14-11-2020, 22:47
(27-07-2020, 10:11 )incestus napisał(a): Tylko że to nie jest żaden skok . Masz zrobić krok na innej ścieżce, a potem kolejny, i kolejny . Nie tracisz kontaktu z parapetem
Jestem zachęcana do wejścia w świat relacji międzyludzkich. Mam oswajać się z nim małymi kroczkami, aż w końcu moje lęki znikną. Z czasem będzie coraz przyjemniej, pozbędę się dyskomfortu i będę czerpać z tego radość.
Nie wierzę w to. Równie dobrze mogłabym pomalutku wchodzić w płomienie. Na początku będzie bolało, ale w końcu też przyjdzie taki moment, że już nic nie będę czuć, zniknie wszelki ból i wówczas będę mogła ogłosić swoje zwycięstwo nad ogniem, panowanie nad nim. Już więcej nie zrobi mi krzywdy.
***
Co muszę zrobić, żeby czuć, że istnieję?
Wszystkie słowa, których nie powiedziałam do mamy, wydają mi się "nielegalne", jak gdyby nie miały racji bytu, chyba, że powtórzyłam je potem mamie.
Jeśli mama nie zna się z osobami, które ze mną gadały, to nie mam żadnego potwierdzenia, że to rzeczywiście się wydarzyło. Czuję się, jakby to był tylko wytwór mojej fantazji.
Mam poczucie odrealnienia przy każdej czynności, którą wykonuję, gdy mamy nie ma w pobliżu.
Każda zatajona przeze mnie informacja jest kłamstwem wobec mamy. Nie wiem, dlaczego miałabym sobie coś takiego wybaczyć.
Często nękają mnie myśli "mama by powiedziała, że to strata czasu/nie kupiłaby tego/zrobiłaby inaczej/lepiej/postąpiłaby właściwie." Nieustannie katuje mnie wewnętrzny krytyk. Czuję że nie mam prawa zrobić czegokolwiek, co nie mogłoby nie spodobać się mojej mamie i cieszyć się z tego (oczywiście z tej czynności samej w sobie, a nie z faktu, że zrobiłam coś "mamie na złość").
Jeśli mamy nie było przy czymś, co przeżyłam, to to zdarzenie się "nie liczy".
Wszystko, o czym mama się nie dowiedziała, to "zmyślone części mojego świata", skrzętnie ukrywane z poczuciem winy. Jeśli np. pójdę sama do sklepu i kupię sobie bluzkę, to ona stanie się "prawdziwa" dopiero, gdy pokażę ją mamie. Jeśli chce mieć "kontakt z rzeczywistością", każdy samodzielny zakup muszę "uwiarygodnić" w ten sposób.. Może to być cokolwiek, książka, coś do jedzenia. Wiele z tych rzeczy nawet po zgłoszeniu i zaakceptowaniu już na zawsze wydaje mi się czymś mniej realnym od rzeczy kupionych mi przez mamę.
Podporządkowanie się i wygadanie oddala lęk, ale jednocześnie hamuje wykształcanie się indywidualnej osobowości. Nie wiem, jak zbudować granice swojego własnego "ja". Sądzę, że już nawet pięcioletnie dzieci lepiej sobie z tym radzą niż ja.
W obecności mamy nie lubię odzywać się do innych, przy niej buduję zupełnie inny obraz mojej osoby. Gdy mama jest przy mnie, czuję, że może zastąpić mnie w kontakcie z inną osobą. Może mówić za mnie, a ja wtedy pozostaję w milczeniu. Ja - nicość. Nie mam odrębnego "ja", które mogłoby przemówić. To mama jest naszym wspólnym głosem. Jeśli zobaczyłaby, że mówię do kogoś innego niż ona, to... Nie, nie zrobię tego. Ona zrobi to dobrze, nie popełni błędu. Ja tylko narobiłabym sobie obciachu. I tak go robię, milcząc, ale wtedy znikam tak bardzo, że nie zdaję sobie z tego sprawy. To znacznie mniej boli niż powiedzenie czegoś głupiego, totalnie nieadekwatnego do mojego wieku i poziomu inteligencji.
Nie rozumiem, dlaczego ktoś obcy mnie o coś pyta. Zresztą zwykle i tak nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć, nie mam też do tego żadnej motywacji. Nie mam też zamiaru opowiadać spotkanym znajomym mamy o życiu, które powinnam w tym wieku mieć, a nie mam i nie umiem się z jego braku wytłumaczyć w żaden sensowny sposób. "Kurtka dla dziewczynka" niech też mama załatwia z bazarowym handlarzem sama. Ja się nie będę do tego wtrącać. Reakcje słowne występują u mnie z opóźnieniem i nikt nie będzie czekał, aż się odezwę. Nikt nie ma na to czasu. Żeby się skontaktować, najpierw muszę się oswoić z obcym strasznym miejscem i nieznaną osobą, przetworzyć miliony nowych danych, uspokoić się i poczuć się bezpiecznie... Mama ma w tym większą wprawę niż ja, sprawniej radzi sobie z otaczającym światem, a ja nie mam na to szans, bo nawet nie próbuję. Wiem, że powinnam ćwiczyć, ale nikt mi nie dał warunków do tego.
