której początek zatrze się w pamięci i zblaknie. Zapisywać je… I szukać wyjaśnienia wszystkich po kolei. I czekać, czekać, na to, że nastąpi sprzyajający zbieg okoliczności, że ktoś udzieli odpowiedzi, że taki ktoś w ogóle stanie na mojej drodze. Tak zdać się na przypadek, najbardziej jak tylko można, a można tak chyba tylko wówczas, kiedy za bardzo nie ma się wyboru.
W końcu zobaczyłam driadę. I na tę chwilę wszystkie Szczegóły i Ogóły nagle straciły na znaczeniu.
Na driadę natknęłam się na porośniętej niską szarawą trawą i karłowatą roślinnością o małych kwiatach. Istota ta była, podobnie jak te zaobserwowane wcześniej, zielonoskóra, o sterczących rudych włosach, w tym wypadku o pięknym ognistym odcieniu. Długa spódnica z liści musiała zostać przez nią spleciona w sposób przemyślany, tak, że czerwone pionowe pasy oddzielały się wyraźnie od jasnozielonej reszty. Driada niosła płaski szeroki kosz, który po chwili namysłu ustawiła na najbardziej wzniesionym a przy tym względnie równym fragmencie polany. Przyglądając się temu, cofnęła się tyłem kilka kroków. Stamtąd, gdzie się znajdowałam, nie mogłam dojrzeć, co właściwie w tym koszu było. Wspięłam się na palce i wyciągałam głowę, na więcej sobie nie pozwoliłam. Przywarłam do pnia drzewa, odruchowo sięgnęłam ręką do amuletu.
Niech mnie nie zauważy. Niech mnie nie zauważy. Czy może przypadkiem istnieją tu amulety dające niewidzialność?
Akurat ten, o ile się orientowałam, był tylko kluczem portalu, powiązanym z moim tsir, ale jeśli możliwe było tworzenie amuletów o różnych właściwościach… Na wszelki wypadek i tak zaciskałam dłoń na moim kluczu portalu. Taki już ludzki odruch, że od amuletu oczekuje się, że przyniesie szczęście. Zwłaszcza od takiego, który posiada prawdziwe i sprawdzone właściwości magiczne.
Driada usiadła ze skrzyżowanymi nogami, możliwe, że w pozycji kwiatu lotosu, trudno było ocenić z tej odległości. Jeśli miała zamiar medytować, byłam skłonna obserwować ją dowolnie długo. Po kilku minutach nad polaną pojawiły się pierwsze ptaki. Początkowo krążyły tylko, w taki sposób, że mogłam jeszcze uznać to za przypadek. Ich liczba stopniowo rosła. Ich dźwięki, wiele różnych tonów, zapowiadały przybycie kolejnych, które również po chwili stawały się widoczne na tle prześwitu nieba między drzewami. W którymś momencie zaczęły lądować. Teraz tak samo, najpierw pojedynczo, potem całymi gromadami. Kolejne, ośmielone, zniżały lot i mieszały się z tą gęstwiną. Zakotłowało się nad ziemią i wszystkie ruszyły ku pozostawionemu przez driadę koszowi. Na ucztę, na żer!
Kosz pokryło ruchome kłębowisko. Z racji ograniczonego miejsca reszta ptaków pokryła polanę żywym dywanem. Niektóre znalazły się na kolanach, ramionach i głowie driady, która pozostała nieruchoma. Taka zastygła jak posąg, szlachetniała z każdą chwilą, szlachetna przez tę wyniosłą obojętność, która zdawała się nic nie czuć. Lecz nie mogłabym nazwać jej w tej chwili nieczułą, na pewno nie! Obojętną także nie, bo to było czym innym niż obojętność. I jeśli mnie nie nie widziała, nie czuła w żaden sposób mojej obecności (a wciąż żywiłam nadzieję, że tak było), jeśli sama przez siebie i dla siebie zamarła w tej posągowej i kamiennej doskonałości, była jeszcze po wielokroć szlachetniejsza!
Jeden niespodziewany czynnik zdołał wyrwać ją z tego stanu, tak gwałtownie, że sama również drgnęłam, kiedy driada płynnym ruchem wstała i spojrzała w górę. W jakiś sposób wyczułam twardą nieustępliwość jej spojrzenia, jakie wbiła w ciemny punkt na niebie. Do polany zbliżał się ptak, archaiczny ptak-gad o ciemnoniebieskich lśniących piórach, które wyrastały także z jego nóg, ze szponami na skrzydłach i długim gadzim ogonem zakończonym efektownym wachlarzem z piór. Drapieżnik przysiadł na gałęzi po przeciwnej stronie polany i odwzajemnił spojrzenie. Powietrze wyraźnie zgęstniało. Nie zdziwiłabym się zbytnio, gdyby od tego napięcia nagle zaczęło trzeszczeć i iskrzyć. Dwie pary oczu weszły w interakcję. Ciała niebieskie znalazły się na kursie kolizyjnym. Dwie cząstki elementarne weszły wzajemnie w swój obszar oddziaływań. Dwa bieguny magnetyczne znalazły się po przeciwnych stronach. Jakie, na wszystkich astralnych bogów, były ich szanse? Czas zatrzymał się, aby ruszyć znowu w chwili, kiedy ptak-gad pierwszy przerwał ten kontakt, niepokojąco blisko eksplozji jądrowej. Poddał się i zrezygnowany wzbił się do lotu, rozpościerając swoje imponujące skrzydła. Kiedy znów stał się punktem na niebie, tym razem malejącym, driada odwróciła się. Napięcie opadło w jednej chwili. Mogłam teraz bez problemu odczuwać spokój, jaki na nią spłynął. Wróciła do normalności, w sposób niezykle płynny, jak istota nawykła do takich konfrontacji, następujących nieustannie. Kiedy obserwowałam ją, jak powoli podchodzi do jednego z liściastych drzew, naszła mnie dziwna myśl. Tak łatwo mogłam wyobrazić sobie nieskończenie wiele podobnych pojedynków następujących w tej chwili, nieskończenie wiele spięć, nieskończenie wiele kotów w zamkniętych skrzynkach, czekających na wyrok i rozstrzygnięcie. I że tutaj, w tym wymiarze to musiało wydarzać się praktycznie ciągle.
