Kroniki Astralnych Motyli
#71
Dzień 43

Informacja dla mnie: jeśli nawet w momencie utraty kontaktu z Astralem przebywa się na cudzym terenie, nie jest możliwy powrót do takiego miejsca. A przynajmniej nie jest to możliwe przy domyślnie działających polach siłowych.
Dzień po przekroczeniu granicy między Ascabią a ziemią Ireasza zmaterializowałam się na zewnątrz, w Ascabii, w pobliżu granicy. Byłam na tyle blisko, że od pierwszej chwili widziałam kilka kamiennych słupków granicznych z lekko fosforyzującymi błękitnymi runami. Miałam świadomość, że póki Ireasz także nie wróci, nie mam szans przebić się na drugą stronę.
Trochę próbowałam w tym czasie badać otoczenie i samą granicę, może nie pierwszy raz, ale teraz byłam uzbrojona w pewną wiedzę i dużo bardziej na to wszystko wrażliwa. Znałam też właściwe nazwy, toteż mogłam zweryfikować prawdziwość pozyskanych informacji – ewentualnie przekonać się, jak bardzo byłam podatna na autosugestię.
Wyciągnęłam od świata jakieś odpowiedzi. Niewiele w pierwszej chwili, ale na początku nie przykładałam się zbytnio. Starałam się raczej otworzyć i przyjmować to, co do mnie przyjdzie. Niewymuszone informacje mogły być bardziej prawdziwe, nieskażone moimi oczekiwaniami. Ta nazwa, którą wspomniał Ireasz, oczywiście się pojawiła. Ascabia. Próbowałam sięgnąć umysłem trochę dalej, tak bardziej ku terytorium Ireasza. Wiedziałam, że ten teren jest chroniony, spodziewałam się oporu, ale rzeczywistość okazała się jeszcze inna. To, co znajdowało się po drugiej stronie granicy wytyczonej przez zagłębione w ziemi kamienne słupki, całkowicie wymykało się mojemu postrzeganiu. Docierałam czuciem do kompletnie innego rodzaju granicy, to była granica rzeczywistości, w której w tym momencie się znajdowałam. Ta inna, nieosiągalna dla mnie część była już w innym wymiarze.
Słowo mocy, którego nauczył mnie Ireasz, miało zasięg ograniczony do jednej lokalizacji w czwartym wymiarze, tej, w której w danym momencie się znajdowałam.
Kiedy Ireasz w końcu się pojawił (miałam wrażenie, że nastąpiło to najpierw jego enklawie, a następnie wyszedł na zewnątrz do mnie), zastał mnie w nastroju wywołanej skupieniem zadumy. I może wyszło nam to na dobre, bo kiedy już wpuścił mnie do środka i zadał niewinne pytanie o moje ostatnie dni w Astralu, mogłam odpowiedzieć mu równie spokojnie.
I przede wszystkim DYPLOMATYCZNIE.
Po pierwsze, nie zamierzałam wspominać o swoich próbach pozyskiwania cudzej energii. Kiedy niecierpliwość nie popychała mnie do działania i mogłam popatrzeć na to z dystansu, sama idea wydawała mi się lekko paskudna. Może nie tak głęboko obrzydliwa, żeby do końca życia za nic w świecie nie puścić pary z ust (i dobrze ukryć te moje notatki, jak już zapiszę cały zeszyt), ale nie miałam ochoty teraz o tym wspominać. Może po prostu potrzebowałam czasu, żeby znaleźć właściwy sposób opowiedzenia o tym, taki, który nie stawiałby mnie w aż tak niekorzystnym świetle. Bo chyba cały ten energetyczny wampiryzm, jeśli w ogóle istniał, musiałby być raczej brudną sztuczką. Taką niegodną adepta (czy może Adepta) drogą na skróty. Bez oporów przyznałam się za to do swojej frustracji związanej z próbami kontrolowanego spadania.
- Każdy sposób jest dobry – stwierdził Ireasz, słysząc o nie do końca oczekiwanych efektach, jakie ostatecznie uzyskałam. Nie miałam wielkich nadziei na pożyteczne wskazówki w tej kwestii, w końcu Ireasz ze zdolnością lotu raczej nie miał potrzeby opanowania podobnej sztuki, ale na wszelki wypadek i tak spytałam.
I poczułam, że czasami nie jest dobrze mieć rację w swoich przypuszczeniach.
Nie czułam już wobec Ireasza irytacji. Może jakiś wpływ miał na to upływ czasu od naszego ostatniego spotkania, może to był właśnie ten stan wyciszenia. Jeśli już coś podobnego czułam, to kierowałam uczucia owe w stronę całkowicie odmiennego celu.
W końcu cały czas był jeszcze ten nieszczęsny centaur. Przepraszam, kolejny Prawdziwy Człowiek, tak się składało, że tutaj przyjmujący postać centaura.
Według Ireasza osobnik ów miał na imię Fadhir. Ireasz nigdy nie miał z nim bliższego kontaktu, znał go raczej z widzenia i wiedział tyle, że tamten podróżował po niefizycznych światach dobrych parę lat przed tym, jak Ireasz w ogóle dowiedział się o istnieniu innych wymiarów. Dość szybko mogłam się zorientować, że Ireasz nie miał o tamtym zbyt dobrego mniemania. Kiedy opowiedziałam o swoim krótkim spotkaniu z Fadhirem, Ireasz zdecydował się na całkowitą, raczej mało wzniosłą, bezpośredniość.
- Typowe. Nie ma się czym przejmować. Fadhir przez większość czasu to dupek.
Dupek czy nie, miałam wrażenie, że w słowach Fadhira kryła się jakaś groźba. Nie, nawet nie groźba. Ostrzeżenie. Pomimo niezbyt maskowanej niechęci tamten raczej nie życzył mi źle.
Powiedziałam o całej sytuacji, najdokładniej jak mogłam. Nawet zajrzałam dyskretnie do notatek, żeby niczego możliwie istotnego nie pominąć. Spytałam jak najbardziej śmiertelnie serio, czy rzeczywiście miałam powody, żeby obawiać się wilkołaków.
Ireasz jęknął niechętnie, prawie boleśnie.
- Trudno powiedzieć. Jak zacząłem tu bywać, trochę się nasłuchałem. Ale głównie też pośrednio. Żadnych konkretów. Poza tym, że jest jakiś nieokreślony problem i to trwa już jakiś czas. Tak z kilkanaście lat co najmniej. Że obecnie wilkołaków zrobiło się za dużo i być może to jest przyczyną. Nie wiem, czy naprawdę coś mogłoby nam grozić i mogę spokojnie żyć z tym brakiem pewności. Nie widzę sensu w sprawdzaniu tego doświadczalnie.
Spędziliśmy trochę czasu w tej jego altance pomiędzy zbiornikami wodnymi. Obserwowałam otoczenie, starając się nie robić tego zbyt nachalnie (niech szlag trafi to całe dobrze wychowanie! Strasznie to bywa niewygodne…), trochę próbowałam sięgnąć mentalnie pod powierzchnię. Tak, oczywiście, że w momentach, kiedy Ireasz na mnie nie patrzył. Inaczej to chyba w ogóle nie osiągnęłabym najpłytszego transu.
W kodzie Matrixa dostrzegłam znak tsir. A symbol mógł być tłumaczony na wrażenia i te wrażenia płynęły do mnie. Chyba tak to działało. Nie potrafiłabym (jeszcze?) tak normalnie śledzić takich przepływów informacji, to zdołałam niejasno wyczuć chyba tylko dlatego, że znak tsir od dłuższego czasu dobrze znałam.
Aż odruchowo sięgnęłam ręką do swojego amuletu na szyi. Przynajmniej próbowałam, bo od kilku dni konsekwentnie ukrywałam go pod ubraniem, póki nie miałam potrzeby skorzystania z niego. Nadal nie wiedziałam, dlaczego właściwie powinnam tak robić. Powinnam w ogóle?
Potem znów badałam tę ochronną barierę. Kiedy Ireasz był obok, mógł przepuszczać mnie, kiedy tylko potrzebowałam. Chyba fascynowało mnie to dlatego, że moje własne pole siłowe było dla mnie całkowicie niewyczuwalne. Cholera, gdyby Ireasz swego czasu mi o nim nie powiedział, pewnie nadal nie wiedziałabym, że coś takiego posiadam.
Aż się nagle ucieszyłam, że Kiri nie było nigdzie w pobliżu. Inaczej już usłyszałabym pod swoim adresem cierpką krytykę, w tym przypadku nawet w dużej mierze słuszną.
Część swoich myśli wyraziłam na głos, Ireasz zaproponował mi wtedy, że moglibyśmy udać się do granic mojej enklawy i tam kontynuowałabym obserwację. Pomysł całkiem dobry, chociaż w niezbyt fortunnym czasie. Moje połączenie w tamtym momencie wyczuwalnie słabło. Musieliśmy odłożyć to na następny dzień. A że powróciliśmy w bardzo zbliżonym czasie, mogliśmy ruszyć praktycznie od razu.
Większość drogi pokonywaliśmy pieszo. Zauważyłam, że Ireasz miał dużo mniejszą niż ja skłonność do przeskakiwania przez piąty wymiar dla skrócenia sobie drogi. Uznałam, że to też może być spowodowane jego zdolnością lotu. Jeśli Ireasz chciał znaleźć się gdzieś szybciej, mógł zwyczajnie wzbić się do góry. Jakiś zysk szybkości musiał w tym mieć na pewno, chociaż nie wiedziałam, jaki dokładnie. Jak już zaczęłam się zastanawiać bardziej na głos, Ireasz parsknął śmiechem. Oznajmił, że to akurat może warto sprawdzić doświadczalnie. I nie przestając się śmiać, wzbił się w górę jak wystrzelony z procy. Jeżeli w poziomie był w stanie poruszać się tak samo szybko jak pionie…
Na ile mogłam to ocenić z miejsca, w którym stałam, z dołu, Ireasz w powietrzu naprawdę był szybki. Przynajmniej kiedy się starał. Różnica perspektywy była duża, ale byłam prawie pewna, że nie leciał w tym tempie wtedy, kiedy niósł mnie do swojego domu.
Tak to zabrzmiało… Aż przez chwilę miałam ochotę wykreślić to ze swoich zapisków, coby sobie przyszłe pokolenia astralnych podróżników za dużo nie wyobrażały. Ale przecież cały kontekst również został opisany w sposób wyczerpujący, więc może nie miałam powodów do obaw.
Ireasz leciał nieco wyżej niż sięgały czubki najbliższych, niezbyt gęstych tutaj drzew. To było prawie na pewno mniej niż dwadzieścia metrów. Wystarczająco w każdym razie, żebym widziała go dość wyraźnie. Jego i każdy inny obiekt na takiej wysokości.
Bo niezbyt długo mój towarzysz pozostawał sam w powietrzu. Kiedy tak płynął w przestworzach i zawracał jak przy treningu na basenie, ja początkowo koncentrowałam się tylko na nim. Jego sylwetka dość wyraźnie odcinała się od jasnobłękitnego tła. To chyba nie taki powód do wstydu, że nie od razu dostrzegłam rozmyte smugi, coś jak falowanie rozgrzanego powietrza. Z takiej odległości nawet przy wyostrzonych astralnych zmysłach było to średnio możliwe. W stopniu nie budzącym wątpliwości widziałam COŚ w momencie, kiedy owe smugi dość mocno skondensowały się w niewielkiej przestrzeni.
Chyba nie będzie większym zaskoczeniem, jeśli powiem, że akurat tak się zdarzyło, że smugi kondensowały się mniej więcej w miejscu, gdzie znajdował się Ireasz. A że ten się poruszał – zagęszczenie podążało wraz z nim. W sposób wyglądający na jak najbardziej celowy.
Ireasz musiał to widzieć. Był zdecydowanie bliżej tego zjawiska, nie mógł nie dostrzegać, że coś jest nie tak. Jednak mój towarzysz wydawał się całkowicie nieświadomy, chyba tylko radosna ignorancja pozwalała mu kontynuować zabawę z taką beztroską. Skoro ja widziałam to z dołu już całkiem wyraźnie, czy oznaczało to, że owo zjawisko działało podobnie jak mgła? Mogło być obserwowane z dystansu, ale dla człowieka znajdującego się tuż obok
(wewnątrz!)
rozmywało się gdzieś wokół?
- Uważaj! - zawołałam, kiedy nie mogłam dłużej wytrzymać – Ta mgła! Jest wokół ciebie!
Nieświadomie uniosłam ręce zaciśnięte w pięści, częściowo rozwarłam palce. Energia ulatniała się ze mnie żółtym dymem.
Tyle dobrego, że Ireasz przynajmniej mnie usłyszał, nie znajdował się w tej chwili zbyt daleko. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. Cholerna mgła zatrzymała się wraz z nim, rozszerzając się przy tym i jednocześnie tracąc na spójności.
Krzyknęłam na Ireasza, żeby wracał na dół. Prawdopodobnie nie miało to sensu, jeśli mgła podążyłaby za nim. Zgromadziłam w napiętych rękach więcej energii. Gdyby moje umiejętności nie były tak żałośnie słabe, mogłabym rzucić gęstą kulą energii w niepokojące zjawisko. Nadal nie byłam pewna, czy to mogło oddziaływać na umownie materialne obiekty, ale mgła mogła mieć zbliżoną energetyczną naturę. W tym przypadku to mogłoby zadziałać. Jednak jedyne co zrobiłam to wypuszczenie przed siebie żółtawego, lekko świecącego obłoku, względnie gęstego, ale niewystarczająco.
Ireasz, który cały czas zniżał lot, był już wystarczająco blisko, żeby to widzieć. Podobnie ja mogłam widzieć, że prawdopodobnie roześmiał się z tej mojej nieudolnej próby działania.
- Ireasz, mgła!
Byłam w tym momencie zła. Zła na Ireasza, na to, że najwyraźniej nadal nic nie zauważył i na samą siebie, że nie mogłam nic zrobić. Bo mgła naprawdę podążała w dół za chłopakiem. Nie cała, rozdzieliła się na dwie nierówne części. Większość została na górze, jeszcze bardziej rozcieńczając się w powietrzu, druga, nadal trzymająca się w pobliżu Ireasza, przeciwnie, skondensowała się jeszcze bardziej.
(Chromatyna, w zależności od fazy cyklu komórkowego, ulega rozcieńczeniu lub kondensacji, w którym to stanie staje się widoczna.)
Czy lądowanie na ziemi mogło w czymkolwiek pomóc? Istniała jakaś granica, poniżej której to coś nie było w stanie zejść?
- Mogę wiedzieć, o co chodzi? - spytał spokojnie Ireasz. Znajdował się teraz półtora metra przede mną i prawie cztery metry powyżej ziemi. I nadal, nadal miał za sobą tę mgłę, teraz widoczną prawie tak dobrze, jakby skropliła się do ciekłego stanu.
- Mgła – powtórzyłam nie wiem który już raz – Za tobą. Naprawdę tego nie widzisz?
W odpowiedzi mój towarzysz jedynie zaczął się śmiać. Tym razem śmiał się dłużej.
Poruszając skrzydłami w bardziej poziomej płaszczyźnie, powoli zszedł do lądowania.
- Widzę i czuję – odpowiedział spokojnie – I w żadnym wypadku nie uznaję tego za zagrożenie.
Tym sposobem kolejny raz zdołał sprawić, że poczułam się głupio.
- Co to jest? - spytałam niepewnie. Kiedy Ireasz stanął w końcu na trawie, dziwne zjawisko pozostało ze dwa metry nad nami. Smugi zagęszczonego powietrza jeszcze bardziej skupiły się w sobie, jednocześnie dzieląc się na dwie części. Teraz to rzeczywiście wyglądało jak podział komórkowy.
- Żywiołaki. No co tak patrzysz? Przecież podobno już je widywałaś…
- No, ale… nie takie…
Tylko tyle byłam zdolna z siebie wykrztusić. Głupio. Kompromitująco. Żenująco.
- Wiesz, chyba, że według większości teorii magicznych żywioły są cztery.
(Pięć, mistrz Bardon wspominał o pięciu!)
- Jasne – zgodziłam się, bo co innego mogłam zrobić…
Tymczasem nad naszymi głowami żywiołaki dopełniały swojej transformacji. Dwa nieforemne obłoki przybrały bardziej humanoidalną postać. Podobne do ludzkich kontury cały czas się zmieniały, zagęszczone powietrze i mgiełka poruszały się w ich wnętrzu. Niestabilny gaz ulatniał się z owych form jak dym, ale jednocześnie powietrze cały czas powracało do nich przez tworzące się na ich powierzchni miniaturowe wiry.
Ireasz zapytał stworzenia, czy mogłyby podejść bliżej.
- A czego chcesz, podróżniku? - spytał jeden z żywiołaków. Jego głos, dźwięczna, melodyjna wibracja, mógł być równie dobrze głosem mężczyzny jak i kobiety. Z nasilonego ruchu wewnątrz przezroczystej głowy jednego żywiołaka, mogłam się domyślać, że to on przemówił. Zaraz też spłynął niżej, tak, że jego rozmywające się bardziej niż reszta ciała stopy znalazły się kilkanaście centymetrów nad ziemią.
Czułam się coraz bardziej nieswojo. Powinnam coś powiedzieć? A co mogłam mieć do powiedzenia tej niezwykłej istocie? Że była dla mnie ciekawym okazem?
Żywiołak również wydawał się zaciekawiony. Zaczął krążyć wokół nas. Starałam się tylko patrzeć. Trzymać łapy przy sobie. Naprawdę, próbowałam. Jeśli silnej woli mi nie starczyło, proszę mnie nie winić. Sięgnęłam ręką do żywiołaka, kiedy znajdował się blisko mnie. Poczułam, że czubki moich palców zagłębiają się w czymś w rodzaju chłodnej mgły. Było to uczucie całkiem podobne do tego, kiedy swego czasu przebiłam palcem nie całkiem jeszcze wówczas materialne ciało Kiri, z tym, że żywiołak miał dużo mniejszą gęstość.
Szybko cofnęłam rękę, ale istota najwyraźniej to wyczuła, bo zatrzymała się i – na ile mogłam to w ogóle ocenić! - odwróciła się do mnie.
- Ja nic nie zrobiłam – powiedziałam nerwowo. I znów Głupio.
- Oczywiście – odpowiedział żywiołak tonem, który chyba wskazywał na rozbawienie. Chyba. Ten ich głos był dziwny.
A potem, nagle, bez ostrzeżenia, gwałtownym ruchem popłynął w moją stronę. Poczułam zimno na całym astralnym ciele, kiedy mnie przeniknął, a może bardziej opłynął wokół. W końcu składał się z gazu. Zatrzymał się dwa metry za mną i spróbował odzyskać tę swoją prawie spójną postać. Lekko zaniepokojona podeszłam bliżej.
- Boisz się, że coś się stało? - spytał drugi żywiołak gdzieś z góry. Teraz on też znajdował się niżej. Bliżej nas.
Znowu, co miałam powiedzieć? Rozłożyłam bezradnie ręce. Raczej nie zepsuty żywiołak przede mną znów miał humanoidalną formę i odchylał w tył przezroczystą głowę. Po raz kolejny nie byłam w stanie stwierdzić tego na pewno, ale wydawał się rozbawiony.
Żywiołaki po jakimś czasie uniosły się nad ziemię, Ireasz podążył za nimi. Mgła, która wcześniej pozostała w górze, teraz przybrała postać czterech albo pięciu osobników. Z tej odległości trudno było to ocenić. Przez jakiś czas Ireasz leciał pomiędzy nimi zanim, zmęczony tym albo znudzony, wrócił do mnie na dół.
Dotarliśmy w końcu do mojego terenu. Zbliżyłam się do umownego kręgu wytyczonego przez kamienne słupki na tyle blisko, na ile mogłam sobie pozwolić bez ryzyka nagłego przeskoku.
- Jakbym teraz chciała cię wpuścić… co powinnam zrobić? - spytałam bezradnie. Nigdy dotąd nie wchodziłam w żaden sposób w interakcję ze swoim polem siłowym. Z mojego punktu widzenia równie dobrze mogło go nie być, w żaden sposób nie wpływało ono na mnie i moje wędrówki.
- Chodzi ci o to, żeby jednorazowo pozwolić mi przejść? – chciał się upewnić Ireasz. Przytaknęłam. Chwilowo o innych rzeczach nawet nie myślałam. Jeden krok naraz. Po kolei.
(Widzisz, Kiri, jak zapamiętałam lekcję?)
- Jeśli nigdy nie doświadczyłaś tego pola, spróbuj najpierw je wyczuć. Jest częścią ciebie, jak twój umysł i twoja energia. I jednocześnie należy do Struktury. Wydajesz temu polecenia tak samo jak innym mechanizmom w otoczeniu… Może niekoniecznie Językiem Czynu… w tym przypadku bywa to zawiłe… Lepiej skup się na tym, co chcesz zrobić.
Zdarzało mi się już parę razy wchodzić w niezbyt głęboki trans w obecności Ireasza, ale nie oznaczało to, że nie czułam się nieswojo, próbując zrobić to po raz kolejny. Nie miało znaczenia, gdzie się znajdowaliśmy. Zawsze wyglądało to tak samo, kiedy w jednym miejscu musiały przebywać co najmniej dwie osoby. W takich sytuacjach nie dało się pozostać wolnym od obserwacji i oceny, to było nieuniknione.
Stałam na zewnątrz. Jak zdążyłam się przekonać poprzedniego dnia, z punktu widzenia Struktury nie sięgałam swoją obecnością na swój teren. Ale czy mogłam wejść z tym w interakcję w inny sposób?
Znowu sięgnęłam po klucz portalu, tym razem nie do końca nieświadomie i tym razem wydobyłam go spod bluzki, żeby zacisnąć na nim palce. To wiązało mnie z moim astralnym domem. Więź musiała pozostawać niezmienna, niezależnie od tego, gdzie się znajdowałam.
W wewnętrznym spokoju, który uzyskałam, sięgnęłam w głąb. W pierwszym odruchu szukałam tego bardziej we własnym umyśle niż w otoczeniu. Szukałam… czego właściwie?
- Najpierw znajdź swój dom, potem jego osłonę. Nigdy tego nie robiłaś, prawda?
Głos w moim wnętrzu jakimś cudem nie wybił mnie z transu. Tym razem zdawał się współgrać z moim obecnym stanem świadomości.
Nie próbowałam odpowiadać, to już mogłoby wytrącić mnie z koncentracji. Na szczęście nie musiałam, Kiri i tak wiedziała, jaka była prawda.
W pewnej chwili wyczułam swój ident. Albo coś, co wzięłam za swój ident. Trudno było w tych warunkach stwierdzić. Jak brzytwy uchwyciłam się tego, że poczułam COKOLWIEK.
Możesz wejść, pomyślałam z rozpaczliwym wysiłkiem. Niech Ireasz może teraz tu wejść. Pozwalam mu. Pozwalam.
- Teraz spróbuj – jęknęłam cicho, trzymając się z całych sił niejasnego wrażenia.
Jakimś cudem się udało. Ireasz przeszedł. Kiedy otwierałam oczy, zdążyłam zauważyć ostatni moment, kiedy mój towarzysz znikał, dając krok przez granicę. Szybko podążyłam za nim.
Po drugiej stronie czekała na mnie moja tulpa, w widzialnej postaci, gotowa do pomocy. A przynajmniej pomocy w jej rozumieniu.
- Nieźle – skomentowała – Jakimś sposobem zdołałaś to zrobić. Biorąc pod uwagę JAK się do tego zabrałaś, to naprawdę cud.
Bardzo, cholera, dziękuję.
Spróbowałam ignorować Kiri i zwróciłam się do Ireasza.
- Nie za bardzo to czuję – przyznałam.
- Nie szkodzi. Jak już raz coś wyjdzie, potem będzie łatwiej.
Chciałam w to wierzyć. Naprawdę chciałam.
Mentalnie wniknęłam w otoczenie. Spróbowałam badać swój teren tak samo jak wcześniej enklawę Ireasza. Starałam się znaleźć swój ident, może jeszcze to coś, co poczułam, zanim tu weszłam. Teraz przynajmniej bariera nie przeszkadzała mi w przechodzeniu swobodnie na zewnątrz i wewnątrz, kiedy próbowałam porównywać swoje wrażenia.
Ireasz obserwował mnie cierpliwie, pozwalając eksperymentować. W pewnym momencie poinformował mnie, że w Języku Czynu podstawowe słowa pozwalające na kontrolowanie ochronnej bariery brzmiały darrau’ura tsir. Domyślny stan, kiedy tylko ja mogłam przenikać przez własne pole siłowe, dało się opisać słowami darrau’ura tsir mhir uun.
- mhir tivul oznacza, że przejść mogą inni podróżnicy – tłumaczył Ireasz – Na przykład ja, ale nie tylko. W tym wypadku to zadziała na wszystkich ludzi w Astralu. mhir aefyr odnosi się do istot astralnych. mhir celead to w praktyce połączenie jednego z drugim. Czyli jesteś całkowicie odsłonięta.
- Ale jest jeszcze to, o czym mówiłeś. Że mogłabym dać prawo wstępu tylko tobie.
- Tak, mogłabyś. To jest… bardziej precyzyjne. Chcesz to zrobić?
Zawahałam się. Chciałam? I czy na pewno już, teraz, natychmiast?
Nie chodziło o to, że nie ufałam Ireaszowi… To znaczy, oczywiście, że mu nie ufałam. Obecnie nie ufałam tutaj nikomu z samą sobą na czele. Podstawowy problem polegał jednak na zupełnie czymś innym. Ja zupełnie NIE CZUŁAM całych tych pól siłowych. Nie znałam ich nawet w domyślnej wersji. Nie miałam ochoty modyfikować czegoś, czego nadal nie rozumiałam.
- Nie teraz – powiedziałam stanowczo – Nie chcę nic ruszać przy moim obecnym stanie wiedzy.
Ireasz podniósł ręce.
- Oczywiście.
- To nie chodzi o ciebie – odezwałam się niepewnie. Tak, oczywiście, musiałam się tłumaczyć… Nie czekając, aż Ireasz przypomni mi, że wcale nie muszę, ciągnęłam dalej.
- Ja chcę to najpierw poznać. Zrozumieć. Poczuć. Chcę nauczyć się tego takim jakim jest. Nie chcę wprowadzać żadnych zmian, które mogą zaciemnić mi obraz. Chcę to zrobić w swoim czasie, w pełni świadomie, wiedząc, co robię. Rozumiesz?
Rozumiał. Wiedziałam to, zanim powiedział, że rozumie.
- Kiedy będę w stanie zrobić to sama, bez zastanowienia, to będzie znaczyło, że to właściwy czas – dokończyłam - I wtedy to zrobię.
Ireasz przytaknął. Powiedział, że to ma sens. Niepewnie spytał mnie, czy to działa także w drugą stronę. W sensie, że on miałby dać stałe prawo wstępu mnie.
Zawahałam się, tym razem bardziej.
- Nie jestem pewna – powiedziałam. I to była najprawdziwsza prawda. Jak w Tablicy Szmaragdowej. Ale musiałam dać bardziej precyzyjną odpowiedź.
- Poczekaj z tym. Na razie tak bardzo tego nie potrzebuję. Poczekaj do czasu, kiedy ci powiem.
- Oczywiście – powiedział tylko. Nawet już nie musiał mówić, że rozumiał. Wiedziałam.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#72
Dzień 46