Jestem tylko częścią mamy, niczym więcej. Nie wychodzę z mojego zapatrzenia w nicość, bo tak jest po prostu wygodniej... Tylko patrzę, słucham, i zdaje mi się, że to ja jestem mamą, to ja mówię, to ja jestem wspaniała i doskonała. Przypisuję sobie nieświadomie jej zasługi w kontakcie, chociaż moje własne osobiste ciało nie zrobiło NIC, nie przyczyniło się do nich w żadnym stopniu. Stapiam się z mamą i ginę. A potem gardzę sobą za to, że nie jestem tak ogarnięta jak moi zdrowi psychicznie rówieśnicy.
Na rozmowach kwalifikacyjnych albo będę się wypowiadać jak kaleka, albo nie będę się wypowiadać wcale.
Wszystkie słowa, których nie powiedziałam do mamy, wydają mi się "nielegalne", jak gdyby nie miały racji bytu, chyba, że powtórzyłam je potem mamie.
Jeśli mama nie zna się z osobami, które ze mną gadały, to nie mam żadnego potwierdzenia, że to rzeczywiście się wydarzyło. Czuję się, jakby to był tylko wytwór mojej fantazji.
Mam poczucie odrealnienia przy każdej czynności, którą wykonuję, gdy mamy nie ma w pobliżu.
Każda zatajona przeze mnie informacja jest kłamstwem wobec mamy. Nie wiem, dlaczego miałabym sobie coś takiego wybaczyć.
Często nękają mnie myśli "mama by powiedziała, że to strata czasu/nie kupiłaby tego/zrobiłaby inaczej/lepiej/postąpiłaby właściwie." Nieustannie katuje mnie wewnętrzny krytyk. Czuję że nie mam prawa zrobić czegokolwiek, co nie mogłoby nie spodobać się mojej mamie i cieszyć się z tego (oczywiście z tej czynności samej w sobie, a nie z faktu, że zrobiłam coś "mamie na złość").
Jeśli mamy nie było przy czymś, co przeżyłam, to to zdarzenie się "nie liczy".
Wszystko, o czym mama się nie dowiedziała, to "zmyślone części mojego świata", skrzętnie ukrywane z poczuciem winy. Jeśli np. pójdę sama do sklepu i kupię sobie bluzkę, to ona stanie się "prawdziwa" dopiero, gdy pokażę ją mamie. Jeśli chce mieć "kontakt z rzeczywistością", każdy samodzielny zakup muszę "uwiarygodnić" w ten sposób.. Może to być cokolwiek, książka, coś do jedzenia. Wiele z tych rzeczy nawet po zgłoszeniu i zaakceptowaniu już na zawsze wydaje mi się czymś mniej realnym od rzeczy kupionych mi przez mamę.
Podporządkowanie się i wygadanie oddala lęk, ale jednocześnie hamuje wykształcanie się indywidualnej osobowości. Nie wiem, jak zbudować granice swojego własnego "ja". Sądzę, że już nawet pięcioletnie dzieci lepiej sobie z tym radzą niż ja.
W obecności mamy nie lubię odzywać się do innych, przy niej buduję zupełnie inny obraz mojej osoby. Gdy mama jest przy mnie, czuję, że może zastąpić mnie w kontakcie z inną osobą. Może mówić za mnie, a ja wtedy pozostaję w milczeniu. Ja - nicość. Nie mam odrębnego "ja", które mogłoby przemówić. To mama jest naszym wspólnym głosem. Jeśli zobaczyłaby, że mówię do kogoś innego niż ona, to... Nie, nie zrobię tego. Ona zrobi to dobrze, nie popełni błędu. Ja tylko narobiłabym sobie obciachu. I tak go robię, milcząc, ale wtedy znikam tak bardzo, że nie zdaję sobie z tego sprawy. To znacznie mniej boli niż powiedzenie czegoś głupiego, totalnie nieadekwatnego do mojego wieku i poziomu inteligencji.
Nie rozumiem, dlaczego ktoś obcy mnie o coś pyta. Zresztą zwykle i tak nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć, nie mam też do tego żadnej motywacji. Nie mam też zamiaru opowiadać spotkanym znajomym mamy o życiu, które powinnam w tym wieku mieć, a nie mam i nie umiem się z jego braku wytłumaczyć w żaden sensowny sposób. "Kurtka dla dziewczynka" niech też mama załatwia z bazarowym handlarzem sama. Ja się nie będę do tego wtrącać. Reakcje słowne występują u mnie z opóźnieniem i nikt nie będzie czekał, aż się odezwę. Nikt nie ma na to czasu. Żeby się skontaktować, najpierw muszę się oswoić z obcym strasznym miejscem i nieznaną osobą, przetworzyć miliony nowych danych, uspokoić się i poczuć się bezpiecznie... Mama ma w tym większą wprawę niż ja, sprawniej radzi sobie z otaczającym światem, a ja nie mam na to szans, bo nawet nie próbuję. Wiem, że powinnam ćwiczyć, ale nikt mi nie dał warunków do tego.
Jestem tylko częścią mamy, niczym więcej. Nie wychodzę z mojego zapatrzenia w nicość, bo tak jest po prostu wygodniej... Tylko patrzę, słucham, i zdaje mi się, że to ja jestem mamą, to ja mówię, to ja jestem wspaniała i doskonała. Przypisuję sobie nieświadomie jej zasługi w kontakcie, chociaż moje własne osobiste ciało nie zrobiło NIC, nie przyczyniło się do nich w żadnym stopniu. Stapiam się z mamą i ginę. A potem gardzę sobą za to, że nie jestem tak ogarnięta jak moi zdrowi psychicznie rówieśnicy.
Na rozmowach kwalifikacyjnych albo będę się wypowiadać jak kaleka, albo nie będę się wypowiadać wcale.
Wysłano z mojego Samsunga F41.2