Driada była odwrócona plecami do mnie, mogłam się domyślać, że opiera dłoń na pniu drzewa, podczas gdy drugą rękę uniosła ku gałęziom. I teraz byłam już całkiem pewna, że to nie żadne złudzenie i gałąź naprawdę nachyla się do jej dłoni. Jeden z owoców na tej gałęzi, skryty dotąd w liściastym kokonie, rósł w oczach, wynurzając się z otulających go zielonych płatków. Kiedy driada zerwała go i cofnęła się, gałąź wróciła na swoje dawne miejsce.
Odczekałam aż leśna istota zniknie między drzewami po drugiej stronie polany. Kiedy uznałam, że mogę spokojnie przejść przez polanę niezauważona, płosząc przerzedzony już nieco ptasi tłum, ruszyłam pod to samo drzewo. Musiałam powtórzyć tę sztuczkę.
Położyłam dłoń na pniu. Tutaj na korze również widziałam pionowe rzędy symboli. Mogłam się tego spodziewać. Możliwe, że musiałam ich dotknąć. Naciskałam je jak przyciski na urządzeniach elektronicznych, wszystkie po kolei, domyślając się, że zapewne wystarczy tylko kilka. Nie znając właściwej kombinacji, musiałam zdać się na wysoce niedoskonałą metodę prób i błędów. Nic w ten sposób nie zyskałam, zatem spróbowałam jednocześnie wygenerować na czubkach palców to żółte światło. Po kolejnych niepowodzeniach zmieniłam taktykę i podkreślałam symbole wodząc po nich palcem. Gałęzie nadal pozostawały nieruchome.
Dałam krok do tyłu i spojrzałam w górę. Owoce wisiały na gałęziach, okrągłe, dwukrotnie mniejsze od mojej dłoni, owinięte w pąki tworzące wyraźnie kilka matowych zielonych warstw porośniętych meszkiem. Przeszło mi przez myśl, że może one miały pozostać niedostępne, ponieważ zwyczajnie nie były przeznaczone dla mnie, ale dla istot żyjących w tym lesie, zjednoczonych z nim i stanowiących część zrównoważonej całości. Znaki na korze zdawały się jednak mówić coś innego. W jakiś sposób łączyło się to z symbolami wyrytymi na pierścieniach tamtej maszyny. Te znaki musiały być wskazówką i jakiegoś rodzaju przełącznikiem. Być może należało bezbłędnie podać odpowiednią kombinację, w odpowiedniej kolejności. Niewykluczone, że należało spełnić jeszcze jakiś dodatkowy warunek, o którym nie miałam pojęcia. Jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby chyba prosić tę driadę o pomoc i liczyć na to, że zechce mi takiej pomocy udzielić.
(Witamy w Fokusie, miejscu, gdzie możesz zrobić co tylko zechcesz, bez żadnych ograniczeń!)


Każda broń ma swoją instrukcję obsługi.

~”Piąty Element”


===============================================================

# Odautorski bełkot
# Po pierwsze dodaję jeszcze domieszkę mojego stylu pisania i przemyśleń z mojego dziennika ezoterycznych eksperymentów, bo przypadkiem zauważyłam, że to miało pewien potencjał.
# Po drugie, gad-ptak inspirowany był tym → https://ewilloughby.deviantart.com/art/M...-366792235 jako że to ogólnie od długiego czasu aż się prosiło o wykorzystanie do czegoś.
# Po trzecie, Mechaniczne Grzyby inspirowane są tym → https://i.imgur.com/dNF5kvj.png bo odkąd zaczęłam grać w Freedroida nie mam pojęcia, co to u diabła miało być. Tylko w mojej wersji te twory wyobrażam sobie jako bardziej steampunkowe i zawierające wewnątrz mnóstwo drobnych elementów.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#19
 Dzień 8


Wpadłam w panikę. To była moja pierwsza reakcja, silnie emocjonalna a daleka od racjonalności i rozsądku. I odruchowa, natychmiast, kiedy się obudziłam albo pojawiłam. I nie, teraz to już nie było mi wszystko jedno, w jaki sposób uświadomiłam sobie swoją tutaj obecność. Teraz ta kwestia nabrała istotnego znaczenia. 
Gorączkowo rozglądałam się w miejscu, w którym się znalazłam. W zagłębieniu po jakimś wyschniętym strumieniu, który wcześniej przepływał przez ten las. Dokładnie w tym miejscu straciłam połączenie z tą radosną krainą rajskiej błogości. 
Odetchnęłam głęboko i sprawdziłam, czy klucz portalu nadal zwisa na rzemyku z mojej szyi. Był na swoim miejscu. To najważniejsze. Nieco uspokojona wstałam i otrzepałam się. Oglądałam przy tym swoje ubranie, zwróciłam uwagę, że drobinki ziemi i inne paprochy miałam tylko na spodniach. Czyli siedziałam, nie leżałam. Zatem raczej nie ucięłam sobie drzemki w tym rowie. Miałam przyjąć, że w takim razie zniknęłam? W tym momencie takie rozważania byłyby tylko stratą czasu. A skoro nic się nie stało, nie musiałam się martwić.