Podejdź do wschodniego skraju kręgu. Nakreśl różdżką albo ręką duży pentagram. Dźgnij środek pentagramu różdżką albo ręką i zawibruj "Jahwe".
Wibrując to imię, wyobraź sobie, jak wnętrze pentagramu staje się oknem otwartym na Krainę Powietrza. [...] Szczegóły nie są zbyt istotne; chodzi o to, żebyś poczuł, że ten krajobraz jest przepełniony i przesycony mocą powietrza, olbrzymią, wszechprzenikającą i ulotną. Wyobraź sobie, że ta kraina ciągnie się w nieskończoność w tę stronę, w którą patrzysz.

Kiedy już dobrze zwizualizujesz krajobraz, wyobraź sobie, że przez pentagram dociera do twojego kręgu chłodny wiatr. Poczuj, jak wiatr napełnia krąg, przewiewając na wylot twoje ciało i duszę, nie omijając żadnej części ciebie. Ten wiatr wywiewa z ciebie zanieczyszczone powietrzne składniki twojej natury, zastępując je czystą mocą powietrza. Odczuwaj ten wiatr, póki nie uznasz, że jesteś już czysty i pełen mocy powietrza.

~ Benjamin Rowe „Podstawowe umiejętności magiczne”

Żywiołaki powietrza były… dziwne. Nie potrafiłam znaleźć lepszego słowa na określenie tego. Poza tym słowa chyba nie miały znaczenia… przynajmniej do momentu, w którym musiałabym użyć Języka Czynu.
Obserwowałam owe żywiołaki już trzeci dzień. Chociaż może powinnam raczej powiedzieć, że głównie to PRÓBOWAŁAM je obserwować. Tak, i w tym miejscu powinnam jeszcze raz podkreślić, że słowa zdecydowanie nie miały znaczenia. W tym czasie zdążyłam się zorientować, że niejako domyślnym stanem dla żywiołaków powietrza było rozcieńczenie do postaci ledwie widocznej mgły, złożonej z kilku lub kilkunastu osobników. W takiej formie nie istniały granice pomiędzy poszczególnymi jednostkami – pojęcie jednostki w takim przypadku traciło wręcz rację bytu. Już wcześniej podejrzewałam, że niektóre astralne stworzenia mogą posiadać jakiś rodzaj zbiorowej świadomości, ale do tej pory nie miałam kontaktu z przypadkiem tak jednoznacznym i skrajnym.
Wnioski te wysnułam w dużej mierze teoretycznie. Trudno byłoby nazwać rzetelnymi badaniami w terenie obserwację z dużej odległości. I tak czubek jednego z pionowo stojących głazów na szczycie płaskowyżu Lamgdo był najlepszym jak dotąd znalezionym przeze mnie punktem obserwacyjnym. Wcześniej próbowałam wspinać się na samotne drzewa pośrodku łąk albo w miejscach, gdzie las nie był zbyt gęsty. Nietrudno było znaleźć egzemplarz odpowiednio wysoki, z gałęziami umożliwiającymi wspinaczkę, jednak po dłuższej chwili spędzonej na czubku za każdym razem przekonywałam się, że nie jest to najdogodniejsze miejsce do prowadzenia jakiegokolwiek obserwacji, zwłaszcza przez dłuższy czas. A tropienie powietrznych duchów wymagało cierpliwości.
Główny problem polegał na tym, że nie znałam żadnego sposobu, żeby zwabić żywiołaki w konkretne miejsce. Zdawanie się w tej kwestii na przypadek z założenia było niezbyt efektywne. Ireaszowi udało się wtedy zwrócić na siebie ich uwagę najprawdopodobniej tym, że znalazł się w powietrzu, na wysokości, gdzie normalnie Prawdziwi raczej nie przebywają.
Spróbowałam skorzystać z dobrych rad, na jakie mogłam trafić w mądrych książkach w swojej bibliotece. Odtwarzałam rytuały według opisów znalezionych w podręcznikach magicznych. Wygrzebałam z szafy czarną szatę z kapturem, w której może trochę przypominałam maga. Oczywiście tylko z wyglądu. Nie czułam, żeby to mogło mi w czymkolwiek pomóc. Szukałam w komnacie elementów magicznej różdżki. Doszłam do wniosku, że skoro mam się do tego zabrać na poważnie, nie wystarczy mi ściąć pierwszej lepszej gałęzi z drzewa za domem. Nawet, gdybym jakimś cudem znalazła odcinek idealnie prosty.
Nie znalazłam niczego, co mogłoby być różdżką. Przez chwilę rozważałam użycie w tym celu owego tajemniczego kabelka ze szklanej fiolki, którego przeznaczenia nadal nie potrafiłam odgadnąć. Wbrew pozorom nie byłoby to całkowicie pozbawione sensu, skoro przedmiot ten posiadał jakiś szczególny rodzaj energii. Może nawet wystarczający, żeby wzmocnić siłę mojej wiary. Wszak jak głosili szlachetni bracia spod znaku hermetyzmu, siła przekonania maga o powodzeniu jego działań stanowiła klucz do sukcesu operacji magicznych. Ale gdybym nawet zdecydowała się na takie rozwiązanie, pozostawały jeszcze dwa problemy. Po pierwsze ten odcinek kabla wydawał mi się zdecydowanie zbyt krótki jak na różdżkę. Po drugie, w tym celu musiałabym go wydobyć ze szczelnej szklanej fiolki. Co było chyba, no, tak trochę nieodwracalne.
- Zawsze możesz spróbować potem użyć swoich astralnych mocy, żeby to naprawić.
Cóż, obecnie nie posiadałam wystarczających astralnych mocy, żeby zamknąć swój umysł na głosy w głowie.
Ostatecznie zdecydowałam się na używanie w rytuałach po prostu swoich dłoni. Miało to taką zaletę, że pozwalało mi NAPRAWDĘ rysować symbole w powietrzu za pomocą światła a nie tylko wyobrażać to sobie. To mógł być pierwszy raz, kiedy mogłabym potencjalnie zrobić coś LEPIEJ niż opisywały to Mądre Poradniki Dla Magów.
Zebrałam tych poradników trochę, poszukałam rytuałów związanych z żywiołami i duchami żywiołów, znalazłam trochę symboli, w niektórych przypadkach skrajnie od siebie różnych w zależności od autora konkretnej księgi. Przyjęłam dość niepewne założenie, że to, co powtarza się częściej, z większym prawdopodobieństwem może być prawdę. Owszem, miałam przy tym świadomość, że nie jest to podejście najrozsądniejsze.
Jak to szło… Prawda nie uznaje demokracji? Nie miałam bladego pojęcia, kto pierwszy tak powiedział.
Wprowadziłam swój plan w życie drugiego dnia, kiedy wydawało mi się, że wiedziałam, co zamierzam zrobić. Chciałam mieć czas, żeby przećwiczyć właściwe słowa i gesty. I przede wszystkim był to mniej więcej ten moment, kiedy stwierdziłam, że najlepszym miejscem do podjęcia jakichkolwiek działań będzie wznoszący się ponad okolicę płaskowyż. Trudno byłoby o lepszą lokalizację, zarówno do przeprowadzenia rytuału jak i obserwacji.
Zgodnie z zaleceniami zaczęłam od rytualnej kąpieli. W wodzie o normalnej temperaturze, mimo gderania Kiri o tych rzekomo magicznych czterech stopniach. Termometru nadal nie miałam pod ręką i nie chciałam tracić czasu na poszukiwania. Następnie, w czarnej szacie narzuconej na nagie ciało i z nieodłącznym amuletem na szyi udałam się do Lamgdo. Dokładnie to teleportowałam się tam.
Rzuciło mnie gdzieś w połowie drogi na szczyt płaskowyżu. Wspięłam się na górę, zatrzymałam się przy krawędzi nagiej skały. Przez chwilę delektowałam się ciszą, starałam się poczuć, że w tamtej chwili było to miejsce święte. Fakt, iż w polu widzenia nie znalazłam żadnych oznak życia, znacząco mi to ułatwiał. Żeby bardziej wczuć się w podniosłą atmosferę, zdjęłam buty i boso stanęłam na gładkim kamieniu.
Wykorzystywałam kręgi już wycięte w powierzchni skały, stanęłam na środku. Konieczność skupienia na odpowiednich gestach i słowach pomogła mi osiągnąć pewien stopień transu. Czułam, że nie jest to doskonała koncentracja, ale miałam nadzieję, że to wystarczy. Tyle mogłam z siebie dać.
Powtarzałam wszystko tak, jak zapisali to mądrzejsi ode mnie. Kreśliłam w powietrzu pentagramy czubkiem palca. Według instrukcji znaki miały być błękitne, w praktyce osiągnęłam tyle, że rysowane przeze mnie linie światła były prawie białe. Byłam zdumiona, że w ogóle coś takiego mi się udało.
Zatem… miałam jakiś (świadomy?) wpływ na barwę manifestacji swojej energii? I jakie wobec tego miały znaczenie te kolory?
Trudno było mi ocenić, czy gdzieś popełniłam błąd. Może po prostu cały ten rytuał był kolejną fałszywą teorią ezoteryczną. Kiedy po zakończeniu procedury stałam pośrodku koncentrycznych kręgów na skale, napawając się subiektywnymi odczuciami, które zdołałam w sobie wzbudzić, nie odnotowałam żadnego OBIEKTYWNEGO efektu. Żywiołaki powietrza nie pojawiły się w kręgu obok mnie. Nie zstąpiły też z jasnego nieba ponad płaskowyżem. Natura pozostawała tak samo obojętna jak przed odprawionym przeze mnie przedstawieniem.
Może to wymagało trochę czasu? Mogłam poczekać. Mogłam też zbadać otoczenie nieco głębiej w poszukiwaniu bardziej subtelnych zmian, niedostrzegalnych na wulgarny pierwszy rzut oka astralnego laika. Spróbowałam szukać tych zmian, zdołałam zauważyć, że mniej więcej w miejscu, w którym stałam, zgromadziło się trochę energii. Nie będąc jeszcze pewna w kwestiach analizy ilościowej stwierdziłam tyle, że owe zagęszczenie energii wyróżniało się z tła. Tak może nawet za bardzo się wyróżniało, jeśli miałoby to pochodzić z energii wyemitowanej przeze mnie podczas rytuału. Na pewno było tego więcej niż to, co uwolniłam do otoczenia samym rysowaniem w powietrzu linii i pentagramów. Ile mogłam jeszcze wyprodukować tego mimowolnie wskutek mentalnego wysiłku koncentracji?
Wyszłam ze środka umownego ceremonialnego kręgu i z głębszych warstw rzeczywistości. Wróciłam po zostawione przy krawędzi płaskowyżu buty. Lekko zakręciło mi się w głowie, kiedy się po nie schyliłam.
Schodząc w dół, zdałam sobie sprawę, że cały czas czuję się niezwykle lekka. Hej, było mi lekko na duszy. Tak bardzo lekko, jakby tutejsza słaba grawitacja nie mogła mieć dłużej nade mną władzy. Jakbym już naprawdę była duchem. To było tylko subiektywne odczucie, tak? Pomimo najszczerszych chęci nie mogłam ot tak oderwać się od ziemi jak napełniona helem. Skąd zatem brało się owo wrażenie?
Próbowałam, naprawdę próbowałam całą swoją wolą. Rwał się duch lekki do lotu. Oddałam się całkiem temu pragnieniu. Najpierw tylko mentalnie, żarliwie wierna uczuciom, wszak wiara cuda czyni. W kolejnej chwili nieco zgrzeszyłam zwątpieniem i spróbowałam wierze trochę pomóc. Wspinałam się na wielkie kamienne twarze i inne rzeźbione twory, skakałam z góry i z rozpędu. A świat leniwie odbierał, co mu się należało, konsekwentnie sprowadzając mnie na dół.
Ostatecznie zwątpiłam i zrezygnowałam u stóp wzgórza Lamgdo. Takim właśnie byłam człowiekiem małej wiary.
Skupiłam się wreszcie na pierwotnym swoim celu, dla którego w ogóle owe magiczne próby podjęłam. Doszłam do wniosku, że jedynym względnie sensownym sposobem byłoby zainteresowanie żywiołaków swoją obecnością. Ireaszowi w końcu wtedy się udało. Mogłam jeszcze swoją obecność wzmocnić, wykorzystując energię. Wszak w kwestii bezsensownego emitowania jej wokół siebie niedługo mogłabym już zostać ekspertem.
Z zamiarem konstruktywnego wykorzystania swoich atutów, odwróciłam się i znów wspinałam się krętą ścieżką ku szczytowi płaskowyżu. Będąc na samym dole, mogłam już tylko iść do góry.
W pewnym momencie na próbę postarałam się otoczyć mgiełką energii całą swoją postać. Wczułam się w swoje astralne ciało i pchnęłam, od środka na zewnątrz. Mrużyłam przy tym oczy, ale nie zamknęłam ich całkiem. I całe szczęście.
Inaczej nie zobaczyłabym tej fali, która nagle poruszyła trawą i zaroślami przede mną. A trwało to dosłownie chwilę. Jakby wiatr wzbudził się w słabym, przedśmiertnym zrywie.
Nie widziałam mgiełki ani innej manifestacji swojej energii. Przysięgać bym może nie przysięgała, bo w tej krótkiej chwili nie na to zwracałam uwagę. Mogłam założyć, że to miałoby pewną bezwładność w czasie, obserwowaną wcześniej wielokrotnie, czegoś podobnego też teraz nie widziałam. W jakikolwiek sposób osiągnęłam ten efekt, nie odczułam wysiłku tego działania. Zwykle przy próbach zrobienia czegokolwiek poza stworzeniem rozcieńczonego obłoczka mgły musiałam wręcz WYDZIERAĆ energię z wnętrza swojego astralnego ciała. To teraz przyszło mi praktycznie samo.
Jedyny skutek odczułam – czy może po prostu wtedy to sobie to UŚWIADOMIŁAM – w chwili, kiedy znowu stanęłam na szczycie. Wrażenie nieważkości całkowicie ustąpiło. Do końca. I do momentu utraty kontaktu z Astralem już nie powróciło.
Nie byłam tego stuprocentowo pewna, ale nie wyglądało na to, żebym straciła znaczącą część energii. Jeśli tak by się stało, po powrocie musiałabym to poczuć. Tymczasem wszystko było w porządku, poza moją lekką niecierpliwością i powoli narastającą dezaprobatą. Spróbowałam się wyciszyć i wyrzucić z umysłu te niegodne adepta uczucia. Po pewnym czasie, mając zdecydowanie lepszy kontakt z samą sobą, a przynajmniej skutecznie to sobie wmówiwszy, wspięłam się na skałę ponad powierzchnią płaskowyżu i spróbowałam otoczyć się światłem. Białym. Niech cały Astral widzi, jak nieskalany może być oczyszczony przez medytację umysł podróżnika.
Kiedy robiłam to świadomie, uzyskiwałam efekty prawie od razu. Pierwsze, nieśmiałe strużki dymu były jeszcze żółte, kolejne coraz jaśniejsze, zbliżone do bieli. Byłam skłonna uwierzyć, że przy odpowiedniej koncentracji mogłabym uzyskać dowolny kolor, a ograniczałyby mnie tylko wyobraźnia i wola. Nie sprawdziłam tego natychmiast tylko dlatego, że nie chciałam się rozpraszać. Musiałam skupić się na kierowaniu uwolnionej energii powyżej miejsca, w którym się znajdowałam. W niebo. Ku płynącym w przestworzach – być może w tamtej chwili gdzieś tam obecnym – żywiołakom.
Trochę ich zaobserwowałam, głównie wskutek połączonych mocy cierpliwości i prawdopodobieństwa. Dobrze zrobiłam, nie zużywając na eksperymenty całej energii w pierwszej chwili. W takim wypadku mogłabym stracić ją zbyt szybko.
Głównie widziałam tę bezforemną żywiołakową mgłę. Kilka razy udało mi się zainteresować pojedyncze osobniki na tyle, że oddzieliły się od zbiorczej masy i obniżyły lot w kierunku miejsca, gdzie siedziałam. Dwa razy taki osobnik przybrał prawie humanoidalną formę, chociaż nie do tego stopnia jak przy pierwszym spotkaniu w obecności Ireasza.
Zastanawiały się, co ja właściwie robiłam? Co ta zielona, nieświadoma, próbuje tu osiągnąć?
Nie padło z ich strony żadne pytanie, ale ja już na taką ewentualność miałam gotową odpowiedź.
Otóż, moi mili państwo z mgły, ja się tu bawię. To wszystko jest dla zabawy po części, a po części przez ciekawość. Nie ma tu wyższego celu i nigdy takiego być nie miało!
Że to nie ma sensu? A czy wszystko musi?! Nie, nie, nie tak to miało być. Raczej: czy sens zawsze musi być oczywisty i dostrzegalny na pierwszy rzut oka?
Żaden o nic nie zapytał. Może żywiołaki przywykły do dziwnych poczynań niedoświadczonych astralnych podróżników. Ile miały na to czasu? Kilkaset lat? Może to wystarczało.
Przez myśl przeszło mi coś, do czego nie przywiązywałam większej wagi przez cały ten czas. Przy pierwszym spotkaniu z żywiołakiem, wówczas żywiołakiem ziemi, które teraz sobie przypomniałam, w pierwszej chwili na określenie czasu padły zupełnie inne słowa. Duch ziemi powiedział, że jego generacja istniała od określonej liczby Cykli. Co to mogło oznaczać? Jak to się liczyło. Żywiołak powiedział mi wtedy, że w tym przypadku określona liczba Cykli odpowiada danej liczbie dni. W przeliczeniu na lata i miesiące, ale to to samo. Długość Cyklu nie musiała być stała.
(ostatni Cykl niemiłosiernie się dłuży)
Te żywiołaki nade mną, one wiedziały? Można było w ogóle określać coś w swojej naturze zmienne? Gdybym tak wprost zadała im pytanie, tu i teraz… ile trwa taki cykl… to znaczy Cykl… jaką dostałabym odpowiedź? Czyż nie taką, jaka jest zmorą każdego pytającego?
To zależy.
Mogłabym oczywiście spytać, od czego. A to też mogłoby być łatwe do odbicia.
Od wielu czynników.
- Widzisz, czasami wystarcza, że zadajesz pytania samej sobie i okazuje się, że od dawna znałaś odpowiedzi.
Ale czy mogłam uznać takie odpowiedzi za ostateczne? Mogłabym z łatwością odrzucić je przy pierwszych poważniejszych wątpliwościach. Czyż nie tak robiłam już wielokrotnie? Ja mogłabym wyprzeć się samej siebie i zaprzeczyć wszystkiemu, co wydawało mi się, że wiedziałam.
Zeskoczyłam z głazu w dół, na równe kamienne podłoże. Odruchowo wykorzystałam sztuczkę ze skracaniem upadku poprzez piąty wymiar. Mimo iż niezbyt satysfakcjonujący, taki sposób mógł mieć zastosowanie praktyczne. Kończąc skok w podpartym przysiadzie pomyślałam sobie, że niezależnie od innych prób, które z pewnością będę podejmować, tę umiejętność również powinnam doskonalić.
Wstałam i spojrzałam w niebo. Może jeszcze gdzieś w oddali widziałam smugi na błękicie, ale nie miałam pewności. Żywiołaki wyzbywały się swojej jednostkowej indywidualności nie tylko w obrębie grupy ale także niemal odrzucały swoją odrębność od otoczenia. Rozpuściły się
(similia similibus solvuntur)
w tym niebie.
Wydawały mi się w tym momencie bardziej odległe i niedostępne niż wcześniej.
Zaczęłam powoli schodzić na dół. W jednej z konstrukcji z jasnego kamienia dostrzegłam ciemny kształt i ruch. Zboczyłam z krętej ścieżki, żeby przyjrzeć się temu bliżej. Stworzenie pomknęło w górę, spiralnym ruchem wokół jednego z niewysokich filarów. Nie owijało się tak dobrze jak wąż, nie miało na tyle korzystnego stosunku długości ciała do średnicy. Ale trochę przypominało węża. Tak trochę. Na ile zdołałam zobaczyć, kształtem przypominało ogromną, wydłużoną kroplę. Całe pokryte było nastroszonym czarnym puchem, bardzo możliwe, że ten puch stanowił większość jego objętości. I było lekkie. Tak naprawdę lekkie. Tak, jakby nic nie ważyło.
Kiedy zorientowało się, że podeszłam dość blisko, odskoczyło od filaru, wylądowało mniej więcej na środku otoczonego filarami podestu i stamtąd wybiło się wysoko w górę. Poleciało efektownym łukiem na ziemię kilka metrów dalej i kontynuowało ruch w podobny, choć już nie tak imponujący sposób. To nie były po prostu skoki. W momencie, kiedy puszyste zwierzątko odrywało się od ziemi, płynęło w powietrzu.
Nie goniłam go zbyt długo. Nie miałam szans po tym jak zniknęło wśród zarośli, między wielobarwnymi liśćmi, suchymi kolczastymi łodygami i ogromnymi kwiatami.
Możesz mi uciec tym razem. Możesz mi się wymykać, magiczny świecie, raz po raz. A ja za każdym razem będę próbowała cię uchwycić. Będę próbowała tak długo, aż w końcu mi się uda.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#73
Dzień 47


