Mój umysł więzi mnie, zarówno na jawie, jak i we śnie. Za dnia i w fazie REM można jeszcze odwrócić od niego uwagę, ale podczas NREMu zostaję z nim sam na sam. Boję się tej piekielnej otchłani.
W mojej podświadomości istnieją tylko moi rodzice i nikt więcej. Kiedy umrą, już nikt mnie nie będzie kochał, nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi. W moim umyśle nie ma miejsca na innych ludzi, jest tylko smolista pustka, w której tonę. Nawet miłość mamy i taty (do siebie nawzajem i do mnie) nie była prawdziwa i bezwarunkowa, to tylko rodzicielski odruch umożliwiający przedłużenie gatunku.
Zostałam sama w swojej kamiennej samotni. Czas nie płynie, nie mam pojęcia, kiedy to przeminie. Brak mi cierpliwości, chcę stąd wyjść. To nie-miejsce jest tak surowe i bezlitosne. Tu nie wierzę w realność ciała, śmierć zaciska me dłonie na nieistniejącej szyi, duszę się. Ale zaraz, skoro nie mam formy, to za pomocą CZEGO odczuwam strach?
Kiedy się obudzę rano, nie będę nic z tego pamiętać. Spotyka mnie to każdej nocy, ale wszystko zapominam, gdyż w mózgu nie działają wtedy neuroprzekaźniki umożliwiające zapamiętywanie. Zresztą nawet pamiętanie snów jest trudne, a co dopiero tak pustego stanu...
I znowu dzień. Odlepiam plecy od kojącej powierzchni materaca. Wynurzam się spod kołdry dającej mi poczucie bezpieczeństwa, wyznacza przecież granice mojego bytu. Przez jakiś czas siedzę skulona na łóżku, po czym kładę się ponownie. Za jakiś czas to samo. Po kilkunastu minutach w końcu wstaję. Przekroczyłam już dozwoloną godzinę.
Po co mi ta mięsna otoczka? Ogranicza mnie. Czuję, że wszystko robię za wolno. Denerwuję się. Powinnam być szybsza. Ciało nie reaguje tak szybko, jakbym tego chciała. Rezultaty moich działań nie są widoczne z prędkością myśli albo chociaż scrollowania czy kliknięcia na jakiś link w sieci. Nie wiem, ile czasu powinny mi zajmować poszczególne czynności. Nie wiem, jak szybko płynie czas.
Wychodzę z domu. Boję się. Na zewnątrz są ludzie. Nie lubię, jak na mnie patrzą. Nie chodzi o to, że wstydzę się swojego wyglądu czy coś. Oni mnie widzą - a to oznacza, że wiedzą, że istnieję. Zauważają moją indywidualność. Dostrzegają moją jednostkowość. Nie podoba mi się to, chcę być wszystkim, a oni uważają mnie za coś odrębnego od ich bytu i wymuszają to samo na mnie. Niektórzy z nich nawet próbują wejść ze mną w interakcję. To jest najgorsze. Chcę być tylko obserwatorem, a nie czynnym uczestnikiem rzeczywistości. Wykonawcą. Robiącym. Sense of doership kłóci się z mistycznym oglądem świata. Dlatego tak trudno zadbać mi o siebie samą -siebie, czyli co? Niemrawy mięsny kloc, przez który płyną impulsy elektryczne. Kto albo co generuje tą elektryczność?
Za dużo myślę, zamiast zacząć działać.
Zauważyłam, że czasami łatwiej mi posprzątać czy ugotować, gdy robię to dla KOGOŚ. Swoje własne ciało natomiast ignoruję, jakby nie było dostatecznie warte uwagi. Nawet jak sobie coś robię, to zazwyczaj z myślą o mamie - ucieszy się, jak coś zjem.
Nieobecna w świecie, nieobecna w sobie. Widzę innych, ale dla siebie samej jestem niewidzialna. Niech ktoś inny zaopiekuje się moim ciałem. Nie wiem, jak w inny sposób można okazywać komuś miłość, niż poprzez robienie różnych rzeczy za niego, płacenie za niego itd.
Kiedy będę robić sama wszystko to, co powinnam w moim wieku, poczuję się niekochana. To bardzo bolesne. Dlatego tak bardzo boję się odejść od rodziców, porzucić ich, zostawić. Podejrzewam, że świat nie kończy się na mamie i tacie. Nie powinnam tak żyć, to głupie i upokarzające. Ale zamykam się na inne możliwości, gdyż wydają mi się zbyt fantasy, zbyt urojone. Związki męsko-damskie, seks, wypady na zakupy z koleżankami, kawa z przyjaciółką, kino, rolki, basen, imprezy (domówki, wyjścia do klubu, urodziny, śluby/wesela, chrzciny itp.), wyjazdy ze znajomymi - to wszystko to mit, kreowany przez Internet, telewizję, książki. Nawet jeśli te zjawiska naprawdę istnieją, to jestem pewna, że nie dają szczęścia, a jedynie ułatwiają przetrwanie, pozwalają na chwilę zapomnieć o bólu odłączenia od wszechobecnej wiecznej boskiej Jedności.
Ludzie, którzy wydają się najzdrowsi psychicznie, spełnieni, pozbierani, zaradni, życiowo, to zapewne ci, którzy stosują najefektywniejsze metody ucieczki przed cierpieniem, przed tym, co Nieświadome i co może w każdej chwili wychynąć z jakiejś dziury i wszystko zepsuć. Jestem zdania, że im bardziej poukładane życie, tym większy ból po stracie tego wszystkiego, na co się ono składało.