Spróbowałam kontynuować przerwany marsz. Przy wyborze kierunku stosowałam metodę, o której przeczytałam kiedyś na forum dla nastolatków aspirujących do miana Groźnych Magów Chaosu. Należało się rozluźnić i nastawić na odczuwanie energii z otoczenia. Starać się dostrzec jakieś różnice, nagły impuls, niejednorodność. Wtedy, kiedy się na to natknęłam, uznałam, że to nie ma prawa działać, a jeżeli cokolwiek się poczuje, to będzie to raczej efekt autosugestii. Tutaj istniała całkiem spora szansa odebrania jakiegoś rzeczywistego sygnału. Próbowałam przypomnieć sobie to uczucie, kiedy podglądałam pojedynek na spojrzenia driady i gada-ptaka. Założyłam, że częściowo te wrażenia zawierały coś charakterystycznego dla driady, jakiś jej indywidualny rodzaj energii, który pozostawiał za nią ślad, jak zapach. Oczywiście nie byłam w stanie przywołać tych odczuć, nieważne jak bardzo wysilałam wyobraźnię. A kiedy się mocniej na tym koncentrowałam, wybijałam się z trybu spokojnej obserwacji otoczenia, przez co uniemożliwiałam sobie uchwycenie jakiegokolwiek tropu. Wówczas próbowałam znów się rozluźnić i wczuwać w otoczenie.
Wyczuwałam subtelne zmiany. Rzeczywiście istniała pewna niejednorodność w tym polu energii. Zdawało się bardziej zagęszczone w pobliżu drzew i kamieni z wyrytymi (odciśniętymi?) symbolami. Przy Mechanicznych Grzybach różnica była jeszcze większa. Mogłabym znów uznać to za autosugestię, ale przecież nie za pierwszym razem, kiedy to poczułam. Z czystej naukowej ciekawości zamknęłam oczy, z wyciągniętymi rękami odeszłam kilka kroków, kilkakrotnie obróciłam się wokół własnej osi i nie otwierając oczu, starałam się znów podejść do Mechanicznych Grzybów, kierując się jedynie tymi bliżej nieokreślonymi odczuciami. Bez problemu udawało mi się to za każdym razem.
Po dłuższym czasie dotarłam do strumienia. Ten nie wysechł i nie wyglądało na to, że zamierza w niedalekiej przyszłości. W kilku miejscach pomiędzy brzegami rozpięte były mosty, splecione z różnej grubości gałęzi i korzeni, częściowo pokrytych mchem i porostami. Coś musiało zmusić rośliny do utworzenia w miarę wzrostu tej ciekawej konstrukcji. Obejrzałam to oczywiście z bliska, dotknęłam, a jakże, zeskrobałam palcem trochę porostów. Nie miałam obaw, żeby przejść na drugi brzeg, wyglądało to bardzo solidnie. Nawet ten wyraźnie węższy most, który wybrałam, prowadzący na niżej położoną część terenu, co najmniej częściowo odciętą od reszty drugiego brzegu obszarem porośniętych bujną roślinnością mokradeł. Część tych roślin kwitła i kiedy już znalazłam się po drugiej stronie, przyjrzałam się niektórym kwiatom. Wyglądały dość egzotycznie, jak nieznane gatunki orchidei, miały wyraziste, nasycone barwy, ale raczej z tych, które można w uproszczeniu nazwać mrocznymi. Zimny błękit, szkarłat, różne odcienie dość ponurego fioletu, jadowita zieleń, liczne ciemne, może nawet czarne plamki na ostro zakończonych płatkach. Rośliny przykuły moją uwagę najpierw, dlatego nie zauważyłam od razu stojącej kilka metrów przede mną driady. Stała ona w miejscu, gdzie zaczynał się podmokły teren i oczywiście robiła dokładnie to, czego mogłam oczekiwać – zrywała te piękne kwiaty, aby pleść z nich wieniec. Z nieśmiałym uśmiechem na swojej pogodnej, uduchowionej twarzyczce, patrzyła na mnie. A ja zdałam sobie sprawę, że z zupełnie niewyjaśnionych powodów do tej pory byłam przekonana, że na mój widok te leśne istoty powinny uciekać jak spłoszone zwierzęta.
Driada uciec nie zamierzała, przeciwnie, podeszła bliżej. A potem, aby absurdowi stało się zadość, zapytała:
- Przychodzisz po kwiaty, czy nasiona?
Ja oczywiście zapomniałam języka w gębie, bo całkowicie mnie zatkało.
- Takie trudne pytanie? - zadrwił srebrzysty głosik w mojej głowie. Przez myśl mi przeszło, że może powinnam spróbować wyobrazić sobie obraz ręki pokazującej środkowy palec i wysłać to telepatycznie do Kiri. A nuż się uda…
- Ja… tylko się rozglądam – wyjaśniłam. Ta driada mogła wiedzieć, co się dzieje w mojej głowie czy nie?
W odpowiedzi otrzymałam nieśmiały uśmiech, po czym driada wykonała krótki gest, który chyba miał mnie zachęcić, żebym ruszyła za nią.
Ten niewielki oddzielony skrawek suchej ziemi miał kształt klina, opadającego nieco w środkowej części, z tyłu od reszty lądu odcinał go wypełniony płytką wodą rów. Nie jestem pewna, czy takie coś już zasługiwało na zaszczytne miano starorzecza. 
Po tej samej stronie rowu, na soczyście zielonej trawie, siedziały jeszcze dwie driady, jedna o złotobrązowej czuprynie, druga miała włosy barwy dobrze wysuszonego siana. Obie spojrzały na mnie badawczo, z natężeniem, a może wyczekiwaniem, od którego poczułam się nieswojo. Bąknęłam jakieś powitanie. Nie byłam pewna, czy powinnam podejść bliżej. Spróbowałam wyczuć ich nastrój i nastawienie, w podobny sposób, jak wcześniej badałam energię w otoczeniu. Tym razem skupiłam się na jednej z siedzących istot, które, jak mi się zdawało, dość szybko straciły mną zainteresowanie. Hmmm… miałam wczuć się w przestrzeń wewnątrz jej głowy?
Kiedy zdołałam jakoś przejść od gorączkowego napięcia w bardziej zrelaksowany stan, driada, nie podnosząc na mnie wzroku ani nie wykonując najmniejszego ruchu, posłała do mojego umysłu krótki sygnał. Czysty przekaz danych. Dwa ciągi cyfr, jak jakiś kod, symbol i w miarę czytelna informacja.