Moje niejasne uczucia dotyczące tamtej sytuacji z Ireaszem i żywiołakami w końcu nabrały konkretnej formy.
Kiedy Ireasz znajdował się w powietrzu, duchy po prostu były wokół niego. On w żaden sposób ich nie wzywał, nie przyciągał do siebie. A żywiołaki same także nie zrobiły nic w sposób celowy. Nie musiały. To Ireasz znalazł się pomiędzy nimi, wkroczył do ich domeny.
(Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry)
Był między nimi jak jeden z nich. Nawet w tym momencie, kiedy jeszcze nawet ich nie dostrzegał. Obdarzony darem lotu, wyzwolony w ten sposób od krępujących umysł granic. A wolny od nich mógł z tym swoim pogodnym spokojem nie przejmować się niczym.
Czy takie doświadczenia, niezależnie ile czasu upłynie, dla mnie miały pozostać całkowicie nieosiągalne?
- Zazdrościsz…
Nie wiem, czy było to pytanie, czy stwierdzenie. I mało mnie to obchodziło. Przynajmniej nie padły dalsze słowa, informujące, jak niskie i niegodne byłoby to uczucie.
Bo co ja, do diabła, byłam cholernym Mistrzem Jedi czy jak?! Zresztą sama Kiri nazbyt powściągliwa nie była, kiedy tylko pojawiał się cień szansy, żeby mi dogryźć.
I nie, nawet nie zazdrościłam Ireaszowi. Chciałam tylko niezależnie, sama dla siebie, doświadczać podobnej swobody. Chciałam zasmakować tego stanu.
Udałam się na piętro, żeby na jakiś czas oddać się medytacji. Nie poszłam do sypialni, w której najczęściej bywałam, ale do tamtego prawie pustego pokoju, w którym swego czasu zgromadziłam trochę książek i notatek. Łatwiej było mi wyciszyć się w takim otoczeniu.

Nie ma emocji – jest spokój.
Nie ma ignorancji – jest wiedza.
Nie ma pasji – jest pogoda ducha.

Nie ma chaosu – jest harmonia.

~Kodeks Jedi („Gwiezdne Wojny”)