Teraz świat nic ode mnie nie chce.
Nie, to nie były słowa, raczej wolne od słów pojęcie, odczucie.
Zamrugałam gwałtownie i cofnęłam się o krok, zaskoczona. To nie była telepatyczna rozmowa, ale coś w rodzaju automatycznej odpowiedzi na moją próbę przeniknięcia umysłu tej istoty. Akcja wywołała reakcję. Czy właśnie udało mi się dobrać do kodu tego Matrixa?
Driady z mojego domniemanego dobierania się do kodu Matrixa nic sobie nie robiły. Ta o słomkowych włosach poprosiła, żebym usiadła obok nich. Druga na otwartej dłoni podała mi czerwonawą cebulkę.
- To owoc z drzewa życia? - zażartowałam – Jadalny chociaż?
- Tu w okolicy raczej trującego nie znajdziesz – odparła ta pierwsza, która mnie tu przyprowadziła. Wzięłam tę cebulkę, przy okazji przyjrzałam się drobnej dłoni leśnej nimfy. Na zielonej skórze miała drobne żyłki, podobne do nerwów liści. Byłam ciekawa, czy są one tak samo jak nerwy liści wypukłe. I już wyciągnęłam rękę profana, żeby bezczelnie dotykać. Poczułam te żyłki, wystawały. Driada zachowała obojętny spokój.
- Jak się nazywasz? - spytałam.
Driady spojrzały na siebie nawzajem.
- Nie potrzebujemy imion – wyjaśniła po chwili ta siedząca przede mną, ta ze złocistymi włosami. Poczułam, że tak właśnie powinno być.
Przyjrzałam się im dokładnie. Poza spódniczkami z roślin miały liczne wisiorki i bransolety ze sznurków, koralików, piór i kości drobnych zwierząt na rękach i kostkach nóg. 
Spytałam, czy to jest ich część lasu, na co znów zareagowały zdziwieniem. Czyżby konfrontacja kulturowa ze społecznością posługującą się kompletnie innym systemem pojęć? Zauważyłam też, że nie musiały one ze sobą rozmawiać, do przekazywania informacji najwyraźniej wystarczała im łącząca ich umysły więź. W każdym razie jakiś przekaz między nimi musiał zachodzić, widziałam to w spojrzeniach, jakie czasami wzajemnie sobie rzucały. Niewykluczone, że komunikowały się ze sobą tym szyfrem, którego fragment jakimś sposobem przechwyciłam.
(kod Matrixa)
Musiały odbierać także przekaz z innych źródeł, astralni bogowie wiedzą jakich, może po prostu sprawnie odbierały sygnały energetyczne z otoczenia, bo w pewnym momencie dwie z nich gwałtownie się ożywiły. Kolejny raz wymieniły spojrzenia, twarze przybrały wyraz ponurej powagi. Niemal zaczęłam oczekiwać początku jakiejś katastrofy, stada wygłodniałych bestii, które wtargną tu, zakłócając błogą do mdłości sielankę, pożaru trawiącego drzewa, ziemi drżącej od kroków czegoś ogromnego i potwornego… Czegokolwiek, co wprowadzi nagłą panikę i grozę. Nic takiego się nie wydarzyło. Siedząca naprzeciwko mnie driada wstała, ta pierwsza powstrzymała ją wówczas gestem.
- Dwie wystarczą – oznajmiła spokojnie. I odwróciła się, kreśląc w powietrzu okrąg i liczne znaki wewnątrz. Smugi światła pozostawiane przez jej palce przybierały rozmaite barwy, magiczne sybole pozostawały trwałe aż do chwili, kiedy cały krąg rozjarzył się białym blaskiem i rozszerzył w portal, w którym zniknęły dwie driady. Jedna chwila i w powietrzu pozostały tylko iskry, które również przepadły z cichym trzaskiem. Tylko niepokój pozostał.
Spojrzałam na ostatnią driadę.
- Jakieś kłopoty? - spytałam. Ta potrząsnęła głową.
- Nie, nic poważnego. Tak to już jest, jak w odpowiednio złożonym układzie zachodzi wiele procesów. Czasem pojawiają się jakieś… drobne zakłócenia.
Jej słowa, nasuwające skojarzenia z lekcją fizyki, kontrastowały z jej wizerunkiem, nawet nie dzikiego zwierzątka, ale w części rośliny. Pierwotnej leśnej istoty.
A potem znów stała się pierwotna i dzika. Z uśmiechem spytała, czy chcę z nią pójść a ja odpowiedziałam, że chętnie. Dałam się wciągnąć w jej świat.
Po obalonym pniu drzewa i kilku konarach przeszłyśmy nad mokradłem jak po moście. Pomyślałam, że to przejście nie powstało przypadkiem, było to zbyt wygodne. Tylko trochę ciężko mi było wyobrazić sobie driady, nawet ode mnie niższe o głowę, taszczące ten pień na miejsce przeznaczenia. Nawet przy tutejszej grawitacji. Najbardziej prawdopodobne było, że w lesie żyły również inne względnie inteligentne stwory.
Podążałam wąskimi ścieżkami, szerokimi polanami porośniętymi mchem, wspinałam się na wzgórza i zeskakiwałam ze skarp. W porównaniu ze zwinną leśną nimfą musiałam wydawać się niezgrabna. Mogłam sobie najwyżej wyobrażać, że poruszam się tak jak ona i cieszyć z faktu, iż poza nią nikt nie widział, jak to naprawdę wyglądało. Starałam się zachować tempo narzucone przez moją leśną przewodniczkę. Zatrzymywałam się wtedy, kiedy to ona przystawała. To ona wyznaczała kierunek i tak może było lepiej. Ja sama, mając do wyboru kilka dróg, zatrzymałabym się i pozostała tak w zawieszeniu, rozdarta między Wszystko, Ogół i Szczegół, na wieki wieków. Amen.