Nawet nie robiłam tego dla odpędzenia „niskich” emocji. Zwyczajnie chciałam ćwiczyć oczyszczanie umysłu. Przeczucie podpowiadało mi, że umiejętność osiągania głębszego transu może mi się przydać. Wspomnienie odprawionego w Lamgdo rytuału skłoniło mnie do zastanowienia, czy to, co obecnie osiągałam, na pewno było wystarczające.
Pod koniec, kiedy osiągnęłam swoją tymczasową granicę wewnętrznej dyscypliny, moje myśli popłynęły ku granicom bardziej „realnym”. Postanowiłam raz jeszcze przyjrzeć się krawędzi swojego terenu a następnie innym międzywymiarowym uskokom.
Uważnie przestudiowałam wszystkie płynące do mnie informacje charakterystyczne dla mojego tsir albo dla ciągnącej się po drugiej stronie granicy Ascabii.  Po swojej stronie miałam element, określający mój ident, tam było coś bardziej nieokreślone.
- Przynależność po prostu do tego świata? – podsunęła Kiri. Z lekkim wahaniem się zgodziłam. Po chwili przypomniałam sobie coś, co moja tulpa powiedziała mi, kiedy pierwszy raz wybierałam się na wyprawę poza własne podwórko.
- Czy to jest ta różnica, o której mówiłaś? - zapytałam w przestrzeń – To, czego ja nie miałam możliwości zauważyć wtedy?
- Możliwe – odpowiedź przyszła po chwili (prawdopodobnie) wahania – To i wszystkie tego konsekwencje.
Podniosłam wzrok znad prawie ukrytego wśród trawy słupka o kwadratowym przekroju. Gdyby biała wiewiórka stała gdzieś tu obok, teraz spojrzałabym na nią zaskoczona.
- Co masz na myśli? - spytałam ostrożnie.
- A spróbuj wyczuć! Zachciało się mieć wszystko na tacy… Tu jest Astral, nie przedszkole! Chcesz się nauczyć CZUĆ?
Cóż, musiałam przyznać, że Kiri miała rację. W ostatnim czasie, kiedy musiałam radzić sobie sama, zrobiłam spore postępy. Nauczyłam się mentalnie skanować otoczenie w stopniu wystarczającym, żeby ze swoich odczuć wyciągać czasem jakieś sensowne wnioski.
Tłumiąc nieukształtowany do końca zalążek irytacji, wróciłam do badania otoczenia. Nie byłam pewna, o czym dokładnie mówiła moja tulpa, poza tym, że wiele odczuć związanych z moją własną enklawą wynikało z mojej osobistej z nią więzi. Nie potrafiłam jednak stwierdzić, na czym polegały TECHNICZNE różnice. Odłożyłam to na później i przeniosłam się do Lamgdo.
Idąc wzdłuż umownego kręgu, otaczającego wzniesienie, zdałam sobie sprawę, że szukając dokładnej lokalizacji uskoku, nie musiałam wcale polegać na obserwacjach głębszych warstw rzeczywistości. Nie potrzebowałam także w żadnym stopniu wyczuwać energii.
Miałam do dyspozycji narzędzia dostępne wręcz banalnie łatwo dla każdego laika, posiadającego oczy i zdolnego do elementarnego logicznego myślenia.
Kiedy szłam, spod moich nóg umykały owady i pająki, czasem całe chmary drobnych żyjątek gwałtownie wzbijały się do niezbyt wysokiego lotu. Co by się stało, gdyby tak w pewnym momencie przeleciały przez niewidzialną granice?
No. Właśnie.
Gdybym przypadkiem przegoniła je we właściwym kierunku, natychmiast zobaczyłabym, jak nagle znikają w powietrzu. Podobnie byłoby z ptakami albo małymi latającymi gadami, których trochę było w okolicy. Tych nawet nie musiałabym płoszyć, one i tak co jakiś czas przefruwały w rozmaitych kierunkach. Wystarczało tylko unieść głowę i patrzeć. Niezbyt wysoko nawet, bo większość latających zwierząt poruszała się niewiele wyżej niż sięgał czubek przeciętnego drzewa. A owe drzewa byłyby w tym momencie jedyną przeszkodą. Cóż, znów pojawiał się ten problem, że trochę zasłaniały mi widok, a nawet jakbym je ładnie poprosiła, raczej by się nie odsunęły.
(o autodestrukcję już tak prosto drzewa nie poprosisz)
Skupiłam się raczej na spoglądaniu pod nogi niż nad głowę. Może o to chodziło, niejeden ezoteryczny mistrz powiedziałby, iż należy zacząć od tego co na dole, aby stopniowo osiągnąć to, co na górze. Dzięki temu udało mi się znaleźć pierwszą granicę w niedługim czasie. Dokładnie tak jak się spodziewałam, okazały błyszczący żuk idący mniej więcej w prawą stronę ode mnie, w pewnym momencie zniknął. Tak niewątpliwie zniknął, nie zgubiłam go, trawa w tym miejscu nie była szczególnie gęsta.
Zatrzymałam się mniej więcej w miejscu, gdzie widziałam go po raz ostatni. Tylko spokojnie… Tutaj jeden drobny ruch mógł mnie przerzucić na drugą stronę w sposób praktycznie nieodczuwalny. A nie byłam pewna, mając tylko jeden punkt, jak dokładnie granica miałaby przebiegać. Jakieś pojęcie dawała moja lokalizacja względem wzniesienia, ale było to spore przybliżenie.
Wsłuchałam się w energię wokół mnie i dość szybko przekonałam się, dlaczego – być może – przechodzenie przez tę konkretną granicę było tak niezauważalne. Z energetycznego punktu widzenia nie było tu absolutnie nic szczególnego. Albo niewyczuwalnego przy moich obecnych zdolnościach odbierania tych sygnałów, ale w tym wypadku to raczej nie mogło mieć wpływu. Jeśli to naprawdę od tego zależało, różnice tak subtelne dałyby ten sam efekt. A dokładniej jego brak.
W kolejnym kroku zanurzyłam się telepatycznie w Strukturę. Tu już widziałam uskok, wyraźny kraniec obserwowalnej rzeczywistości. Linia nie tworzyła idealnie równego kręgu, już na tym krótkim odcinku dostępnym dla mojego postrzegania zauważyłam łagodne falowanie. Chciałam przejść przez granicę nie przerywając transu i nie tracąc tej warstwy rzeczywistości z oczu. Chciałam zaobserwować przeskok, po którym nagle dostrzegalna stanie się ta druga strona a jednocześnie zniknie to, co widziałam obecnie. To był tylko jeden krok, w takim zakresie mogłam się poruszać, nie zaburzając tego szczególnego stanu umysłu. I to nawet mi się UDAŁO.
Nie udała mi się reszta. Bo, jak się przekonałam, to wszystko chyba tak NIE DZIAŁAŁO.
W tym stanie przejście było w pewien sposób zauważalne. Kiedy przeniosło mnie między wymiarami, nagle wymknął mi się obraz Struktury, który do tej pory myślowidziałam. Do licha, czy mogłam to określenie stosować także w odniesieniu do interakcji ze Strukturą?! No, w każdym razie jeden obraz zniknął z pola mojego postrzegania a drugi wcale nie pojawił się w jego miejsce. Pozostałam w transie jeszcze krótką chwilę, zanim wybiła mnie z niego niecierpliwa złość.
Otworzyłam oczy. Jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Teraz tym bardziej nie widziałam tego, na czym mi zależało.
fehgir’r – powiedziałam niechętnie i wejrzałam w Strukturę od drugiej strony. Miałam tę swoją komplementarną część rzeczywistości, z każdym jej zakrzywieniem, idealnie dopasowanym do tego, co podczas przejścia zniknęło. A odpowiedni fragment kodu Matrixa, którego już prawie wiedziałam, gdzie się spodziewać, mówił mi, że tak, owszem, właśnie przebywałam w Lamgdo.
Cudownie, cholera, cudownie.
Może to był ten moment, kiedy powinnam przestać tak usilnie trzymać się tych kilku słów mocy, które znałam. Przecież kiedyś, kiedy nie wiedziałam jeszcze nic o przesunięciach w czwartym wymiarze, potrafiłam to zrobić. Tak instynktownie. Tak cholernie naturalnie. Kierując się jedynie przeczuciem, nie zastanawiając się – i przez to będąc wolną od skażenia niepewnością i wahaniem.
Wtedy właśnie, w ten sposób, pierwszy raz doświadczyłam obecności pól siłowych.
Spokój. Musiałam osiągnąć odpowiednio głęboki, niezmącony spokój. Wdech. Wydech. Wdech. Powinnam może całkiem zatracić świadomość swojego astralnego ciała. Wydech. Nawet jak oddychanie nie było tu konieczne, w medytacji się przydawało. Wdech. I wydech. Jeszcze raz.
Przecież chciałam powtórzyć coś, co już raz mi się udało.
Dotknęłam umysłem Struktury. Niepewnie, nagle tak nieprzyjemnie zagubiona w nieokreślonym. Zawieszona w próżni przez brak słów i instrukcji. Przynajmniej weszłam w interakcję.
Starając się nie zerwać niepewnego mentalnego połączenia, spróbowałam rozejrzeć się w kodzie Matrixa. Najpierw poziom, na którym się znajdowałam. Bliski, oczywisty. I granica, wszak stałam tak blisko. Po drugiej stronie tej nierównej linii uskoku było… coś.
Jasny szlag! Jak tylko się zbliżyłam do samego skraju, umysł nagle się po tym uskoku prześlizgnął. Za blisko. Albo za daleko, zależy jak na to patrzeć.
Spokojnie, Maddigan. Cały czas miałam z tym kontakt, nic nie było stracone. Mogłam wrócić. W podobny sposób, tak samo łatwo. I teraz trochę ostrożniej.
Nie próbować IMITOWAĆ DZIAŁANIA tamtego słowa mocy. O tamtym zapomnieć. Teraz cel był inny. Wyciągać informacje z poziomów rzeczywistości, które mogłam w danej chwili obserwować. Z obu jednocześnie.
Coś w moich myślach w końcu zaskoczyło. Myślowidziałam kod źródłowy z Ascabii i Lamgdo. Naraz. Odbierałam je inaczej niż się spodziewałam, obraz w pierwszej chwili nie był klarowny. Musiałam zorientować się w tym zbiorze wrażeń i informacji, zanim wyrwałam światu to, czego chciałam. Rozpoznałam zapisany w Strukturze fakt przynależności obu wymiarów do astralnego świata. Dane z obu punktów były tu identyczne. Możliwe,  że mogłabym przeanalizować o wiele więcej parametrów, gdybym potrafiła odpowiednio pokierować swoją uwagę i intencję – w tej chwili byłam tego niemal pewna – ale przy obecnych możliwościach musiałam zadowolić się tym, co było dla mnie dostępne bez większego wysiłku. Wyczytałam z tego tyle, że miejsca po obu stronach granicy z punktu widzenia Struktury musiały być bardzo podobne. Różnice były dużo mniej zauważalne niż między Ascabią a moją enklawą. Albo teraz tak mi się zdawało. Tam jeszcze nie sprawdzałam tego w taki sposób.
Jeśli tak było rzeczywiście, wcale nie sądziłam, żeby wynikało to jedynie z obecności ochronnego pola wokół. Przyczyna była… gdzieś głębiej.
(to różnice z kategorii na razie dla ciebie całkiem abstrakcyjnej)
Jeśli w ciągu najbliższych dwóch… albo może trzech… tygodni nie rozwikłam tej zagadki, chyba poproszę Kiri o podpowiedź. Może się zlituje nade mną zagubioną.
Wyszłam z transu. Potrząsnęłam głową i rozciągnęłam się, żeby się rozbudzić. Powoli ruszyłam wzdłuż niewidzialnej linii, gdzie, jak zapamiętałam, przebiegała granica. Nie musiałam znać dokładnie jej przebiegu, nie przeszkadzało mi, jeśli mimowolnie przeskakiwałam z jednej strony na drugą. To, czego szukałam, byłoby widoczne i tak.
Przyjęłam założenie, że uskok mógł być oznaczony w podstawowej warstwie rzeczywistości w podobny sposób, jak ziemie astralnych podróżników. Jakieś słupki, szczególne kamienie, może nawet te ogromne kamienne twarze… Wcześniej nie rzuciło mi się w oczy nic podobnego, bo nie pomyślałam, że te znaczniki mogą być tutaj rozmieszczone dużo rzadziej. Mogły to być choćby te kamienne konstrukcje, podesty i filary, które na pierwszy rzut oka wydawały się rozrzucone wokół wzniesienia całkowicie przypadkowo. No, prawie całkowicie. Kiedy tylko o tym pomyślałam, zobaczyłam, że znajdujące się najbliżej budowle nigdy nie wchodziły na teren, który wznosił się pod zauważalnym kątem. Zawsze musiało pozostać kilka metrów odstępu.
Aż musiałam to sprawdzić.
To, co zobaczyłam pod powierzchnią rzeczywistości nie zdziwiło mnie ani trochę. Nie mogłam się spodziewać, że będzie inaczej, to było oczywiste od początku. Wszystkie konstrukcje z jasnego kamienia znajdowały się od strony Ascabii.
Później zauważyłam, że z kamiennymi twarzami, w różnym stopniu zapadniętymi w ziemię, było odwrotnie. Widziałam też, że ze ścieżką prowadzącą na szczyt płaskowyżu coś było nie tak. Kiedy patrzyłam w tamtą stronę w czasie, kiedy akurat znajdowałam się po stronie Ascabii, coś dziwnego działo się z perspektywą. Było to bardzo niewielkie zaburzenie, które normalnie łatwo było przeoczyć. To przecież mogło wynikać z kąta patrzenia, z cieni padających od drzew, z odległości… przynajmniej dopóki nie podeszło się prawie do samej granicy. Wtedy pojawiało się to dziwne wrażenie, że zbocze wzniesienia wraz z krętą drogą na jego szczyt jest trochę nierzeczywiste, jakby spoglądało się jedynie na sam zarys w przestrzeni, nie prawdziwy krajobraz. Ale tylko tak trochę. Kiedy skupiło się uwagę, kiedy zachowało się czujność. I znowu bym się nie zdziwiła, gdyby ta moja czujność wynikała z uprzedniej mentalnej koncentracji.
Znalazłam w końcu słupki graniczne Lamgdo. Wielkie słupy nawet. Mniej więcej trzymetrowe. Filary o średnicy nieco większej niż moja talia – tak, wiem, o to akurat nie trzeba się szczególnie starać – z podobnego kamienia, być może rodzaju piaskowca, nieco jaśniejsze niż pozostałe konstrukcje. Trafiłam na takie cztery na odcinku, który przeszłam. Za każdym razem sprawdzałam, czy na pewno znajdują się na niewidocznej linii podziału, nie zadowalało mnie stwierdzenie ich mniej więcej pasującej odległości od zbocza.
Filary na prawie całej powierzchni rzeźbione były w runy rozmieszczone między poziomymi prążkami wcięć. Znaki nie świeciły bladym światłem, nie były nawet zbyt wyraźne. Lekko chropowata powierzchnia kolumn wydawała się wytarta, chociaż nie wyobrażałam sobie, jakie siły natury mogłyby tak na nie oddziaływać. Sam wiatr nie wystarczał. Deszcz… Było dość prawdopodobne, że pośród tych niewielkich form architektonicznych kryły się maszyny mające wpływ na pogodę, podobne do tamtego tam, Raunan, ale dla takiego efektu chyba potrzebna byłaby burza piaskowa.
Sprawdziłam na wszelki wypadek, czy filary emitują energię, ale nie czułam nic szczególnego. Następnym razem może powinnam przyjść tu z tym małym miernikiem ze wskazówką. Może, bo to niepozorne urządzenie nie wyglądało, jakby miało wystarczającą czułość do wykrywania tak minimalnych różnic.
Byłam skoncentrowana tak bardzo, że nie zauważyłam, że od pewnego momentu nie byłam sama. Nie potrafiłabym stwierdzić JAK DŁUGO mogłam być obserwowana. Nie zarejestrowałam momentu, kiedy inny Prawdziwy pojawił się w okolicy. Jakimś sposobem nie widziałam, jak zbliżał się do mnie tak, że ostatecznie znalazł się niecałe dziesięć metrów od granicy. Nie czułam jego obecności, nie potrafiłam tak spontanicznie odczuwać energii w większym promieniu wokół siebie. I bardzo możliwe, że kiedy się zbliżał, ja akurat przez chwilę byłam po tej drugiej stronie niewidzialnej granicy. To było jedyne wyjaśnienie, jakim cudem przynajmniej nie USŁYSZAŁAM, jak idzie w moją stronę.
Bo raczej trudno byłoby nie usłyszeć kopyt…
To był on. Niedorobiony centaur, wychudła szkapa, kozia bródka, diabelskie oblicze. Fadhir. Dupek. PODOBNO dupek.
W końcu nikomu i niczemu nie należało tu tak po prostu wierzyć na słowo.
Fadhir stał za okrągłym podestem z filarami i wspartym na nich dachem. Stał tak, że przednimi końskimi nogami był już na niższym stopniu, otaczającym ten wyższy poziom. Ręce miał skrzyżowane na klatce piersiowej i zdawał się uśmiechać. Uśmiechał się. Na mój widok. I uśmiechnął się jeszcze bardziej, kiedy zaczęłam iść w jego stronę, gotowa wygłosić uprzejmie acz stanowczo moją prywatną opinię o takim stalkingu.
- I znów się spotykamy – powiedział.
A owszem. Niezależnie od tego czy szanownemu panu podobał się ten fakt, czy nie.
- Ale tym razem jak widzę, nie pakujemy się w żadne kłopoty. I dobrze. Nawet bardzo dobrze, powiedziałbym.
Pomyślałam przelotnie, że jedna rzecz mogłaby być gorsza od nieoczekiwanego pojawienia się Fadhira w okolicy w tym samym czasie, kiedy ja tu przebywałam. Fadhir mógł pojawić się tu dwa dni wcześniej. Wówczas – zapewne ku swojej wielkiej uciesze – zastałby mnie tu w czarnej szacie maga i na boso.
- Nie robię nic złego – stwierdzenie.
Wygłoszone ze znużeniem wynikającym z doskonałej pewności, iż była to prawda. W żadnym wypadku nie tłumaczyłam się przed nim. Wiadomo, co mówi mądre przysłowie o tłumaczących się…
- Podziwiamy okolicę, tak? - Fadhir cały czas uśmiechał się w ten sposób, którego nie potrafiłam rozszyfrować.
Z rozbawieniem pomyślałam, że akurat to nie było nawet dalekie od prawdy.
- Tak, na początku to wszystko jest fascynujące – ciągnął Fadhir. Ciągle. Tym. Samym. Tonem.
Podeszłam bliżej, stałam tuż przed niższym stopniem po przeciwnej stronie. Widziałam, że na wyższym poziomie wokół podestu biegł drobny rzeźbiony wzór, na zewnątrz kręgu filarów, wewnątrz był drugi, podobny. Fadhir nadal stał tak samo, kopytami na stopniu od swojej strony, ze skrzyżowanymi rękami. I mówił.
- Wracasz. Nie pierwszy raz od tamtego czasu, prawda? Nie zdziwiłoby mnie to. I może to kwestia okoliczności, w jakich spotykamy się tym razem, ale wyglądasz na bardziej pewną siebie niż wtedy.
- Czego. Chcesz?
Jedyne sensowne pytanie, jakie mogłam zadać. Jakie POWINNAM zadać. Jakie powinnam zadać te kilka minut wcześniej.
- Tylko sobie patrzę. Nie wolno?
Tak technicznie to on też nie robił nic złego.
Wzruszyłam ramionami.
- To pewnie już się przekonałeś, że nie robię nic ciekawego, co warto oglądać.
- Obserwując twoje zaangażowanie, miałem wrażenie, że było to coś bardzo zajmującego.
Cały czas ten sam uśmiech. Ten sam ton. Kpina.
Naprawdę miałam szczęście, że to nie był ten dzień, kiedy postanowiłam sobie odstawić rytuał na tym płaskowyżu.
- Tak jak mówiłeś. Podziwiałam okolicę. W tym albo innym sensie.
Nie patrz tak na mnie. Nie patrz. Nie patrz tak.
Weszłam na podest, oparłam się ramieniem o filar. Cokolwiek, byle na chwilę przerwać kontakt wzrokowy.
Co tego człowieka tak bawiło?
- Nie chcesz, żebym tu przychodziła? - spytałam.
Fadhir na chwilę się zmieszał. Na krótką, nieskończenie krótką chwilę, przestał się pobłażliwie uśmiechać i wyglądał, jakby zapomniał języka w gębie. Punkt dla mnie. Gratulacje.
- Tutaj? Nie sądzę, żeby…
- Nie. Ja mówię o tym.
Szerokim gestem wskazałam las obok mnie i na dokładkę niewielki kawałek nieba.
- Mówię o tym świecie. Dlaczego nie chcesz, żebym tu przychodziła?
Fadhir na chwilę zamknął oczy. Może głęboko odetchnął, nie mogłam tego stwierdzić na pewno. Ja na jego miejscu chyba bym tak zrobiła. Otworzył oczy, zanim się odezwał.
- To… nie jest takie proste jak ci się wydaje.
Klasyczna, generyczna wymówka. Próbuj dalej Fadhir. Postaraj się. Na razie tylko mnie rozczarowałeś.
- To może mi to wytłumaczysz – podsunęłam – Może wytłumaczysz jak tępemu cielakowi, na czym polega ten Trudny, Złożony Problem, którego ja w naiwnej ignorancji swojej nie jestem w stanie ogarnąć. Oświeć mnie, bo widzę, iż błądzę w mroku. Wskaż mi światło, aby ciemności odstąpiły ode mnie. Spokojnie, nie musimy się spieszyć. Mam jeszcze trochę czasu.



# Bardzo się staram upodobnić Fadhira do mojego wroga z przeszłości. Wyobrażam sobie, jakim tonem mógłby do mnie mówić, jaki miałby przy tym wyraz twarzy itd. Może uda mi się osiągnąć względnie dobre odwzorowanie, to się jeszcze okaże.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#74
Dzień  51

Ktoś podobno powiedział, że kiedy uczeń jest gotowy, los sam postawi na jego drodze nauczyciela.
Nie mogłabym w sposób wolny od wszelkich wątpliwości stwierdzić, czy dla mnie właśnie nadszedł ten moment.
Fadhir wydawał się bardzo skoncentrowany na CELU jaki wyznaczali sobie astralni podróżnicy, zaczynając swoją przygodę z innymi wymiarami.
(coraz częściej mam wrażenie, że obecni podróżnicy trafiają tu przez przypadek i sami nie wiedzą, dlaczego i po co)
Oczywiście musiał mnie o to pytać jakąś niepojętą, irytującą ilość razy. DLACZEGO się tu znalazłam, czego poszukiwałam, do czego dążyłam. Nie wiem, ile razy dokładnie. Nigdzie tego nie zapisywałam, a może powinnam. Chociażby rysować sobie długopisem kreski na przedramieniu jak animowany więzień na ścianie celi albo coś w tym stylu. I tak przez większość czasu miałam przy sobie coś do pisania.
Kilka razy miałam ochotę powiedzieć mu zwyczajnie PRAWDĘ. Że niczego nie zaczynałam, nigdy świadomie nie podjęłam takiej decyzji. Powstrzymywała mnie myśl, że gdybym to zrobiła, sama dostarczyłabym mu amunicji, przyznając mu RACJĘ. Może mogłabym bezpiecznie przyznać się do dalszego ciągu, tego, co nastąpiło już po moim pierwszym przypadkowym połączeniu. Ciekawość i chęć wiedzy chyba nie była w jego oczach aż tak bardzo godna pogardy i potępienia.
W chwilach, kiedy Fadhir nie emanował tą swoją podszytą poczuciem wyższości dezaprobatą, pytał mnie o dotychczasowe przeżycia po tej stronie rzeczywistości. Tak normalnie, z ciekawością. I owszem, w jakimś stopniu byłam w stanie wychwycić i rozpoznać te jego uczucia. Ostatecznie przebywaliśmy w świecie umysłu i energii, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czasami myślokształty zbliżały się do powierzchni rzeczywistości wystarczająco, żeby zarejestrował je zrelaksowany i czujny obserwator. Z satysfakcją utrzymywałam pewien poziom owej czujności, jednocześnie się z tym nie zdradzając. Przeczucie podpowiadało mi, że jeśli Fadhir się zorientuje, postara się szybko naprawić ten błąd niedostatku własnej czujności. Nie wątpiłam, że potrafiłby bez większego wysiłku coś z tym zrobić.
Po prostu to czułam. Może częściowo sugerowałam się słowami Ireasza o stosunkowo długiej historii astralnych wędrówek Fadhira, ale coś rzeczywiście musiało w tym być. Fadhir roztaczał wokół siebie aurę doświadczenia, coś, przy czym blakła ta w istocie niewielka przewaga, jaką miał nade mną Ireasz.
Nie miałam powodów, żeby wprost o to nie spytać.
- Zaczynałem jako czternastoletni dzieciak – odpowiedział mi Fadhir wówczas – Młody idiota, pewnie wiesz, o czym mówię… Kiedy chciałem, potrafiłem być bardzo uparty. Kiedy mi zależało… Zawziąłem się, żeby być tu jak najczęściej. Prawie codziennie, jeśli miałbym taką możliwość. Miałem mnóstwo pytań i jak najszybciej chciałem na nie odpowiedzi. Chciałem poznać możliwości. Znaleźć granice tych możliwości. Sprawdzić, czy granice można przesuwać i dokąd to wszystko prowadzi. Różne głupstwa się po drodze robiło… Czasem aż człowiekowi wstyd, jak sobie o tym pomyśli. Tak prawie do dwudziestego pierwszego roku życia byłem w tej kwestii aktywny. Jakimś cudem zdołałem zachować zdrowe zmysły i nie wpakowałem się w poważniejsze tarapaty. I tak parę lat temu doszedłem do wniosku, że może czas trochę przystopować. Czas stanąć pewniej na ziemi i zająć się życiem.
Od jakiegoś czasu patrzył gdzieś w przestrzeń przed sobą. Wydawał mi się w tym momencie niezwykle stary. A raczej Stary. Starożytny. Przedwieczny.
Siedzieliśmy gdzieś w centrum niczego w Ascabii. Gdzieś między lasem a łąką, niebem a ziemią pod tym astralnym brakiem słońca. Tam, gdzie akurat się zatrzymaliśmy, spacerując bez celu.
Fadhir podkulił nogi pod swoje końskie ciało – właściwie technicznie on siedział czy leżał w tym momencie? Ja przysiadłam na względnie równym kawałku ziemi obok. Zastanawiałam się przez chwilę, czy odległość pomiędzy mną a nim miała jakiś wpływ na możliwość odbierania przeze mnie jego myślokształtów.
Spytałam, z naciskiem jeszcze większym, co właściwie złego mogło być w tym, że tu byliśmy. Albo w tym, że w ogóle zaczęłam się tu pojawiać, albo, że przed laty on sam… Odpowiedź, jaką otrzymałam, nie była jednoznaczna. Czy ośmieliłabym się oczekiwać z jego strony czegoś innego?
- Tu nie chodzi o to, że to jest ZŁE.
No dobrze, zrozumiałam. Więc o co, do licha?!
- Z tym jest trochę jak z każdym odmiennym stanem świadomości – niepewność, ostrożnie wydobywane słowa – Może wywierać wpływ na ludzką psychikę.
- Jaki wpływ? – też niepewność, ale jeszcze lekko zabarwiona zdenerwowaniem sprzed chwili. I teraz westchnienie jako pierwsza odpowiedź.
- To już właśnie zależy od jednostki. Na niektórych prawie nie robi wrażenia, inni przeżyją to silniej. W końcu to jest inny świat. Świat możliwości, które normalnie mogłyby się wydawać niedostępne. Świat umysłu i emocji. Zdążyłaś pewnie to poczuć… niemal nieustanny kontakt własnego wnętrza z tym morzem uczuć dookoła. Jak ktoś jest bardziej wrażliwy, może zostać przez nie pochłonięty.  To trochę jak z psychodelikami. To nie jest zabawa dla wszystkich.  A jakoś tak jest, że właśnie takie osoby najczęściej wkraczają tu przypadkiem… i same nie wiedzą, czego chcą i czego oczekują. No, ciekawe dlaczego tak jest?
Zaśmiał się cicho i mówił dalej.
- No i to wciąga. Jak narkotyki.
Moja twarz musiała w tym momencie wyrażać co najmniej lekkie rozbawienie, bo Fadhir parsknął na mnie z raczej udawanym gniewem. To znaczy tak zwyczajnie po ludzku parsknął, nie jak koń.
- Nie sądzę, żeby to był powód do śmiechu – powiedział spokojnie, ale z naganą – Może to dla ciebie brzmi przesadnie dramatycznie… Ale przez chwilę pomyśl. Znowu tu jesteś, tak? Który raz? Jak często tu wracasz?
Nie musiałam mu się tłumaczyć. Nie byłam mu winna odpowiedzi. Ani na te pytania, ani żadne inne. A mimo to on na coś czekał.
Czekał? Przymknął oczy, rozluźnił się. Przybrał twarz posągu. On się koncentrował! Wchodził w trans. Prawdopodobnie dużo głębiej niż Ireasz kiedykolwiek, kiedy miałam okazję to obserwować. Fadhir stał się na chwilę dużo bardziej nieobecny niż mogłam się spodziewać. I szybciej niż się spodziewałam, powrócił. W sposób tak widocznie łatwy, tak naturalny, jakby po prostu przełączał jakąś dźwignię w mózgu.
(cholernie naturalne)
- Od czasu, kiedy ostatnio się spotkaliśmy, twoja więź ze światem astralnym jest dużo silniejsza – stwierdził Fadhir z zadowoleniem człowieka, który właśnie dowiódł swojej racji – Ty jesteś w stanie przychodzić tu codziennie?
Wzruszyłam ramionami i przytaknęłam. Było w tym coś szczególnego? Musiało być, bo Fadhir wydawał się coraz bardziej zaciekawiony. Zaintrygowany wręcz. Padły kolejne pytania, które już nie miały dowodzić niczego. Fadhir chciał wiedzieć. Szukał wyjaśnienia.
Czy mogłam tak od pierwszego połączenia? Czy miałam jakiś szczególny sposób? Czy to były jakieś moje szczególne, wrodzone osobnicze predyspozycje?
- Nie czuję się jakoś wyjątkowo – stwierdziłam z całą pewnością, jaką mogłam w sobie wzbudzić – Już prędzej moja tulpa ma więcej mocy i to ona mi pomaga.
Fadhir szeroko otworzył oczy i pokręcił głową, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę powiedziałam coś tak bardzo głupiego. Szybko okazało się, że chodziło o coś zupełnie innego. Przypadkiem zdołałam zadziwić go jeszcze bardziej.
- Ty masz tulpę OD POCZĄTKU? - tak, z takim naciskiem zadał kolejne pytanie.
- Jakoś tak wyszło… - bąknęłam. Głupio, ale co innego mogłam powiedzieć.
I dlaczego czułam się przy tym jakbym zrobiła coś złego?!
Spytałam nawet, czy to coś złego. Podobno nie, oczywiście, że nie. Byłam zaniepokojona i Fadhir prawie na pewno wiedział, że byłam. Może dlatego chciał mnie uspokoić. Mówił, że tak się może zdarzyć, że bywa różnie. Że na początku prawie w każdym przypadku jest nieprzewidywalnie, mniej lub bardziej. Nawet, kiedy człowiek długo planował swoje pierwsze przejścia i myślał, że jest na wszystko przygotowany.
- Nie ma czegoś takiego jak całkowite przygotowanie do przekraczania granicy pomiędzy światami – powiedział Fadhir z przekonaniem.
- Jeśli nigdy nie będzie bardziej gotowy, może próbować w każdej chwili – zauważyłam.
Zły wniosek, niedobry wniosek. Fadhir nie musiał nic mówić, za odpowiedź wystarczyło mi jego spojrzenie. Ale i tak powiedział. I mówił dalej, próbując mnie przekonać, że to nie była taka całkiem niewinna zabawa.
- Kiedy to zaczyna przychodzić łatwo, może wciągnąć mocniej. Cały świat na wyciągnięcie ręki. Świat, w którym możliwe są rzeczy nieosiągalne w tym fizycznym. Możesz posiąść nadzwyczajne zdolności. Będziesz ich świadoma, poczujesz siłę i pewność. Będziesz poznawać ten świat. Eksplorować. Zobaczysz i przeżyjesz rzeczy, których wcześniej sobie nie wyobrażałaś. To może być naprawdę intensywna faza. Psychodeliczna faza ze wszystkimi tego konsekwencjami. Twój umysł może prowadzić cię różnymi drogami. Jak się za bardzo rozpędzisz i stracisz kontrolę, możesz zaliczyć solidnego bad tripa. Podświadomość lubi przyciągać do siebie… różne rzeczy.
Zawahał się. Wyczułam to w sposobie, w jaki na chwilę przerwał. I w sposobie, w jaki zniżył głos. Nie chciał mnie za bardzo wystraszyć? Czy nie do tego właśnie dążył, mówiąc mi to wszystko?
- Ale cokolwiek będzie się działo, to pozostanie tutaj – zauważyłam.
- A wspomnienia, przeżycia, odruchy i nawyki pozostaną w tobie – dokończył Fadhir – Niezależnie od tego, w której rzeczywistości będziesz wtedy przebywać.
Uśmiechnął się smutno.
- Ty chyba jeszcze ciągle uznajesz ten świat za nierzeczywisty. Spróbuj zrozumieć, że to, co tu przeżywasz jest tak samo prawdziwe. Jakby się nad tym zastanowić, to może być jedno z największych niebezpieczeństw Astralu. Jako wędrowiec należysz do dwóch rzeczywistości, a obie są dla ciebie tak samo autentyczne. Tylko więzi między tobą a każdą z nich zawsze będą całkowicie odmienne.
Sprawiał wrażenie, jakby czasem brakowało mu właściwych słów, z widocznym wysiłkiem szukał sposobu JAK pewne rzeczy powiedzieć. To dlatego, że mówił o odczuciach i wrażeniach, rzeczach w naturze swojej subiektywnych i wymykających się jasno zdefiniowanym pojęciom i schematom?
Zaproponował kolejne spotkanie w okolicach Lamgdo. Możliwe, że po prostu wybrał miejsce łatwe do określenia, niewielki, ograniczony obszar. Jakaś część mnie podejrzewała, że Fadhir, biorąc pod uwagę moje niewielkie doświadczenie, założył, że praktycznie nie znam innych miejsc poza rejonem, w którym mnie widział. Było to zasadniczo prawdą, ale i tak pozostawiało nieprzyjemny gorzki posmak. Może właśnie dlatego. Fadhir w niezwykle subtelny (i może całkiem niezamierzony!) sposób przypomniał mi, jak niewiele jeszcze wiedziałam o tym świecie.
On miał tę wiedzę. Zapewne również niewielką część, ograniczoną przez osobiste doświadczenia, przefiltrowaną przez wybiórczy, subiektywny umysł. Czy ktokolwiek z podróżników mógł posiąść coś więcej? Chyba jedyne różnice mogły polegać na tym, ile przeżyć i wspomnień zebrał każdy z nich.
Początkowo zgodnie z umową zjawiliśmy się w Lamgdo, ale jakoś tak się stało, że ostatecznie znaleźliśmy się przy bramie do Okręgu Jetter. Rozmawiając, szliśmy przed siebie, słabo zaznaczonymi drogami albo przez zupełne bezdroża. Teraz nie robiłam tego dla buntu, tak po prostu wychodziło samo.
Fadhir dalej mówił o przychodzących z czasem nawykach i o więziach. Powiązanie świadomości podróżnika z tą rajską Nibylandią naturalnie wzmacniało się z czasem.
- To może być najwyżej taka różnica, jak między skokiem i lotem – przypomniał mój towarzysz poważnym głosem – Możesz oderwać się od ziemi na krótszy albo dłuższy czas, możesz znaleźć się naprawdę wysoko, ale i tak zawsze musisz wylądować. Od powiązania z ziemią nigdy nie uciekniesz.
Kiedy to mówił, pomyślałam o Ireaszu. O tej sytuacji z żywiołakami. Kiedy Ireasz płynął swobodnie w powietrzu, w moich oczach bardziej należał do tego świata.
Coś o tym wspomniałam, zaplątałam się i zgubiłam we własnych słowach. Dowiedziałam się przez to, niejako mimowolnie, że Fadhir nie miał o Ireaszu najlepszego mniemania. Kiedy rozmowa zeszła na ten temat, Ireasz kilka razy został nazwany „dzieciakiem”.
„Ten dzieciak”. Wypowiedziane odpowiednim tonem, w którym pobrzmiewała nutka pogardy.
- Nie lubicie się – raczej stwierdziłam niż spytałam. Fadhir szybko zaprzeczył, tłumacząc, że trudno byłoby odczuwać silną antypatię do osoby znanej ledwie z widzenia.
- Czasem po prostu denerwują mnie takie bujające w obłokach dzieciaki, które obecnie coraz częściej urządzają sobie astralne wędrówki – wyjaśnił, tak naprawdę nie wyjaśniając nic.
Mogłam w tym momencie wytknąć mu hipokryzję i przypomnieć, że kiedy sam zaczynał, był młodszy niż Ireasz. Mogłam chociaż prychnąć, spojrzeć na niego wymownie i gorzko się uśmiechnąć. Ostatecznie nie zrobiłam nic. Jakoś nagle zabrakło mi odwagi.
Zdałam sobie sprawę, jak bardzo Fadhir mnie onieśmielał.
Przeszliśmy przez bramę. Nie spieszyliśmy się nigdzie, staliśmy trochę w pobliżu przejścia. Miałam trochę czasu, żeby sprawdzić parę rzeczy, ale ze sprzyjającymi warunkami było dużo gorzej. Nie byłam w stanie się skoncentrować, kiedy Fadhir był obok.
Patrzył na mnie. Może nie cały czas. Czasem się odwracał, ale i tak znowu patrzył. Coś myślał. Obserwował. Wyciągał wnioski. Oceniał.
Przecież zawsze się trochę ocenia.
Jakiś czas później i około trzech kilometrów dalej, Fadhir przywołał swojego chowańca. Telepatycznie. W sposób zupełnie dla mnie niedostrzegalny, do momentu, kiedy obok nas zmaterializował się kojot. Kojot, trzymający w pysku paczkę papierosów. Fadhir pochylił się i odebrał ową paczkę, po czym podrapał kojota za uchem.
- Maddigan, przedstawiam ci Dibblera – oznajmił z szelmowskim uśmiechem komiksowego diabła. Kojot odwrócił się w moją stronę, przyjrzał mi się krótko i nieznacznie skłonił głowę. Trochę jakby kłaniał się potencjalnemu wrogowi, któremu się nie ufa.
Znaleźliśmy miejsce między skupiskiem niewielkich skał przypominających rafę koralową. Fadhir, opierając się ramieniem o jedną z nich, zaczął palić. Dibbler krążył pomiędzy jego nogami. Nie mogłam nic słyszeć, ale przypuszczałam, że między chowańcem i jego podróżnikiem zachodziła jakaś wymiana informacji.
Chowaniec i jego podróżnik. Tak. To mógłby być dobry tytuł filmu.
Wspięłam się na jedną ze skał, łamiąc i krusząc przy okazji porastające ją twory. Z góry miałam lepszy widok na drogę, którą mniej więcej przyszliśmy.
Widziałam osoby idące drogą, w większości wolnym krokiem, z tej odległości tylko sylwetki. Równie dobrze mogli to być Prawdziwi Ludzie, te przypominające przekwitłe driady istoty albo gobliny. Może gobliny były niższe od ludzi, ale też nie było mi łatwo z takiej perspektywy oceniać wzrost. I licho wie jakie jeszcze humanoidalne stwory mogły zamieszkiwać tę Krainę Czarów.
Fadhir zaśmiał się krótko, kiedy mu to powiedziałam.
- Ja dość szybko nauczyłem się nie polegać na tym, co widzę – mruknął – Dobrze jest sprawdzić, z kim i z czym ma się do czynienia.
Pokiwałam głową.
Dibbler towarzyszył nam dalej. Nie byłam pewna, co o tym myśleć. Czułam się trochę nieswojo w jego obecności. To znaczy BARDZIEJ nieswojo niż czułam się po prostu w obecności Fadhira. To było trochę nieuczciwe z jego strony. Miał nade mną przewagę i tak, a teraz zyskiwał również przewagę liczebną.
Trzeciego dnia Fadhir się nie zjawił.
Skłoniło mnie to do zastanowienia się nad tym, co on rozumiał przez odpuszczenie sobie „aktywności” w kwestii astralnych wędrówek.
Ogólnie Fadhir mimowolnie skłonił mnie do zastanowienia się nad wieloma sprawami. Mobilizował do działania. Żeby tę wzmożoną motywację jakoś twórczo ukierunkować, zrobiłam to, czego poprzedniego dnia zrobić nie zdołałam. Udałam się do granic Okręgu Jetter, żeby obejrzeć je od strony Struktury.
Próbowałam z obu stron bramy, żeby mieć porównanie. Zauważyłam różnicę, to przemieszczenie w czwartym wymiarze, czy co to było. Bardziej stromy i wyraźny uskok. Większa pochodna funkcji. I jednocześnie nie mogłam znaleźć istotnych różnic w tej najłatwiej dostępnej części kodu źródłowego tych fragmentów rzeczywistości. Ponieważ wiedziałam, czego szukać, stosunkowo szybko znalazłam to, co Kiri określiła jako przynależność do świata astralnego.
Co to właściwie oznaczało? Jakie miało konsekwencje? Mogłam tak porównywać jedne elementy z drugimi, bez jakiegokolwiek pojęcia, czym one były.
Nie mogłam utrzymywać należytego skupienia zbyt długo. Dla ożywiającej mnie motywacji spokój był  aktem zbyt biernym. To, co pchało mnie do działania, domagało się aktywności. Nie próbowałam nawet tego tłumić. Równie dobrze mogłabym próbować powstrzymać bieg rwącego strumienia. Bez sensu. Zamiast daremnie tracić siły na walkę z naturą, wolałam dać się temu porwać. Płynąć z prądem, nabrać rozpędu i tylko utrzymywać pożądany kierunek.
Wysoka do kolan trawa doskonale nadawała się do ćwiczeń. Zamierzałam powtórzyć to, co przypadkiem zrobiłam w Lamgdo po nieudanej próbie przeprowadzenia rytuału. Rozluźniłam się najbardziej jak mogłam i zaczęłam uwalniać energię. Bez presji i przymusu. Emitowałam przed sobą mgiełkę całą powierzchnią rąk, ramion i klatki piersiowej. Z mojej skóry ulatniał się żółty dym. Próbowałam skupić energię w jednym miejsku. Skondensować, potem ukierunkować. Bez przymusu. Wtedy nie używałam siły i może dlatego się udało.
Tym razem jednak nie. Przerwałam trening, po jakimś czasie podjęłam kolejną próbę. I znowu. Chodziłam w kółko, zmieniałam miejsce. W którymś momencie usiadłam pod trzymetrowej wysokości roślinie o szerokiej, sztywnej, ale nie zdrewniałej łodydze. Kiedy próbowałam się o nią oprzeć, roślina wyczuwalnie odchylała się w tył od nacisku mojego ciężaru. Przestałam.
Gromadziłam energię między dłońmi. Chciałam uzyskiwać kule jednocześnie zagęszczone i o dużej średnicy. Najlepiej jak najbardziej bezbarwne. Tak, żeby widzieć ich gęstość, tak jakbym patrzyła na zawieszoną w powietrzu kulę wody.
Czy byłam w stanie zagęścić je aż do tego stopnia? No oczywiście, że nie. Osiągałam tyle, że mogłam widzieć smugi, głównie wzdłuż osi łączącej moje dłonie.
Raz wypchnęłam taką kulę do przodu, tak jakbym rzucała przed siebie piłką. Kula była prawie przezroczysta, miała średnicę około trzydziestu centymetrów. Widziałam, że przepłynęła w powietrzu prawie dwa metry zanim zaczęła się rozpraszać
(rozcieńczać?)
w powietrzu.
Siłą rzeczy przeszły przez nią długie źdźbła trawy. Żadne z nich nawet minimalnie nie drgnęło.

Task failed successfully.

~wielokrotnie powtarzany mem, oryginalne źródło nieznane

W pewnym momencie w pobliżu miejsca, w którym siedziałam, przeszła nieznajoma młoda kobieta. Szybko opuściłam ręce i wyprostowałam się. To był odruch, nie zdążyłam się nawet nad tym zastanowić.
Nieznajoma pozdrowiła mnie skinieniem głowy i uśmiechem. Odpowiedziałam jej tym samym, patrząc, jak idzie dalej.
- Jeśli jest Prawdziwa, pewnie sama też w wolnych chwilach tak się bawi. Albo przynajmniej w przeszłości się bawiła.
Potrząsnęłam głową i ciężko oparłam się o łodygę za plecami, lekko odchylając ją do tyłu.
- Ciekawe, czy z lepszymi rezultatami niż ja – westchnęłam.
Rozważałam teleportację do domu, ale dość szybko porzuciłam ten pomysł. Lepiej było zerwać połączenie w miejscu, gdzie się znajdowałam. Planowałam zmaterializować się tam i od razu zacząć szukać Fadhira mniej więcej w okolicy, gdzie się wtedy rozstaliśmy. I jak to z genialnymi w swojej prostocie planami bywa, ten również został szybko zweryfikowany.
Pierwszy problem był taki, iż musiałam przyjąć za pewnik, że Fadhir rzeczywiście był nieobecny w Astralu. Jeśli tak, mogłoby to spowodować jego materializację w miejscu, gdzie widziałam go ostatnio. Przy spełnieniu warunku drugiego, mianowicie musiałby w ogóle zechcieć się pojawić. Tylko, po trzecie, absolutnie nie wcześniej niż ja. No, może minimalnie wcześniej za bardzo by nie zaszkodziło. Po czwarte musiałabym być w stanie określić lokalizację z dokładnością do kilkuset metrów, może nawet jeszcze lepiej.
Strasznie dużo założeń. Szansa na to wszystko, odwrotnie proporcjonalna, efektywnie i efektownie dążyła do zera.
Z dobrych wiadomości: sama możliwość przeprowadzenia tej szybkiej analizy sytuacji świadczyła o tym, że w jakimś stopniu rozumiałam już niektóre prawa rządzące tym światem.
Jedyne, co mogłam zrobić, to krążyć po obszarze o jak największym promieniu, wspomagając się krótkodystansową teleportacją przez piąty wymiar. A jedynym skutkiem było nieznaczne zwrócenie na siebie uwagi innych podróżników, na których co jakiś czas się natykałam.
No i na co tak patrzycie? Może mam słabe połączenie z Matrixem i łapię lagi…
Kiri: Fadhir twierdził, że twoje połączenie jest coraz silniejsze.
Ja: A jest?
Kiri: Sama sprawdź.
W którymś momencie zaczęło mnie to bawić. Chwilę później Kiri stwierdziła, że może to jest ten moment, kiedy powinnam wrócić. Spytałam ją dlaczego, ale nawet posłuchałam. Jeszcze bardziej nie wiedząc, DLACZEGO.
- W pewnym sensie to też było doskonalenie możliwości jakie tutaj otrzymałam – powiedziałam. Na zewnątrz były takie właśnie słowa. Pod nimi krył się wyrzut i lekki żal z powodu zepsutej zabawy.
Weszłam do salonu i rozłożyłam na stole swoje notatki. Kiri znalazła się obok mnie.
- Wiesz – odezwałam się po chwili – W fizycznym świecie takie coś bardzo by się przydało. Widzisz to, prawda? Gdzieś się spieszę, mam mało czasu i wtedy…
- Zdaje mi się, że teraz raczej potrzebujesz czegoś tutaj. Czegoś zupełnie innego.
- Możliwości lokalizowania innych Prawdziwych? Jeśli o tym myślisz, to owszem.
Miałam wrażenie, że to przynajmniej było potencjalnie osiągalne.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#75
Dzień 52