Zatrzymałyśmy się w miejscu, gdzie strumień znów był widoczny, a brzeg łagodnie opadał ku płyciźnie. Driada bez słowa podeszła do niskiego drzewa o ciemnych liściach i położyła dłoń na jego pniu. Trwała tak bez ruchu przez chwilę, następnie nakreśliła palcem na korze kilka znaków. Starałam się w sposób mało nachalny (szlag niech trafi dobre wychowanie!) podpatrzeć, jakie konkretnie symbole to były. Zdołałam zobaczyć kwadrat z przekątną, wężyk z trzema zakrętami i odwrócony trójkąt. Palec driady nie zostawiał takiego żółtego światła jak mój, tylko coś w rodzaju słabo widocznego strumienia dymu albo mgły. I tym razem na samym drzewie nie było żadnych symboli. Czyli to nie było konieczne? Dobrze wiedzieć.
Początkowo wydawało się, że działania driady nie przyniosły żadnego efektu. Drzewo wyglądało zupełnie tak samo, kiedy driada odeszła od niego i skierowała się w stronę strumienia. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że niewielka część pączków kwiatów, dotąd praktycznie niewidocznych wśród liści, zaczyna się otwierać. Gdy patrzyłam na to, nieoczekiwanie narodziła się myśl. Myśl albo genialnie odkrywcza, albo przeciwnie, całkowicie idiotyczna. Gdyby tak powtórzyć to rysowanie palcem po pniu… Dam radę jakoś ten proces przyspieszyć? A może właśnie zatrzymać. Włączyć i wyłączyć.
Gdybym nie spróbowała, nie dałoby mi to spokoju, zatem już byłam pod drzewem i dotykałam palcem wskazującym jego kory. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na plecy siedzącej nad strumieniem driady. Nie patrzyła w moją stronę, i dobrze. Zatem do dzieła, Maddigan, do dzieła. Kwadrat, przekątna od lewego górnego rogu. Falujący wężowy kształt, zacząć od prawej strony, po lewej stronie łukiem zejść w dół i zmienić kierunek… Wszystkiemu towarzyszyło przeświadczenie, że wcześniej powinien być jeszcze jakiś znak, którego ja nie zdążyłam zobaczyć. Może nawet więcej niż jeden.
I dokładnie tak, jak mogłam podejrzewać, nic się nie stało. Nawet, kiedy powtórzyłam tę operację jeszcze dwa razy. Czubki palców, teraz już wszystkich, jarzyły się żółtym światłem. Chyba nie pozostawało mi nic innego jak tylko się poddać. Oparłam się o drzewo i próbując przywyknąć do lekko gorzkawego smaku niepowodzenia, przyglądałam się pogrążonej w jakimś transie driadzie. Nie miałam pojęcia, co właściwie robiła ona nad tym strumieniem, poza tym, że musiało to wymagać znacznie większego wysiłku i skupienia niż „wsłuchiwanie się” w otoczenie.
Dalej ruszyłyśmy pod górę. W miarę jak teren się wznosił, las był coraz rzadszy. Dawno minął ten magiczny moment, kiedy przestałam się orientować, skąd przyszłam i jak u licha wrócić do domu. Sama sobie się dziwiłam, jak małe ma to dla mnie znaczenie i nie byłam pewna, czy to było tylko kwestią świadomości, że miałam przy sobie klucz portalu i zawsze mogłam wrócić na skróty. 
Kolejny raz zatrzymałyśmy się dłużej na wzgórzu, gdzie spod ziemi wyrastały jasne głazy. Niektóre z nich były popękane i poszarpane, inne całkiem wygładzone długim działaniem deszczu i wiatru. Potem zobaczyłam, że na niektórych wyryte zostały skomplikowane magiczne symbole albo ozdobne rozety. A na koniec zaczęłam zauważać budowle. Pojedyncze kolumny między drzewami, tam jakiś okrągły podest koncentrycznie otoczony trzema stopniami, dwie wieżyczki składające się z wyższych podestów, trzech filarów i spoczywającej na nich kopuły ze szpicem na czubku. Kiedy mimowolnie zwolniłam, pozwalając driadzie zwiększyć dystans, zwróciłam uwagę na jeszcze jedną rzecz. Tutaj znaczna część drzew miała żółte albo czerwone liście.
Las urywał się na płaskowyżu, częściowo porośniętym niską trawą, w środkowej części zawierającym odsłoniętą skalną płaszczyznę. Oczywiście nie zaskoczyło mnie to, że tak duża płaska powierzchnia poryta była w kręgi zawierające wewnątrz po kilka prostych figur i połączone prostymi liniami. Przecież pozostawienie jej gładkiej byłoby tu chyba zbrodnią bezmyślnego marnotrawstwa. Środkowy krąg, zawierający w sobie jeszcze dwa koncentryczne i otoczony był równomiernie ośmioma białymi okrągłymi kamieniami, na zewnątrz tego dodatkowego kręgu znajdowało się kolejne osiem kamieni, wyraźnie mniejszych, dalej na każdym tym rogu kolejne cztery w rzędzie, tworząc coś w rodzaju schematu ośmioramiennej gwiazdy. Wszystko to wyglądało znacznie bardziej prymitywnie niż symbole, które miałam okazję w różnych miejscach zaobserwować wcześniej.
W okolicach tego środkowego kręgu krzątały się jeszcze dwie driady. Za pomocą miotełek z pęków gałęzi próbowały oczyścić skalne podłoże. Zza skał znajdujących się nieco dalej na płaskowyżu, po drugiej stronie wychodziła właśnie kolejna driada.
- Dlatego chciałaś, żebym tu przyszła? - spytałam tę, która mnie tu doprowadziła – Przygotowujecie jakiś rytuał, prawda? Złożycie mnie tu w ofierze?
Driada spojrzała na mnie w taki sposób, że wszelkie epitety odnoszące się do mojej inteligencji i rozsądku były całkowicie zbyteczne.