- Czym właściwie są Cykle?
Pytanie pozornie wyrwane z kontekstu, zważywszy na okoliczności, w których je zadałam. Pozornie. A pozory są właśnie tym, co widać na powierzchni. W większości przypadków na powierzchni się poprzestaje.
A pod powierzchnią znajdował się cały ciąg wydarzeń i myśli, który doprowadził mnie do tego miejsca i czasu. Ciąg niewidoczny i ukryty dla Fadhira, który pojawił się na scenie później. Nie żeby Fadhir się tym przejmował…
Przebywałam w Dhihrung-Jetter i zamierzałam trochę poćwiczyć. Nie czułam się jeszcze zupełnie zniechęcona ostatnią porażką, raczej próbowałam to traktować jak wyzwanie. Mimo że nie byłam jeszcze w stanie bezpośrednio wpływać na otoczenie, odczuwałam pewne zmiany, które chciałam uznawać za postęp. Manifestacja mojej energii, nadal w tej mało użytecznej formie, była bardziej posłuszna mojej woli. Szybko podążała za moimi myślami tam, gdzie chciałam, żeby była.
Zajęłam się też uzupełnianiem swoich notatek. Kiedy zrobiłam sobie przerwę w ćwiczeniach, wdrapałam się na pozbawione liści niskie drzewo o łukowato powyginanych, grubych gałęziach. Usiadłam wygodnie na konarze, plecy oparłam o pień i położyłam przed sobą zeszyt.
Kiedy podnosiłam wzrok, widziałam w oddali stada tych wielonogich stworzeń o jasnobrązowej albo kremowej sierści, które zaobserwowałam przy jednej z moich pierwszych wizyt tutaj. Wysoko nad nimi leciały ptaki, a przynajmniej coś, co z daleka ptaki przypominało. W którymś momencie coś przeleciało blisko miejsca, w którym się znajdowałam. Odchyliłam głowę, żeby spojrzeć w górę. Nawet zdążyłam, zanim zwierzę oddaliło się i zniknęło mi z pola widzenia. Latający stwór był czymś w rodzaju gada, a może długiej ryby, z dwiema parami błoniastych, półprzezroczystych, jakby owadzich skrzydeł i kilkoma kępkami szarych piór rozmieszczonymi wzdłuż ogona.
Najpierw patrzyłam na latającego gada. Potem na miejsce, w których chwilę wcześniej był. Potem bardziej na tło. Na niebo.
Nie było ono całkowicie bezchmurne, ale wystarczająco czyste, żebym mogła widzieć, czy gdzieś nie pojawiają się smugi, podobne jak przy mieszaniu cieczy o różnych gęstościach. Kiedy wiedziałam, że mogę się ich spodziewać, to było łatwe. Dostrzegłam od razu, jak coś kłębi się i porusza w błękicie. Ukryte w tle, ale samo nie będące tłem. Jak dla mnie równie dobrze mogłoby nim być. Było tak samo nieosiągalne, że jedyne co mogłam zrobić, to spoglądać z oddali.
Spuściłam wzrok, spojrzałam prosto na otwarty zeszyt. I znowu w górę, na wtopione w niebo żywiołaki. I na zeszyt, na notatki, które sama wcześniej zrobiłam. Powróciły myśli i uczucia, jakie towarzyszyły ostatnim spotkaniom z duchami powietrza. Po czym owe myśli przebyły drogę wstecz po słowach i wspomnieniach.
Myślałam o Cyklach, o pomiarze czasu, jaki stosowały żywiołaki. A może nie tylko one. Może inne istoty astralne, może właśnie wszystkie, również. Może mogłabym spytać o to dowolne, zdolne mówić stworzenie, jakie spotkałabym na drodze. Czy te przebywające w moim domu też coś o tym wiedziały?
Pozostając tam, gdzie siedziałam, znów zaczęłam bawić się swoją energią. Nie wkładałam w to rozpaczliwego wysiłku ani nadludzkiego skupienia. Cały czas obserwowałam kątem oka otoczenie, dzieląc swoją uwagę.
W pobliżu przechodził goblin, ubrany mniej więcej jak zabierający się do pracy mechanik. Szedł szybkim krokiem, nie rozglądał się. Na pewno nie patrzył w moją stronę. Przechodził stosunkowo blisko drzewa, na którym siedziałam. To mogła być odległość wystarczająca, żeby goblin mógł mnie wyczuć. Być może nawet ja mogłabym spróbować.
No i naprawdę spróbowałam. Z płytkiego transu, bo też czasu nie miałam zbyt wiele. Goblin się oddalał. Z informacji, które wyciągnęłam, wynikało przede wszystkim, że goblin energią wyróżniał się z tła. Nie za bardzo byłam w stanie zbadać go od strony Struktury.
Odczekałam trochę, aż goblin oddali się jeszcze bardziej. Tylko nie tak, żeby całkiem zniknął z pola widzenia. Złapałam swój zeszyt i zeskoczyłam z gałęzi. Lądowanie na cztery łapy miałam już dobrze opanowane. Nawet nie próbowałam wspomagać tego dodatkowymi sztuczkami.
- To może okazać się ciekawe – mruczała Kiri w mojej głowie – Idź zobaczyć, co on zrobi.
Powoli ruszyłam za goblinem, starając się utrzymać dystans. Widziałam jego plecy, szarobłękitne spodnie na szelkach, liczne wypchane kieszenie.
Goblin wkroczył pomiędzy skały o regularnych, geometrycznych kształtach. Ich powierzchnia była pokryta szczelinami i nacięciami, razem tworzącymi fraktalne wzory. W niektórych z tych zagłębień, w nagromadzonym pyle i grudkach ziemi, wyrosła trawa.
Cały czas miałam w głowie żywiołaki i Cykle, ten bolesny dystans między astralnymi duchami i moją świadomością, przeszłość, w której Astral musiał już istnieć i moją własną przyszłość, którą w miarę możliwości chciałam z tym światem związać. Tak mi dopomóżcie wszystkie duchy i ty, potężne żywe serce w centrum wszechrzeczy!
- Ostrożnie!
Ależ ja byłam ostrożna. Bardzo się starałam, żeby goblin mnie nie zauważył. Nie żebym się go bała. Nic z tych rzeczy. Czego niby miałabym się obawiać?
Chodziło mi zwyczajnie o NIEINGERENCJĘ. Nie chciałam swoją obecnością w żaden sposób wpłynąć na to, co się wydarzy. Efekt obserwatora i te sprawy.
(Tak, Kiri, nie wykluczam, że używam tego pojęcia błędnie. Zamiast narzekać, doceń, że się dla ciebie staram.)
Nieoczekiwanie goblin zapadł się pod ziemię. Nie zniknął mi z oczu. Dosłownie zapadł się POD ZIEMIĘ. Zwolnił, prawie się zatrzymał i zrobił krok w dół. Tak, jakby schodził po schodach. Zapadły się po kolana jego chude nogi, na których spodnie mechanika wisiały jak na strachu na wróble. Potem zagłębił się w ziemi po pas, potem po łokcie. W końcu przez chwilę mogłam widzieć tylko łysą głowę z kępkami puchu na czubku, zanim i ona ostatecznie zniknęła.
Odczekałam chwilę, zanim powoli podeszłam do miejsca, gdzie stwór wsiąkł. Kiedy byłam bliżej, mogłam zobaczyć ponad dwumetrowej głębokości jamę w ziemi. Otwór miał mniej więcej podobną średnicę na poziomie gruntu, na lewo od miejsca, gdzie stałam, znajdowały się krzywe stopnie z gliny, kamienia i ziemi, na prawo jama wcinała się poziomo w grunt. Nie wydawała się ciągnąć zbyt daleko, ale nie miałam pewności, co może znajdować się za skalnym załomem.
Zeszłam w dół, zeskakując po stosunkowo wysokich, nieregularnych stopniach. Ściany jamy były prawie na całej wysokości czymś w rodzaju piaskowca, więc przynajmniej pogrzebanie żywcem mi tu nie groziło. Teraz widziałam, że przynajmniej jedna część jaskini kończyła się zanim na dobre się zaczęła. Widziałam jej tylną ścianę, rzeźbioną we wzory, które z bliska okazały się pionowymi rzędami run. Pomiędzy nimi zwisały cienkie włókna roślin, pokryte jasnozielonymi włoskami i małymi okrągłymi listkami. Rozsuwałam je ręką, żeby zobaczyć znaki. Zobaczyć, bo odczytać i tak bym ich nie umiała.
Mimo wszystko (a może właśnie dlatego, wszak wywieranie presji nie wpływa korzystnie na podświadomość) kilka z nich wydało mi się znajomych. Nie w taki sposób, że mogłam powiązać je z określonym znaczeniem, bardziej jak coś, co widziałam gdzieś przy innej okazji. Samo wrażenie nie na wiele mi się zdało, nie mogłam z tym zrobić nic sensownego, dlatego porzuciłam wyryte w skale runy i zainteresowałam się raczej tym głębszym tunelem po drugiej stronie naturalnej skalnej przeszkody. Tu też rozczarowałam się dość szybko.
No dobrze, nie do końca. Tunel nie okazał się zbyt głęboki, na co miałam nadzieję. Wchodził w skałę na kilka metrów, po czym pod kątem mniej więcej prostym zakręcał w stronę tej płytkiej groty. Tam, na jego końcu, znajdowało się pomieszczenie z grubsza okrągłe, o sklepieniu jakby splecionym z wielu monstrualnych pajęczyn, które postanowiły kiedyś przemienić się w kamień. W kilku miejscach wzdłuż ścian pionowo biegły rury, sięgające od podłoża do sklepienia, wykonane z podobnego piaskowca, ale ciemniejsze i gładsze niż ściany obok.
Musiały być też twardsze. Bardziej gęste. Wystarczyło, że spojrzałam na nie, i już to widziałam. Albo wiedziałam. Jedno i drugie.
Jednak nie to było w owym miejscu najciekawsze. Skalne ściany groty były popękane i przez szczeliny do środka przerastało coś. Coś żywego, podobnego do sieci żył albo nerwów. Na ile mogłam polegać na oświetleniu z emitowanego przeze mnie obłoczka energii, owe włókna miały kolor czerwonofioletowy. Większość była nieznacznie grubsza od mojego kciuka, od tych odchodziły cieńsze odgałęzienia. W wielu miejscach dziwne żyły rozszerzały się w półprzezroczyste bąble, wypełnione gęstą cieczą. Widziałam, jak wewnątrz nich coś się porusza, smugi cieni i punkty światła. Dotknęłam takiego jednego nawet. Nacisnęłam. Czułam, jak lekko się ugina, stąd właśnie pomyślałam o cieczy w środku. Wrażenie nie było nieprzyjemne, więc nacisnęłam jeszcze raz, mocniej.
- Co ty robisz do licha?! Bawisz się? A gdzie zgubiłaś goblina.
Rzeczywiście. Moja ofia… ekhm, obiekt gdzieś zniknął. Nawet nie zapadł się pod ziemię tym razem, bo stąd chyba głębiej się nie dało. Ale też na pewno nie mógł wyjść stąd tą samą drogą. Zauważyłabym go.
- Na szpiega ty byś się zdecydowanie nie nadawała.
To nie była moja wina. A Kiri lepiej ode mnie musiała wiedzieć, że w końcu byłyśmy w cholernej Krainie Czarów i tutaj działała teleportacja. Ten goblin mógł być w tym momencie gdziekolwiek.
- Rozejrzyj się. Co widzisz? Jest tam jakieś inne przejście? Czujesz coś?
Grzecznie zastosowałam się do polecenia. Przywołałam tyle energii ile zdołałam, uwolniłam luźny, jasno świecący obłok. Na ścianach wokół pojawiły się niepokojące cienie. Przy lepszym oświetleniu całości, mogłam zauważyć ciągły ruch. Przywierające do ścian żywe włókna lekko drżały i pulsowały.
- Gdyby go pożarły, pewnie byłyby tu ślady krwi i jakieś szczątki – stwierdziłam pogodnie. Kiedy nie doczekałam się żadnej odpowiedzi od skrawka swojej podświadomości, dodałam:
- Agentka specjalna Maddigan melduje absolutny brak czegokolwiek podejrzanego.
Znów żadnej odpowiedzi. Jedynie lekkie, niewyraźne wrażenie dezaprobaty. To była Kiri, czy moje własne uczucia?
Z jakiegoś powodu nie spróbowałam zajrzeć tutaj w Strukturę, tylko wycofałam się z jaskini. Może jeszcze wróciłabym tam, gdybym dłużej była sama. Ale prawie od razu jak wynurzyłam się na światło dzienne, pojawił się Fadhir.
To znaczy nie dosłownie tym razem. Nie teleportował się na moich oczach. Już stał na górze, ponad dwa metry nade mną i z szelmowskim uśmiechem spoglądał w głąb jamy.
Też się uśmiechnęłam. Nie musiałam udawać tego z grzeczności, naprawdę ucieszyłam się na jego widok.
Potoczyła się zwyczajowa gadka o wszystkim i o niczym, co tam u nas słychać i jak leci, i że oczywiście wszystko musi być dobrze i w porządku. I w końcu padło to pytanie.
Nie, jeszcze nie to pytanie. I nie moje.
- Zamierzasz ty w końcu wyleźć z tej jamy na górę? Bo mnie byłoby trochę trudno tam schodzić.
No, nie mogłam zaprzeczyć. Grzecznościowo się zaśmiałam, nie za długo i nie za głośno, tak bez przesady. Pokręciłam głową i wylazłam w końcu z tej jamy.
Skoro nie zaprzątała mnie dłużej kwestia zniknięcia goblina w tej małej jaskini, powróciły poprzednie myśli. I zapytałam Fadhira o Cykle.
Źle. To nie tak miało być. Zdałam sobie sprawę z tego, gdy już wypuściłam pytanie w przestrzeń, aby zawisło między nami. To nie było to, o co NAPRAWDĘ zamierzałam spytać. Więc jak najszybciej, zanim mogłaby nadejść odpowiedź, zadałam kolejne pytanie. Tak, jakbym chciała nim nadpisać tamto poprzednie.
- Jak długo istnieje wymiar astralny?
Tym razem to Fadhir grzecznościowo się zaśmiał.
- Masz na myśli czas, w którym można cokolwiek stwierdzić? - spytał – To jakoś mniej niż pięć i pół tysiąca lat. No co tak patrzysz? Że to dużo czy mało?
Według mnie mało. Powiedziałam mu to. Mało, bo przecież świat fizyczny i ludzkość istniały dłużej. Czy materia i duch nie musiały istnieć równolegle, dwie przeciwstawne szale wagi, wzajemne odbicia po dwóch stronach zwierciadła?
Fadhir wyjaśnił, że najprawdopodobniej niefizyczne światy zaczęły istnieć w czasie, kiedy na świecie pojawiły się pierwsze zorganizowane religie.



Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami.


~Rdz 1,2

Fadhir rzekł: Na początku był chaos. Musiał być chaos...


Wyobraź sobie te wszystkie rozproszone plemiona, każde z własną prymitywną wiarą. I każde z nich zbyt małe, żeby dać początek czemuś trwałemu. Wiele różnych nazw i symboli, wiele znaczeń, które tym symbolom można było przypisać.



Pochylił się – pewnie było mu trudno z takim astralnym ciałem – i podniósł z ziemi względnie prosty patyk. Przez chwilę szukał wolnego skrawka ziemi nie porośniętego trawą, kiedy go znalazł, zaczął rysować patykiem nierówne okręgi.
Nie, nie okręgi. Zbiory.
Zbiory rozłączne dokładniej. Przynajmniej początkowo. Bo kolejne kształty znajdowały się trochę bliżej pozostałych. Bo niektóre prawie – albo już nawet nie prawie – zaczęły się stykać. W końcu granice zbiorów przecięły się.
I stała się energia.

Są pewne prawdy uniwersalne, zrozumiałe dla wszystkich. Nieważne, jakie nadasz temu imię, będzie się ono odnosić do tego samego. Rozproszone ludy mogły mówić inaczej o tym samym. Ich zaangażowane umysły niezależnie od miejsca i czasu, mogły to karmić. Mogły dawać mu siłę.

- Czemu? - spytałam całkiem w tej sytuacji naturalnie – Czym było TO?


Bezkształtem. Abstrakcją. Ledwie zalążkiem idei, która już chciała kształtować materię… Może w tym przypadku raczej pseudomaterię… Nieważne. Abstrakcja zyskiwała siłę. Osiągnęła energię aktywacji, przeskoczyła barierę potencjału. I stało się ISTNIENIE. Tak upłynął wieczór i poranek, dzień zerowy… Tak został stworzony świat. Bezforemny jak myśli, które powołały go do życia. To musiała być chaotyczna plątanina, popatrz tylko na te zbiory. One się pokrywają tylko przez przypadek. Tak wyszło. A kiedy już się skondensowało, zaczęło gromadzić wokół siebie coraz więcej energii.

Tak czasem bywa, że proces musi zostać zainicjowany, a kiedy już się rozkręci, sam generuje coraz więcej i więcej ciepła. Cholera, procesy egzotermiczne też w końcu wymagają aktywacji!
Wyobraź sobie zaświaty. Krainę Wiecznych Łowów, Pola Trzcin, coś w tym stylu. Tak to musiało wyglądać, pusta kraina cieni. Mętny, niestabilny świat z mgły. Czerpiący z umysłów ale i przyciągający umysły. To musiała być obustronna relacja, żeby wywołać dodatnie sprzężenie zwrotne. To, co z początku było rozdzielone, nawiązało więź z Jednym Wspólnym.
Nie, nie mam pojęcia, czy ludzkie umysły były w stanie wkraczać w ten wymiar! Strzelałbym, że tak, przynajmniej od momentu, kiedy niefizyczny świat był już odrębnym bytem. Ale to wszystko tylko domniemania. Przypuszczenia jak wolisz. To wszystko miało miejsce przed naszym mierzalnym astralnym czasem. Tak, zaraz właśnie dochodzimy do Cykli Rdzenia… No, właśnie chcę ci to wyjaśnić!

Fadhir kilkoma ruchami kopyt na przednich nogach zniszczył swoje poprzednie rysunki na ziemi. Przy krawędzi odzyskanej w ten sposób powierzchni narysował pojedyncze niewielkie kółko.

Niefizyczny świat był wtedy mniej więcej jednorodny… Mniej więcej, nie wiem, jak to dobrze opisać. Miał bardzo prymitywną strukturę.

(U większości meduz sieć nerwowa rozmieszczona jest mniej lub bardziej równomiernie w całym ciele.)

W którymś momencie ewolucji rozwój to już nie jest po prostu dalszy wzrost. To różnicowanie. Rozwarstwianie.

Fadhir narysował kolejne kółko. Większe, ale także już nie puste. To miało punkt w środku, jak alchemiczny symbol Słońca.

Struktura postanowiła się uporządkować. Tak to już działa w naturze, że formy proste dążą do coraz większej złożoności. Kondensują na przekór entropii. A kiedy świat astralny już istniał, był, tak jak powiedziałaś, odbiciem fizycznego świata po przeciwnej stronie zwierciadła. Tutaj ewolucja musiała działać w ten sam sposób.



(To co jest na dole jest takie jak to co jest na górze; a to co jest na górze jest takie jak to co jest na dole. Poprzez to dokonują się wszelkie cuda.)


Przy całym tym rozwarstwianiu najistotniejsze było skondensowanie i wyodrębnienie się jednego elementu. Mózgu, który miał odtąd wszystkim rządzić i nad wszystkim panować. W nim miało skupić się życie tego świata.

(Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać)


Większość mówi raczej o sercu. Chyba jakieś naleciałości z dawnych epok… Podświadomość ma swoją bezwładność w czasie, zbiorowa podświadomość tym bardziej. Ja osobiście widzę go raczej jako mózg. To nieistotne. Jeśli wolisz, możemy mówić o nim jak o sercu. W każdym razie mózg tego świata narodził się któregoś dnia w zamierzchłej przeszłości… te pięć tysięcy lat temu z kawałkiem, dokładny czas można sprawdzić… Zmiany były stopniowe, mówimy przecież o EWOLUCJI, nie REWOLUCJI. Ale był ten konkretny moment, punkt w czasie, przed którym jeszcze tego mózgu-serca nie było a po którym nagle nastąpiło jego pierwsze uderzenie. Moment, od którego w Strukturze zapisywany jest upływ czasu. Rozpoczął się pierwszy Cykl Rdzenia. I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy. A po nim kolejne.
Pierwsze Cykle musiały trwać krótko. Ten młody świat z ledwie wyklutym sercem nie miał wystarczającego poziomu energii, żeby stabilizować się swoją bezwładnością. Nie był WYSTARCZAJĄCO BEZWŁADNY. Znowu, był odbiciem świata fizycznego. Podatnym na wszelkie zmiany w owym fizycznym świecie. Każda z nich musiała odbijać się tu potężnym echem. Wyobraź sobie fale w dużej i niewielkiej objętości wody… W którym przypadku większa część całości zostanie objęta przez drgania? Ale to się zmieniało. Musiało. Bo poziom energii stale rósł. Bo wzrastała ilość umysłów, które mogły nakarmić niefizyczny świat. Bo powstały religie instytucjonalne. Bo rodziły się wielkie idee.