Ale zaintrygowała mnie. Z czystej ciekawości postanowiłam w miarę możliwości się w to włączyć, choćby po to, żeby dowiedzieć się, o co w tym chodzi. Obeszłam skalną płaszczyznę, obrzuciłam wzrokiem okolicę, szukając jakichś leżących na ziemi gałęzi. Starałam się działać tak, jak zrobiłaby to któraś z obecnych tu leśnych nimf. Bez słowa, pewnie, jakbym wskutek nagłego olśnienia albo stałego dopływu do mózgu informacji z bliżej nieokreślonych źródeł doskonale wiedziała, o co chodzi. Możliwe, że tu właśnie wchodziło w grę to ostatnie. Dołączając do tej zajętej porządkami dwójki, sama ściskając w garści liściastą wiąchę, mogłam je obserwować. Jedna z nich zatrzymała na mnie spojrzenie na chwilę, ale nie okazała żadnego zdziwienia, przyjęła moje pojawienie się ze spokojem. Czytała płynące ode mnie sygnały, czy może od razu brutalnie wtargnęła do moich myśli? Zdałam sobie sprawę, że mentalnie mogłyby zrobić ze mną wszystko, na co miałyby ochotę. Nie miałam żadnego sposobu, żeby chociaż oszacować, jakie mogły posiadać telepatyczne zdolności. Najbezpieczniej byłoby chyba przyjąć najczarniejszy scenariusz i uznać, że miały sporą władzę. Im dłużej mogłam obserwować je z bliska, tym łatwiej było mi określić, z czym kojarzył mi się ten ich chłodny spokój, tak zdumiwająco obojętny. Tak właśnie mogły zachowywać się istoty określane jako rozwinięte duchowo. Oświecone.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#20
 Dzień 9


Ocknęłam się w lesie pod płaskowyżem. Całe szczęście, że nie wstałam od razu w pierwszym odruchu, bo w ten sposób zapewne przebiłabym głową splecioną z żywych gałęzi komorę, w której się znajdowałam. Najwyższy punkt miał niecały metr wysokości. Zatem znów pojawiłam się dokładnie tam, gdzie uprzednio straciłam połączenie. Pojawiłam się? Cóż, wątpliwości w końcu się rozwiały, kiedy spytałam o to pierwszą driadę, którą napotkałam, kiedy zgięta wpół wyszłam na zewnątrz. Powiedziała mi, że owszem, znikam i pojawiam się przy kolejnym nawiązaniu połączenia. Wytłumaczyła mi to z cierpliwym spokojem i obojętnym wyrazem twarzy – co mogło z dużym prawdopodobieństwem być przejawem pobłażliwości zarezerwowanej dla jednostek wolno myślących. 
Wokół siebie widziałam kolejne metrowej wysokości i nieco szersze owalne kokony, gniazda podobne do tego, w którym sama przed chwilą przebywałam. Utworzone były z gałęzi drzew, żywych i pokrytych liśćmi, w większości przypadków gałęzie wyrastały z pnia nisko, albo bezpośrednio z korzeni, tak, że gniazdo znajdowało się na ziemi. Kilka było na drzewach, na wysokości do dwóch metrów. W jednej komorze widziałam skuloną w pozycji embrionalnej driadę. Na środku niewielkiej polany, obszaru praktycznie gołej ziemi, leżały trzy okrągłe, rzeźbione kamienie. Z czystej ciekawości chciałam sprawdzić, czy przypadkiem nie emitują jakiejś odmiennej od otoczenia energii, ale jakoś nie miałam ochoty robić tego tak na widoku. Nawet, jeśli driady nie przyglądały mi się szczególnie uważnie, przeciwnie, zdawały się nie zwracać na mnie uwagi. Kilka razy spróbowałam sprawdzić ich reakcje na moje poczynania. Emitowałam trochę światła z palców, demonstracyjnie przyglądając się temu. Usiłowałam naśladować driady i skłonić drzewa do podarowania mi owoców. Dobra, to nie miało na celu jedynie prowokacji. Byłam serio ciekawa, jak takie owoce smakują. I jakie to uczucie, kiedy drzewo samo podaje je wprost do rąk. Próbowałam swoich sił na drzewach, które miały na korze jakieś symbole, uznałam, że to da większą szansę, że trafię na takie, które jest podatne na podobne działania. Widziałam, że driady z powodzeniem oddziaływują także na inne, ale nie miałam pewności, czy zadziała to na każde, czy może na niektóre, które te leśne istoty w jakiś sposób potrafiły rozpoznawać. Po dłuższym czasie nieudanych prób, powoli ruszyłam krętą ścieżką w stronę płaskowyżu. Lamgdo – przypomniałam sobie. Driady powiedziały, że to miejsce nazywa się Lamgdo. Szłam od innej strony, nie tak, jak za pierwszym razem, kiedy tu dotarłam, ale drogą, którą podążyły driady po zakończeniu wczorajszych osobliwych rytuałów.
Nie zostałam złożona w ofierze. Żyłam i miałam się dobrze, a miejsce w kręgu otoczonym kamieniami zajęło kilka ciał martwych zwierząt. Nie zostały one zabite przez driady, wyglądały po prostu jakby padły z przyczyn naturalnych, ze starości albo może od chorób. Leśne nimfy pospiesznie ułożyły z nich stos wewnątrz kręgu i odsunęły się poza zasięg wyznaczony przez końce ułożonych z kamieni ramion gwiazdy. Po chwili w rozbłysku światła i trzeszczeniu iskier martwe ciała rozpłynęły się, pozostawiając na skale tylko kości, całkowicie oczyszczone, suche i praktycznie całkowicie rozdzielone. Driady nie wykazywały większego zainteresowania nimi, tyle tylko, że usunęły je poza krąg.