- Długość Cykli rośnie z upływem czasu? - spytałam. To pytanie nie było całkiem pozbawione podstaw.
- Nawet nie – westchnął Fadhir – W którymś momencie ustaliło się, że średnia długość to pomiędzy siedmioma a ośmioma miesiącami. Ale, zależnie od okoliczności, na przykład wpływu wydarzeń w fizycznym świecie, w niektórych okresach może to trwać kilka tygodni a innym razem kilka lat.
Skrzywiłam się. Taka nierównomierność wydała mi się bardzo niepraktyczna. Nie byłoby zbyt wygodnie używać takiej miary.
- A jaki jest z tym problem? - zdziwił się Fadhir – Gdyby przyjąć, że czas to tylko umowny sposób na wyrażenie zmian układu… czy moglibyśmy mieć tutaj lepszą miarę niż coś, co samo wywodzi się od zmiany? Chyba trudno o układ odniesienia bardziej obiektywny.
Nie brzmiało to dla mnie zbyt przekonująco, ale skinęłam głową, chwilowo przystając na tę wersję.
Podziękowałam za wszystko, za odpowiedzi, które pewnie miały doprowadzić do kolejnych pytań. Usłyszałam w swoim głosie zmęczenie, Fadhir też od razu to wychwycił.
- Za dużo informacji, prawda? - zapytał, szczerząc zęby. Miałam ochotę przypisać mu jakiś rodzaj złośliwej satysfakcji, ale właściwie nie byłam pewna. W tamtym momencie nie wyczuwałam żadnych jego emocji poza tym, co w zwyczajny, nieoświecony sposób mogłam wyczytać z mowy ciała.
- Może trochę – mruknęłam.
Miałam nadzieję, że to nie zabrzmiało, jakbym się zniechęciła.




## Sposób zapisu opowieści Fadhira inspirowany opowiadaniem, które kiedyś czytałam, o Adamie, pierwszym i ostatnim człowieku, którego misją w ostatnim wcieleniu było dokonanie eutanazji Ziemi po tym jak Bóg ze starości popadł w demencję i szaleństwo. Było tam parę takich fragmentów. Nie pamiętam tytułu ani autora, to były klimaty w stylu Lema albo Philipa Dicka. Chciałabym jeszcze jakoś je odnaleźć...
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#76
Latający stwór był czymś w rodzaju gada, a może długiej ryby, z dwiema parami błoniastych, półprzezroczystych, jakby owadzich skrzydeł i kilkoma kępkami szarych piór rozmieszczonymi wzdłuż ogona.

Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#77
Plusy za:
- animowanego więźnia
- tulpę od początku
- bezkształt
- kod źródłowy
- głęboki niezmącony spokój
- nagłe, nieprzyjemne zagubienie w nieokreślonym.
Wysłano z mojego Samsunga F41.2
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#78
Dzień 53

Serce i mózg. Rdzeń.
(Jest źródłem wszelkiego życia w wymiarze astralnym. Pierwszym, bazowym poziomem i centralnym filarem. Fundamentem.)
Wiedziałam to, prawda? To znaczy domyślałam się. Przeczuwałam.
Wiedziałam, że mam do czynienia z czymś Ważnym. Ze Świętością. Z Najświętszym ze Świętych.
Ehm, to znaczy… czy ja uznawałam tutaj jakiekolwiek świętości?
- Tej siły cały czas się boisz.
- Nieprawda!
Oczywiście, że była to prawda. Ale…
- Wiesz, że to prawda.
- Wcale nie!
- A właśnie, że tak!
- A właśnie, że nie!
I co dalej? Pokazać język, zagrać na nosie? Wracamy do przedszkola?
(Proszę pani, ona kłamie!)
Jako że drzwi salonu znajdowały się mniej więcej naprzeciwko tych kuchennych, plus minus minimalne przesunięcia za każdą moją wizytą tutaj, podniesione głosy mój i mojej tulpy zwróciły uwagę Hissa. Stwór zajrzał do salonu i przez chwilę przyglądał mi się badawczo.
No o co mu chodziło? Ja tu nie takie zamieszania słyszałam poprzez ściany z kuchni. Zresztą niedługi czas później, kiedy akurat próbowałam wyciszyć umysł, coś tam wydarzyło się znowu. Nawet nie chciało mi się wstawać i iść tam, żeby sprawdzić, o co poszło. Póki dom nie stał w płomieniach, mogłam założyć, że wszystko jest w porządku. Zacisnęłam zęby i próbowałam po prostu koncentrować się mocniej.
Teraz byłam bardziej zmotywowana niż wcześniej. Miałam Cel.
Z poprzednich doświadczeń z tym sercem… Rdzeniem… wywnioskowałam tyle, że podczas transu miałam jakieś szanse nawiązać z nim kontakt. Channeling, kurczę blade. Może lepiej dobrowolne przyjęcie roli piorunochronu, który miał przyjąć przepływ niewyobrażalnej ilości energii. Takie przedstawienie sprawy byłoby już bardziej adekwatne do tego, co zamierzałam zrobić.
- A pomyślałaś, że to może okazać się NIEBEZPIECZNE? - spytała Kiri. Gdybym wyczuła od niej w tym momencie niepewność – a w pewnym stopniu byłam już W STANIE takie rzeczy czuć – uznałabym to za przejaw troski z jej strony. Zamiast tego odebrałam wrażenie lekko skrywanego, słabego jadu. Nie takiego jawnie żrącego, to było raczej jak mocno rozcieńczony kwas. Taki trzyprocentowy. Chciała mnie sprowokować, gadzina.
- Nie gad, tylko ssak.
Jeśli miałabym na to jakikolwiek wpływ, mogłabym równie dobrze mieć gada jako kolejnego chowańca. Wtedy nawet jad byłby bardzo na miejscu.
Spytałam, jakie właściwie niebezpieczeństwo miałoby się z tym wiązać. Usłyszałam, że być może taki kontakt i takie doznania zarezerwowane były dla bardziej oświeconych podróżników. Że kontakt z bogiem powinien być raczej konsekwencją harmonijnego duchowego rozwoju.
Czy ona w każdej wolnej chwili, kiedy nie była przy mnie albo nie prześladowała mnie telepatycznie, czytywała Bardona?! Miałam wrażenie, że na tym etapie przestudiowała „Wtajemniczenie...” dużo dokładniej niż ja.
- Jakie to budzi w tobie uczucia? - niezbędna dawka kanapowej psychologii.
Przede wszystkim czułam, że moja tulpa mogła mieć trochę racji. Trochę, powtarzam, trochę.
Naprawdę miałam do czynienia z wielką potęgą, najbardziej zagęszczonym skupieniem energii w całym astralnym świecie. I wiedziałam z własnych doświadczeń, jak silnie to na mnie oddziaływało. Czy mogło zrobić mi krzywdę? Sama jakiś czas temu stwierdziłam, że nie wyczuwałam ze strony Rdzenia skierowanych przeciwko mnie złych zamiarów.
Ogień też nie ma złych zamiarów skierowanych przeciwko idiocie, który postanowi w niego wejść.
Co najgorszego mogłoby się wydarzyć? Czy w sytuacji kryzysowej po prostu nie obudziłabym się jak ze złego snu? Fadhir mówił o zrywaniu więzi z innym wymiarem – czy naprawdę było tak łatwo je utracić? Sądząc po reakcjach Fadhira na moje opowieści o początkowych doświadczeniach, moje połączenie z Astralem było silniejsze niż sama mogłam oczekiwać. I z upływem czasu wzmacniało się dalej, podobnie jak moje zrozumienie.
To mogło nawet mieć sens… Szok, jaki powodował mentalny kontakt z Rdzeniem nie musiał być tak silny jak wcześniej. Widziałam… czułam… ehm… DOŚWIADCZYŁAM w ostatnim czasie trochę rzeczy, po których mogłabym obawiać się swoje zdrowe zmysły. A to co stało się przy tamtej pechowej, nie do końca udanej próbie teleportacji… czy to nie było podobne? Tamto przeżyłam. Nie czułam, żeby moja zdolność do podróży astralnych jakoś na tym ucierpiała.
Zresztą nawet jeśli zostałaby zerwana ta cała osławiona więź, czy naprawdę nie mogłabym spróbować przebić się na drugą stronę jeszcze raz? Mimo wszystko miałam już trochę doświadczenia.
No mogłabym, prawda?
- Nie wiem – powiedziała Kiri. Siedziała na brzegu biurka, przyglądając mi się i lekko przekrzywiając głowę.
Byłyśmy wtedy w pokoju na pierwszym piętrze. W salonie, ze względu na stwory z kuchni, nie dałoby się medytować.
Bezmyślnie bawiłam się rękami, pozwalałam, żeby energia przeskakiwała między moimi palcami jak wyładowania statyczne. Iskry i nitki miniaturowych błyskawic przybierały barwy żółtą, białą i wszystko pomiędzy, czasami udawało mi się uzyskać odcień bardziej zbliżony do pomarańczowego. Może nie do końca to MNIE się udawało. Raczej przypadkowi.
- Teoretycznie nie widzę przyczyny, dlaczego powrót tutaj miałby być niemożliwy. Albo znacznie trudniejszy niż przebicie się tu za pierwszym razem.
Westchnęłam i usiadłam prosto. Skrzyżowałam nogi i opuściłam ręce.
- A ty na moim miejscu być nie spróbowała? - spytałam – Nie zaryzykowałabyś?
Głupie pytanie, biorąc pod uwagę, jak je sformułowałam i KOMU zadałam.
Potrząsnęłam głową i uśmiechnęłam się szelmowsko. Przynajmniej miałam nadzieję, że mój wyraz twarzy tak właśnie z boku wyglądał.
- Jeśli już więcej tu nie wrócę, pamiętaj, że podjęłam ryzyko w pełni świadomie. Powiedz pozostałym tutaj, że miło było mi ich poznać.
Zamknęłam oczy i spróbowałam osiągnąć najgłębszy możliwy trans.
To wszystko zabrzmiało tak, jakbym była pewna siebie. W rzeczywistości nie wiedziałam, CO właściwie powinnam zrobić. Medytować, oczyścić umysł… dobrze, tylko co dalej? Otworzyć się, przyjąć rolę obserwatora. Co miałam obserwować?
Czułam, że otoczenie nie oddziałuje na mnie. A moje ciało astralne nie oddziaływało na otoczenie. Nie było w tym żadnych sił, żadnego parcia ani oporu. Byłam po prostu nieważkim punktem w przestrzeni.
Znajdowałam się w pokoju na pierwszym piętrze. W zakresie ograniczonym przez jego współrzędne. A jego przestrzeń zawierała się w kolejnej. Większej. Wszystkie te obszary zostały opisane w sposób, który chwilowo mógł być dla mnie niezrozumiały. Czy to miało teraz znaczenie?
Kolejne rzędy run i symboli układały się w trójkąty i kręgi. Sieć przecinających się linii wiązała ich środki i czyniła z elementów całość. Oto jest przepis, oto jest instrukcja. A ten świat już dobrze wiedział, co z tym zrobić.
(i tego trzymać się trzeba)
Wypłynęłam świadomością z pokoju. Nieograniczona już swoją obecną astralną formą, przesączyłam się jednocześnie przez ściany do biblioteki i przez drzwi na korytarz. Bibliotekę poznałam po ogromie pustki między punktami współrzędnych. Utwierdziłam swoją obecność w owej pustki środku. Niewypowiedzianym na głos żądaniem ujawniłam kolejną warstwę istnienia.
Skrystalizowane słowa i myśli wielu umysłów rozbłysnęły wśród mroku. Dorobek pokoleń mądrych i głupich, wybitnych i miernych, nieśmiertelnych przez swoje dzieła i niemal zapomnianych – i być może astralnych wędrowców podobnych do mnie – iskrzył się jak stos cennych klejnotów. A zbiór ten był, jak Pismo powiada, liczny jak gwiazdy na nieboskłonie i ziarna piasku na pustyni. W końcu wycofałam się, nie dlatego, żebym była niegodna taki blask oglądać, ale żeby iść dalej.
Nie było mi łatwo zlokalizować otwór w podłodze biblioteki, skąd dało się oglądać salon. Nie od tej strony należało się za to zabierać. Nieporównywalnie prościej było mi znaleźć rosnące w salonie drzewo. Zawisłam przez chwilę między Strukturą a warstwą energii. Widziałam naczynia, w których krążyły żywotne soki drzewa i niemal natychmiast rozbijały się one na punkty, atomy, cząstki elementarne i kwarki. Rozłożone na czynniki pierwsze drzewo rozmyło się w różnej gęstości energetyczne chmury, po czym znów nastąpił powrót do źródła. Bardziej już świadomie przeszłam na postrzeganie energii i spłynęłam po pniu na parter. Jednocześnie ściągnęłam z góry po schodach resztę swojej rozcieńczonej świadomości. Wszystkie umysłowe strumienie połączyły się na korytarzu między drzwiami salonu a kuchni.
Wtargnęłam do kuchni niczym morska fala. Rozpłynęłam się pomiędzy mglistymi, rozmytymi krawędziami pseudomaterii. W przestrzeni o mniejszym zagęszczeniu poruszały się ciepłe kulki energii, zajęte swoim zwyczajnym, codziennym życiem. Wycofałam się do miejsca, w którym domyślałam się lokalizacji stołu. Jakiś pseudomaterialny obiekt tam był, chmura eterycznych cząstek elementarnych wyznaczała z grubsza jego kontury. Stąd chciałam objąć wzrokiem?… umysłem?… cały obszar przed sobą.

Światy moje, ja was tylko śnię
I na wskroś patrzę, wciąż uśpiona
Sen - on jeden wszytko wie,
A miłość jego nieskończona!


Patrzyłam na wskroś. Teraz mogłam pierwszy raz zobaczyć jak wiele stworzeń zamieszkiwało kuchnię w moim astralnym domu. Jak WIELE. Nieosłonięte przed moją czystą świadomością ujawniały swoją bytność licznymi grupkami w każdej szafce i za każdą większą stertą rzeczy chaotycznie rzuconą na blaty, w każdym kącie, w każdej szparze, nad i pod okapem, chyba nawet jakieś światełka tliły się w lodówce i zamrażarce. Owa mnogość była tworem w jakimś stopniu dynamicznym, czasami blask życiowej energii rozpalał się znikąd, z innych miejsc zaś nieoczekiwanie znikał, kiedy emitująca je istota opuszczała tę warstwę rzeczywistości.
Spróbowałam rozpoznać wśród tych chmur światła Hissa. Z jakiegoś powodu uznałam, że jego energia będzie świecić najsilniej. Założenie całkiem bezpodstawne, na domiar złego owa myśl towarzyszyła mi o ułamek sekundy za długo.
- Skąd ta pewność, że to musi tak być?
Pewności nie było i Kiri doskonale wiedziała, że ja wiem.
Zebrałam wolę, żeby pogłębić trans i przeskoczyłam na warstwę Struktury. Posunięcie trochę bez sensu, jeżeli nigdy wcześniej nie zaglądałam szanownemu Hissowi do wnętrza. Teraz nie miałam żadnego wzorca, żadnego punktu odniesienia. Gdybym szukała żywego punktu o najbardziej złożonym kodzie źródłowym, byłoby to równie głupie jak sugerowanie się wysokim poziomem energii. Na ile mogłam kierować się poczuciem, iż Hiss wydawał się NAJBARDZIEJ INTELIGENTNYM stworzeniem w kuchni.
Hipotezy bez potwierdzenia cudownie wręcz obracały się w pył, kiedy tak musiałam je odrzucać. Do dzieła, Maddigan. MYŚL!
- Czy przypadkiem nie masz tu czegoś ważnego do zrobienia?
Tak, miałam. Ale czy w religijnych przypowieściach i legendach nie było tak, że właśnie poprzez rozdrabnianie swoich sił na drobiazgi, jakie pojawiały się na drodze, szlachetny bohater ostatecznie osiągał swój główny cel? Dobrą stroną ścisłej mentalnej więzi z Kiri było to, że nie musiałam mówić jej tego myślami. Moja tulpa od razu przechwyciła wszelkie nieprzybrane w określoną formę abstrakcje, jakie tylko pojawiły się w mojej głowie. I tym samym błyskawicznym kanałem komunikacji mogłam się dowiedzieć, że takie wytłumaczenie raczej jej nie przekonuje.
Niechętnie porzuciłam kuchnię wraz z jej licznymi nieludzkimi mieszkańcami i popłynęłam korytarzem w głąb domu. Znów w warstwie energii. Tutaj nieporównywalnie łatwiej było określać lokalizację w przestrzeni.
Fakt ów niemal od razu pozwolił mi wykryć pewną anomalię. W pobliżu miejsca, gdzie korytarz skręcał w prawo, wyczułam dwa rodzaje energii, odmienne w swojej naturze, zajmujące jedną przestrzeń. Współrzędne pokrywały się w co najmniej czterech podstawowych wymiarach. Obie lokalizacje znajdowały się w tej samej warstwie rzeczywistości co reszta domu.
Spróbowałam skoncentrować się na tym osobliwym punkcie tak, żeby zdradził mi bardziej szczegółowe informacje. Z pól energii starałam się domyślać położenia i kształtu pseudomaterialnych obiektów, znajdujących się w podejrzanym miejscu. Miałam nadzieję dopasować ten obraz do czegoś, co wcześniej oglądałam normalnym astralnym wzrokiem. Problemem było znaczne rozmycie energetycznych chmur, podejrzewałam też, że obejmowały one zarówno samą objętość przedmiotów jak i niewielką przestrzeń wokół nich. Jak aura. Na wszelkich schematach przedstawiany był zwykle kształt z grubsza owalny, opływający ciało istoty, do której owa aura należała. Według Powella aury były bardzo dynamiczne i niejednorodne, ale o obiektach, które teraz wyczuwałam, nie mogłam tego powiedzieć. Pola energii wykazywały jakiś gradient zagęszczenia..? Intensywności…? I silniejsze były w wewnętrznych warstwach, ale nie było to zbyt pomocne, różnice znów były zbyt niejasne i płynne.
Halo? Operator Matrixa? Można prosić o zwiększenie kontrastu?! Bo tak się pracować nie da!
Czy naprawdę mogły istnieć – i DZIAŁAĆ! - technologie, pozwalające na podstawie badania chmur elektronowych określać dokładnie i zgodnie z prawdą wiązania pomiędzy atomami w cząsteczkach?!
Chwilowo wycofałam się, pozostawiając w spokoju zagadkowe zjawisko. Może nawet nie było to niczym wyjątkowym, ostatecznie pierwszy raz badałam jakąkolwiek lokalizację w taki sposób. Równie dobrze mogłam w niedalekiej przyszłości znaleźć więcej jeszcze dziwniejszych rzeczy o jakich filozofom się nie śniło. Hej, ja dopiero się rozkręcałam!
Na fali radosnego, podsycanego rosnącą ciekawością entuzjazmu, popłynęłam dalej. Korytarzem w prawo.
Dokładnie tak. Do Wieży.
Tutaj praktycznie od razu potwierdziło się to, czego się domyślałam. Znajdowałam się w punkcie przecięcia wymiarów ze wszystkimi tego konsekwencjami. Warstwy rzeczywistości przenikały się, nakładały na siebie całkowicie albo w części.
(przecinają się jak okręgi, te, które Fadhir rysował na piasku)
Mnogość chmur energii tłoczyła się we względnie niewielkiej przestrzeni. To znaczy niewielkiej z punktu widzenia trzech wymiarów. W tych innych miejsca było aż nadto. Widziałam to teraz, misterną konstrukcję węzła, centrum labiryntu… serca...
(nie tego, którego szukasz, podróżniczko)
Płaszczyzny rzeczywistości przecinały się pod najróżniejszymi kątami. Przez każdą z nich prowadziły liczne drogi. Z niektórych stron płynęły do mnie informacje zawarte w falach energii, w innych od razu wyczułam ślepe uliczki. Nie zamknięte drogi, ale GWAŁTOWNIE ZAKOŃCZONE. Tak, że dalej niczego nie było.
Energetyczny wir mnie pochłaniał. Wysiłkiem woli starałam się utrzymać na powierzchni. Powinnam w ogóle? Może należało właśnie odpuścić, pozwolić się wessać, wciągnąć w głąb. Czy nie był to najlepszy sposób dotarcia do Rdzenia?
Nie dałam rady. Nie wytrzymałam dłużej tego wielowymiarowego chaosu, brutalnie atakującego mój umysł ze wszystkich stron. Czując, że tracę resztki kontroli, przełączyłam się na postrzeganie Struktury. Pomogło. Efekt był natychmiastowy i porażający. Mentalny szum ucichł. Przeszłam przez teatr cieni, żeby w końcu zobaczy to, co je rzuca.
Znajdowałam się na poziomie zero. To znaczy na tym samym, co większość domu. Wszystkie inne wymiary widziałam teraz uporządkowane, każdy zapisany jako niewielka ilość kodu. Wszystkie były gdzieś niżej. Głębiej. Były W ŚRODKU tego bazowego poziomu, na którym teraz przebywałam.
Jeśli dobrze zrozumiałam kod źródłowy, na który patrzyłam, Wieża była wielkim fraktalem, przestrzenią zawierającą inne przestrzenie, do których mogłam schodzić coraz głębiej i głębiej.