Dotarłam do niższej części płaskowyżu, niewidocznej od strony pierwszej drogi, którą tu dotarłam. To porośnięte łąką wzniesienie znajdowało się na lewo od pierwszej drogi, przylegało do skalnego uskoku głównej części, w niewielkim stopniu przysłoniętego ziemią i roślinnością. W jednym miejscu w skale wykuto kręte wąskie schody, prowadzące na górę, obok tego wejścia znajdowała się płaskorzeźba. Jak na płaskorzeźbę, nawiasem mówiąc, całkiem nieźle wypukła. Przedstawiała kobietę o smukłym ciele, ubraną w długą prostą tunikę, ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami. Oczywiście jak chyba większość rzeczy w tym pokręconym świecie, rzeźba musiała mieć w sobie coś upiornego dlatego kobieta miała głowę jakiegoś morskiego mięczaka, ozdobioną wspaniałymi mackami. 
- Bądź pozdrowiona, kapłanko Cthulhu – mruknęłam, lekko pochylając głowę jakby w ukłonie.
Za mną na środku łąki, znajdowała się kolejna wieżyczka, złożona z okrągłego podestu, kilku, w tym przypadku pięciu kolumn i zwieńczającej ją wydłużonej kopuły. Ta budowla miała nieco większą średnicę niż oglądane wcześniej, a środkowa część podestu obniżała się. Na tej podstawie umieszczone było cylindryczne urządzenie, samo także zakończone u góry czymś pomiędzy kopułą a stożkiem. Do połowy wysokości walec poryty był geometrycznie regularnymi szczelinami, powyżej obracały się kamienne obręcze. Z pęknięć w podeście wokół wyłaniały się przewody, pnące się po kamiennym walcu i wrastające w szczeliny. Jak korzenie. Jak te żywe światłowody w moim domu. Dotknęłam nawet tego tutaj, żeby sprawdzić, z czego jest zrobione. Przypominało to stadium pośrednie między gładką gumą a żywą tkanką. Powiedziałabym – raczej lekko niepokojące niż obrzydliwe. Ta maszyna nie emitowała wyładowań, w które mogłabym uparcie pchać paluchy i narażać się na lekkie porażenie.
Na kamiennym podeście, rzeźbionym wokół zagłębienia w motyw falujących promieni słońca, zobaczyłam kilka okruchów zwierzęcych kości. Przypuszczalnie wiatr przemieścił je tu z głównej części płaskowyżu.
Po schodach weszłam na górę. Skaliste schody, kawałek trawy i znów płaska skała. Nawet dość regularnie przechodzące tędy lekkie driady nie zdołały jeszcze wyryć w ziemi ścieżki. W tym momencie na płaszczyźnie przebywała tylko jedna driada, nie zajmowała się raczej niczym szczególnym. Obeszłam kilka razy cały płaskowyż. Oglądałam z bliska skały i kolumny, niskie mury i fragmenty budowli, które równie dobrze mogły po prostu tak wyglądać albo stanowić ruiny niegdyś większej całości. Wynurzające się z ziemi owalne głazy, wielkie jaja ciemniejsze od pozostałych skał, wyrzeźbiono w oblicza brodatych starców o oczach z oszlifowanych kryształów. Gdyby ustawić je pionowo, taka twarz byłaby wyższa ode mnie. Na jedną z nich wpełzłam na czworaka, dotarłam do kryształowych oczu i położyłam rękę na jednym z nich. Skupiłam się, żeby emitować światło z całej wewnętrznej strony dłoni. Oko, wcześniej ciemnoniebieskie, wypełnione światłem nabrało bardziej morskiego odcienia.
- Dobrze się bawisz?
Wiewiórka stała na wyżej położonej części kamiennej twarzy, nad linią włosów wyrzeźbionego starca. W pierwszej chwili nie wiedziałam, dlaczego właściwie jej widok wydał mi się tak dziwny. 
- Co tu robisz? - spytałam. Oczywiście z niewyjaśnionych przyczyn musiałam w którymś momencie uznać, że jako odnoga mojego umysłu Kiri nie może wychodzić poza granicę mojego terenu.
- Jeśli chcesz, możesz mnie odesłać – albo mi się zdawało, albo cały czas była lekko rozbawiona – Albo chociaż poprosić, abym była w mniej… określonej postaci.
Mruknęłam coś, że nie musi. Niech zostanie. Ześlizgnęłam się z twarzy i stanęłam na pasie trawy, okalającym płaską skałę.
- Robiłaś coś ważnego, w czym ci przeszkodziłam?
Na wszystkich nieznanych astralnych bogów, czy ona, ciągle przecież sama będąc mną, musiała stale ze mnie kpić?!
A prawda była taka, że tak jak sama to określiła, bawiłam się. I uparcie, na przekór chciałam bawić się dalej. Zbadać w następnej kolejności kości pozostałe po martwych zwierzętach. Sprawdzić, czy jest w nich coś szczególnego. Potem przenieść je do wyrytych w skale kręgów i innych wzorów i sprawdzić, co – o ile cokolwiek – się stanie. Mogłabym to nazwać nauką przez zabawę.
Kiedy zbierałam rozsypane wokół kości na kupkę, Kiri podążała za mną. 
- I co dalej? - pytała – Zaczniesz je rzucać za siebie i wróżyć z ich ułożenia? Czy może od razu zatańczysz wokół tego stosu taniec deszczu?
Rzuciłam w nią trzymanym akurat kawałkiem kości. Czułam przy tym, że to jest głupie, a przede wszystkim nieskuteczne. Nawet jakbym trafiła, Kiri nie była całkiem materialna. Miałam jednak wrażenie, że w jakimś stopniu kość zmieniła kierunek lotu przed upadkiem. Nie do końca przetoczyła się po ciele Kiri, bardziej tak jakby przeszła przez… ciecz? W fizyce istnieje na to ładne określenie – ośrodek o większej gęstości. Dokładnie tak to teraz wyglądało.
Schyliłam się, żeby podnieść kość. Gdyby Kiri nadal stała w tym samym miejscu, z czystej ciekawości spróbowałabym jej dotkąć, żeby przekonać się, czy rzeczywiście stała się nieco bardziej materialna. Wiewiórka jednak odeszła nieco dalej. Szukając jej wzrokiem, zauważyłam coś, na co jakimś cudem wcześniej nie zwróciłam uwagi. Nie wiem dlaczego, możliwe, że po prostu już przywykłam do różnych rzeźbień na skałach. A te kamienne drzwi wyglądały prawie tak, jakby także były tylko płaskorzeźbą.
Powinnam teraz zerwać się, podejść szybkim krokiem, a może nawet podbiec do tych drzwi. 
Położyłabym rękę na chłodnej wygładzonej powierzchni, pokrytej płytko rytym wzorem i poczuła po chwili narastające drżenie. Potem zapewne zatrzęsłaby się cała ziemia, z siłą, od której popękałaby skalna płaszczyzna a po zboczach zeszłaby lawina kamieni. Na koniec albo te drzwi by się otworzyły, albo ostatni wstrząs całkowicie zniszczył płaskowyż Lamgdo.
Nie zrobiłam tego. Nie rzuciłam się w stronę drzwi i nie sprowokowałam potężnej niszczycielskiej siły do działania. Może po prostu nie miałam już tego dnia ochoty na kolejne działanie całkowicie na oślep. Podeszłam do siedzącej na kamieniu driady i zwyczajnie spytałam o te drzwi.
- To przejście do Lamgdo-S’Thir – odpowiedziała driada – Punkt styku.
Reszta, której nie wypowiedziała na głos i której nie musiała wypowiadać, brzmiała „to żadna tajemnica”. To akurat było dla mnie bardziej niż oczywiste. „Punkt styku” też, jak mi się zdawało, zrozumiałam. Przejście najprawdopodobniej przenikało wyższe wymiary.
Wróciłam do swojej kupki kości. Możliwe, ze gdyby driada w tym momencie gdzieś sobie poszła, spróbowałabym przynajmniej zobaczyć, co kryje się za tymi drzwiami. A może nie. Trudno powiedzieć.
Nieraz słyszałam, że po zażyciu LSD ludzie stwierdzali, że tych wszystkich wrażeń było stanowczo za dużo. Chyba w tym momencie zrozumiałam, co mieli na myśli. Tu kusiło tajemnicze przejście, tu pozostawał płaskowyż ze swoimi rzeźbami i kolejną dziwną maszyną a możliwe, że czymś jeszcze, co mi umknęło, była jeszcze ta polana z kokonami, będąca jeśli nie osadą, to przynajmniej obozowiskiem driad. I cały ten obszar lasu wokół, gdzie nie wiadomo kto rozwieszał na drzewach prymitywne lalki i pentagramy, gdzie jelenie miały runy na porożu i zapewne kryło się jeszcze więcej niewiadomego przeznaczenia urządzeń z kamienia i brązowego metalu. A ja nie mogłam przebywać w kilku miejscach jednocześnie, nawet ta Kraina Czarów nie dawała mi takiej możliwości. Pozostawał tylko żal, że każdy wybór równał się odłożeniu na później pozostałych możliwości. A „później” mogło być nieokreśloną przyszłością.
Usiłowałam wczuć się w otoczenie. Wsłuchiwać się. Zrelaksować się i skierować uwagę na otoczenie. Medytuję, kurczę blade. Jestem cholerną oazą spokoju, jestem milczącym obserwatorem. Jestem płynącą chmurą… czy może płynącą rzeką… Mniejsza z tym.
- Przez tak wzburzoną wodę nie zobaczysz dna.
Nie, nie usłyszałam w głowie głosu objawienia. Aż taki zaszczyt na mnie nie spłynął, cudu oświecenia nie dostąpiłam. W którymś momencie po prostu driada musiała zacząć mnie obserwować i teraz przysiadła na skale przede mną.
- Najpierw zatrzymaj tę gonitwę myśli, potem obserwuj – odezwała się, kiedy popatrzyłam na nią ponuro – Musisz otworzyć umysł. Uczynić go przezroczystym.
Podziękowałam jej za radę i spróbowałam najpierw się wyciszyć. Nie miałam większego wyboru, jako że obecnie jednoczesne osiągnięcie spokoju i wczuwanie się w otoczenie zdawało się niewykonalne. Driada tymczasem zniknęła z mojego pola widzenia. Nie wiedziałam, gdzie dokładnie poszła, ale nie próbowałam oglądać się za siebie. Jeśli uda mi się wyciszyć wystarczająco, może zdołam ją wyczuć. Postanowiłam potraktować to jako wyzwanie.
Oczywiście nie zdołałam uzyskać zadowalającego efektu, chociaż po jakimś czasie rzeczywiście, czułam dużo większy spokój. Potem na płaskowyżu zaczęły pojawiać się kolejne driady. Korzystając z tego uzyskanego spokoju, próbowałam skupiać uwagę na nich. Nie wszystkich naraz, pojedynczo. Za którymś razem dosięgnęłam chyba umysłu jednej z nich. Popłynęła do mnie fala liczb i kształtów. Potem uczucie wytężonej uwagi i czujności. To nie wyglądało tak jak w przypadku Kiri, tu nie miałam wątpliwości, że mam do czynienia z obcym, odrębnym ode mnie umysłem. Spróbowałam wyszukać wzrokiem tę driadę, ale w polu widzenia miałam cztery i mogła to być dowolna z nich. Zrezygnowałam.
Dalsze ćwiczenia w tym miejscu wydały mi się za mało komfortowe. Wstałam i przywołałam gestem Kiri. Zrobiłam to bez zastanowienia, jakbym po prostu była częścią ustalonej wcześniej sceny. Ręka powędrowała do amuletu. Miałam przyjemne poczucie, że przynajmniej teraz dobrze wiem, co robię.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  iSenowe Kroniki Filmowe Slavia 6 3,164 12-05-2018, 22:40
Ostatni post: Slavia

Skocz do:

UA-88656808-1