I nieskończoność, unieskończoniona
Zamiera w sobie, przez siebie zdradzona.

~S. I. Witkiewicz „Tumor Mózgowicz”

Coś w Strukturze cały czas żyło, poruszało się, zmieniało, generując kolejne linie kodu. Runy. Znaki. Całe ciągi znaków, za pomocą których poszczególne elementy tego świata porozumiewały się między sobą.
Zdałam sobie sprawę, że znowu nie odczuwałam żadnego oddziaływania. Kiedy już rozszalałe morze się uspokoiło, pozostało tym stanie. Zajęło mi to dłuższą chwilę, wszak łatwiej poczuć bodźce niż ich brak.
- Kiri? - własne myśli dziwnie brzmiały w głowie – Ja chyba nic nie czuję. Nie wyczuwam go. Nie wiem, co robić.
Czy kiedykolwiek wcześniej pozostawałam w transie tak długo i tak głęboko? Zdaje się, że właśnie ustanowiłam jakiś rekord. Powinnam to uczcić?
Odpowiedź, jaką otrzymałam – a wydawało mi się, że czekałam na nią wieczność – była rozbrajająco wręcz szczera.
- Ja też nie wiem.
Cudownie. Po prostu fantastycznie.
Gdybym teraz czuła swoje ciało, choćby to astralne, musiałabym westchnąć. Nie mając takiej możliwości, spojrzałam jedynie na obraz (źródło?) Wieży w Strukturze. A potem dalej. Nie chciałam patrzeć NA nią, ale POPRZEZ nią. Niżej. W pustkę pod spodem. Gdzie ona do licha była, kiedy była potrzebna?!
Chciałam móc spojrzeć w pustkę, na dnie której krył się Rdzeń.
W akcie desperacji spróbowałam znowu przejść na postrzeganie energii. Chciałam CZUĆ. Może to była właściwa droga. Może to musiało być nieprzyjemne, może było przed tym ucieczki. Pozwoliłam, żeby fala odczuć uderzyła w mój umysł. Żeby mnie zalało. Żeby mnie… zmiotło?
Nie wytrzymałam uderzenia. To było już za dużo naraz. Nie zdołałam utrzymać transu, cudem zachowałam łączność z Nibylandią. Chociaż tyle.
Siedziałam na łóżku, w sypialni na pierwszym piętrze w moim astralnym domu. Na zerowym poziomie. Nadal miałam skrzyżowane nogi, ale bynajmniej nie siedziałam taka dumnie wyprostowana jak na początku. Gwałtownie mrugając, pochyliłam się do przodu. Ręce, spoczywające na kolanach, drżały. O jedną z moich dłoni przednimi łapkami opierała się Kiri. Spróbowałam się do niej uśmiechnąć.
- Jak widzisz, żyję i nadal tu jestem.
- W tej sytuacji to już jakieś osiągnięcie. Myślałam, że cię wywali.
- No wiesz! - udałam oburzenie – Czy mogę liczyć na to, że kiedyś wreszcie okażesz trochę wiary we mnie?
Czarne oczka wiewiórki patrzyły na mnie tak, jakby chciały tym spojrzeniem wybić moje własne.
- Nie sądzę, że ktoś inny na twoim miejscu miałby łatwiej.
- Nawet Fadhir? - uśmiechnęłam się złośliwie.
- Nie mam pojęcia.
Teraz przynajmniej mogłam już ciężko westchnąć. Z pewną satysfakcją wykorzystałam tę możliwość. Jeszcze większą satysfakcję poczułam, kiedy pomyślałam, że zamiast marnować energię na bezcelowe przekomarzanki, mogę skoncentrować się na tym, czego właśnie dokonałam. Uporządkować myśli. Wyciągnąć wnioski. Tak postąpiłby Adept, prawda?
Aż odruchowo poszukałam wzrokiem swojego zeszytu.
- Zamierzasz jeszcze próbować?
Zamierzałam na razie wstać, a teraz zatrzymałam się w połowie ruchu. Rzeczywiście. Prawie bym zapomniała, że technicznie to ta moja próba zakończyła się porażką.
- Tutaj nie można mówić o porażce…
- Bo samorozwój to nie zawody? - wtrąciłam – I jak, dobrze mi ten coaching idzie?
- Naprawdę długo byłaś w transie. Nie myślałam, że jesteś w stanie aż tak…
Też nie myślałam.
- Czyli co? Naprawdę powinnam to jakoś uczcić?
- Potrzebujesz do tego starej czekolady? Czerstwego pieczywa? Czy spleśniały sok tym razem ci wystarczy?
Sięgnęłam ręką do biurka. Zamierzałam rzucić w tulpę pierwszą rzeczą do jakiej sięgnę, ale zamarłam z dłonią nad blatem. Zobaczyłam, że porcelanowa lalka, która leżała tu przez ostatnie dni, teraz zniknęła. Przelotnie pomyślałam, jakie mogę mieć szanse na znalezienie jej.
- Idziemy na dół? - spytałam. Tak po prostu. Chęć odegrania się nagle gdzieś wyparowała.
Tak, zamierzałam jeszcze próbować. Nie mogło być inaczej. A poza samym Rdzeniem miałam jeszcze wiele rzeczy do zbadania. Chyba naprawdę w każdej opowieści musiało tak być. Zawsze pojawiały się poboczne questy.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#79
Dzień 56

We Wszechświecie znajduje się Rdzeń, z którego uzyskujemy siłę, wiedzę, inspiracje. Nie wnikałem w tajemnice tego Rdzenia, ale wiem, że on istnieje.

~ Nikola Tesla

Starałam się. I nadal będę starać. Słyszysz mnie, tam gdzieś w próżni, w głębi, pomiędzy wymiarami? Z głębokości wznoszę głos do ciebie, racz wysłuchać prośby mej… i jak to tam dalej szło.
Z każdą kolejną próbą i w miarę wzrostu frustracji, miałam wrażenie, że jestem coraz mniej godna. Na moje odczucia nie miał najmniejszego wpływu fakt, iż jeśli tak było w istocie, Kiri miałaby tę satysfakcję, że kolejny raz miała rację. Nie miało to już dla mnie znaczenia. Mogłabym pewnie z dumą ogłosić, że mentalnie wzniosłam się ponad taką małostkowość, ale… no właśnie to też nie miało dla mnie znaczenia. Jakikolwiek postęp zrobiłam, był on najwyraźniej niewystarczający. I pomyśleć, że kiedyś, kiedy to przychodziło samo, nawet wbrew mojej woli, z takim uporem starałam się przed tym bronić. Głupia ja. Tak bardzo głupia.
- Nie jest tak źle. Cały czas jesteś w stanie tu powracać. Niektórzy podróżnicy miewali poważniejsze kryzysy. Może nawet tracili więź na jakiś czas…
Psychologia XXI wieku. Głowa do góry, przecież inni mają gorzej.
Kiri przycupnęła na stoliku wśród sterty rozpadających się książek, luźnych kartek i moich własnych notatek. Na wierzchu chwilowo znajdowały się częściowo przeczytane reportaże z podróży niejakiego Dariusza Sugiera. Gość, przynajmniej według tych własnych opowieści, reagował na wszystkie rewelacje związane z innymi światami, dużo bardziej gwałtownie i chaotycznie niż ja, nie wspominając o innych okultystach, żyjących i działających wcześniej. Takie tam różnice pokoleniowe. Kiri zaś wydawała się nim zachwycona. Z relacji Sugiera od razu wyciągnęła wniosek, że ten człowiek musiał mieć rozszczepiony umysł od samego początku podróży, podobnie jak ja.
I kto tu mi już co najmniej kilka razy wytykał pochopne przyjmowanie założeń bez żadnego potwierdzenia?
Nie czułam, żeby poznawanie relacji innych w jakikolwiek sposób miało pomóc mi w rozwiązaniu bieżącego problemu. Nie miałam bladego pojęcia, jak nawiązać kontakt z Rdzeniem. Medytacja mogła mieć znaczenie, ale to nie było wszystko.
(warunek konieczny, ale nie wystarczający)
- Naprawdę nie pamiętasz, co ja takiego zrobiłam, kiedy mi się udało?
- Poza tym, że byłaś w transie i maksymalnie zachowywałaś bierność, nie robiłaś niczego konkretnego.
Nic konkretnego, poza tym, że przypadkiem musiałam spełnić jakiś inny warunek, o którym nie wiedziałam i nad którym nawet się nie zastanawiałam.
Próbowałam zatem wyciszać umysł i zachowywać bierność. Nie badałam nawet szczególnie Struktury w moim domu, chociaż miałam do tego wspaniałą okazję. Przynajmniej nie badałam jakoś intensywnie. To było bardziej tak, jakbym odruchowo rozglądała się po otoczeniu. Naturalna reakcja, której raczej nie da się powstrzymać. Było to dla mnie odczuwalnie łatwiejsze, teraz moja umysłowa dyscyplina była lepsza, potrafiłam osiągać głębszy trans i utrzymywać taki stan dłużej. Jako efekt uboczny wchodzenia w te szczególne stany umysłu doświadczyłam pewnego wyciszenia emocji, utrzymującego się przez jakiś czas po wyjściu z medytacji. Byłam za to wdzięczna, bo gdyby nie to, moja frustracja byłaby znacznie gorsza.
W pewnym momencie stwierdziłam, że jest to nawet zabawne, kiedy część moich działań przynosi mierzalne efekty, podczas gdy inne za każdym razem wydają się tak samo nieskuteczne.
Zdołałam przy okazji rozwiązać zagadkę pierwszej dziwnej anomalii odkrytej podczas pierwszego mentalnego skanowania mojego domu. Dwie przestrzenie w jednej trójwymiarowej lokalizacji znajdowały się tam, gdzie raz pojawiała się zdziczała łazienka, a raz komnata elementów. Kiedy oglądałam to miejsce po prostu swoim astralnymi oczyma, w trójwymiarze, akurat znajdowała się tam łazienka. Miałam przeczucie, że ten stan ogólnie posiadał większe prawdopodobieństwo wystąpienia. Nie wiedziałam dokładnie jakie i nie sądziłam, że miało to większe znaczenie.
- Dopóki nie będziesz potrzebowała się tam dostać.
- Wtedy może znajdę sposób.
Oczywiście, że w to nie wierzyłam. Czy może raczej POWĄTPIEWAŁAM. Miałam rodzaj przeczucia – może to była tylko naiwna nadzieja – że jeśli pojawi się potrzeba, prędzej czy później coś wymyślę i problem się rozwiąże.
- Skąd ta pewność? Bo w filmach zawsze musi się udać?
Nie odpowiedziałam. Trochę dlatego, że nie chciałam prowokować niepotrzebnej i do niczego nie prowadzącej przekomarzanki, na którą nie miałam siły, ale przede wszystkim dlatego, że nie miałam pomysłu na błyskotliwą ripostę.
Nad problemem zapewnienia sobie pewnego dostępu do komnaty elementów przelotnie zastanawiałam się nieco później. Pomagałam wtedy Dudu w pozbywaniu się resztek z kuchni, na co najprostszym sposobem było wyniesienie tego do owej łazienki i podrzucenie żyjącym tam stworom. W zadumie patrzyłam na unoszące się na powierzchni wody w wannie kawałki jedzenia, po które co chwilę sięgało coś spod spodu. To duże z licznymi oczami na szypułkach też chyba łapało jedzenie odnóżami czy co tam miało i przenosiło do ukrytego gdzieś pod wodą otworu gębowego. Niby spojrzenie dziwnej istoty nie miało szczególnego wyrazu, ale w jakiś sposób wyczuwałam jego zwiększone w tym czasie skupienie. Podobnie – a nawet z dużo większą siłą i precyzją – wyczułam, jak Kiri wchodzi do pomieszczenia, nawet jeśli jej dźwięczny głos nie odezwał się wtedy w mojej głowie.
- Czy na pewno każde z tych pomieszczeń ma tylko jedne drzwi? - spytałam.
- Jeśli chodzi o pomieszczenie, w którym JESTEŚ TERAZ… możesz to zawsze sprawdzić, prawda?
Obrzuciłam wzrokiem ściany bez większego entuzjazmu. Łazienka nie była zbyt duża, praktycznie wszystko dało się zobaczyć stojąc na progu. Sprawdzałam bardziej dla formalności niż na serio, w końcu widziałam całe pomieszczenie z wyposażeniem wiele razy. Innego wyjścia nie było i nie wyglądało na to, żeby miało się to zmienić. Nawet tutaj, w budynku, który już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w pewnym stopniu zmienić układ. No właśnie, w PEWNYM STOPNIU.
- Mam sprawdzać w Strukturze? - spytałam z jeszcze mniejszym entuzjazmem. Nie potrafiłam za dobrze interpretować tego, co widziałam w głębszych warstwach rzeczywistości, ale takie oczywiste rzeczy jak przejścia i połączenia między lokacjami zapewne mogłam rozpoznać.
- Jak chcesz.
Skoro Kiri również nie wykazywała entuzjazmu, oznaczało to, że nie było sensu próbować. I tak nic bym nie znalazła. W innej sytuacji zrobiłabym to po prostu w ramach treningu, teraz wolałam zachować siły na ważniejsze rzeczy.
Próbowałam medytować w Wieży. W końcu tam pierwszy raz dane mi było odczuć obecność Rdzenia, nawet jeśli nie wiedziałam jeszcze o jego istnieniu. Wtedy byłam raczej przekonana, że tętno pod powierzchnią rzeczywistości związane jest raczej z samą Wieżą albo moim domem.
- Dlaczego tutaj ma być łatwiej? - spytałam – Tutaj jest wyższy poziom energii czy jak?
- A kto stwierdził, że ma być łatwiej – zdziwiła się Kiri.
- Moje kolejne założenie bez żadnych podstaw. Do licha, nie mam pojęcia co robić…
- Jak masz wątpliwości, zawsze możesz zmierzyć poziomy energii w różnych punktach domu i poza nim, to sama się przekonasz. I nie, nie patrz tak na mnie, nie potrafię wyczuwać tych różnic z taką dokładnością jakiej zapewne być sobie życzyła.
Westchnęłam i poszłam po pozostawiony w salonie miernik. Ignorowanie faktu, iż nadal właściwie nie wiedziałam jak tego draństwa używać także wychodziło mi coraz lepiej. Skoro znajdowałam się blisko drzwi wyjściowych, zaczęłam pomiary od tamtego punktu. Początek dobry jak każdy inny. Sprawdzałam promieniowanie tła w najlepiej znanej mi części parteru, następnie przeszłam do Wieży. Zaczęłam od dołu, następnie w losowych punktach na różnych wysokościach. Losowych o tyle, na ile byłam w stanie dostać się tam po tych wszystkich gzymsach, schodkach, drabinkach i krawędziach, które mogły posłużyć jako stopnie, chociaż w teorii nimi nie były.
- Ale tak ogólnie poruszasz się już prawie tak zręcznie jak driada.
Możliwe, że Kiri nie była tak daleka od prawdy. Kiedy zaczęłam bardziej zwracać na to uwagę, zdałam sobie sprawę, że bez większych problemów zachowywałam równowagę, nawet, kiedy przez większość czasu do dyspozycji miałam tylko jedną wolną rękę. Bez zbędnego zastanowienia mogłam skakać z wysokości ponad trzech metrów i najczęściej lądowałam do przysiadu. W większości przypadków nie musiałam wspomagać się tymi sztuczkami z przeskakiwaniem wymiarów. Jeśli już gdzieś przeskakiwałam to wynikało raczej z właściwości Wieży.
Poziom energii rzeczywiście był tutaj nieco wyższy, o ile dobrze rozumiałam, co miernik pokazywał. Przy większości pomiarów na parterze wskazówka skakała między 250 a 320, nieco wyższe skoki odnotowałam w kuchni, dość daleko od drzwi. W Wieży miałam prawie 400 tych jakichś jednostek. Najwięcej było we wnętrzu-we-wnętrzu, przy tym szklanym zbiorniku z żywym kłębkiem tkanek. Dla porównania kilka razy spróbowałam emitować energię z dłoni prosto na miernik. Nawet bez większego wysiłku mogłam w ten sposób przekroczyć 700 jednostek. Miałam dziwne wrażenie, że nie był to dobry znak.
- Energia emitowana przez źródło chyba zawsze musi być silniejsza niż promieniowanie tła – odezwała się Kiri niepewnie - Z jakiegoś powodu to w tle nazywają po prostu szumem…
- To gdzie mamy próbować? W którymś z tych miejsc, gdzie przypadkiem mi się to udało?
- Jak zdołasz je znaleźć z taką idealną dokładnością… Powodzenia życzę.
- Wiem, że to nie ma sensu. Teoretycznie właśnie teraz jesteśmy w jednym z tych miejsc.
- Może to jest ten moment, kiedy góra sama musi przyjść do Mahometa…
Czyli kolejny sposób na powiedzenie, iż nie byłam godna kontaktu z przenajświętszym Rdzeniem…
Jak się nad tym jednak głębiej zastanowiłam, musiałam przyznać, że nie pomyślałam od tym od takiej strony. Nie podejrzewałam, że taka interakcja mogła wymagać jakiegoś aktywnego działania również od samego Rdzenia. Czułam przecież, niemal ponad wszelką wątpliwość, że serce tego świata było żywe. Trudno było mi stwierdzić czy posiadało świadomość w ludzkim tego słowa rozumieniu, ale wykazywało pewne rodzaje zmiennej w czasie aktywności.
Czy rzeczywiście mogło być tak, że obecnie Rdzeń takiego kontaktu ze mną po prostu NIE CHCIAŁ? I co w takiej sytuacji mogłabym zrobić? Grzecznie go poprosić?
- Tak coś słyszałam, że istnieją praktyki nazywane modlitwą…
- Może nawet okaże się, że Bardon coś o tym u siebie pisał – mruknęłam zrezygnowana – A ja wiedziałabym o tym, gdyby nie to, że obecnie ledwo wyszłam poza wprowadzenie.
Mimo tych podrzuconych przez życzliwą tulpę wątpliwości, resztę owych dwóch dni poświęciłam na kolejne próby. Głównie nasłuchiwania, nie modlitwy. Jedyne, co przy odrobinie uporu dałoby się modlitwą nazwać, ograniczało się do mruczenia pod nosem „proszę, ujawnij się w końcu” pod adresem Rdzenia. No i w przerwach między kolejnymi próbami zagłębiania się w trans eksperymentowałam z energią i tym miernikiem. W porywach potrafiłam się zbliżyć do 900 jednostek, zwykle wtedy, kiedy uformowałam w dłoniach dość gęstą energetyczną kulę. Intensywność świecenia albo zabarwienia obłoczków energii była raczej odwrotnie proporcjonalna do wartości pokazywanych przez wskazówkę. Podejrzewałam, że wpływ miało to, iż wtedy bardziej koncentrowałam się na uzyskiwaniu wizualnych efektów niż gromadzeniu większych ilości energii w ograniczonej przestrzeni. Powtarzając pomiary w różnych lokalizacjach wewnątrz domu, później także na podwórku, doszłam do wniosku, że niewielkie lokalne wzrosty dało się wytłumaczyć bliską obecnością astralnych istot. W kuchni wyraźnie widziałam, że wskazówka odchylała się mocniej, kiedy trzymałam miernik blisko szafek, w których słyszałam aktywność jakiegoś stworzenia. W pobliżu drzewa promieniowanie tła było nieznacznie wyższe niż po prostu na środku trawnika. Poprosiłam Kiri, żeby stanęła w pobliżu, wówczas zmiana była bardzo niewielka.
Następnego dnia, zmęczona zarówno emitowaniem energii jak i świadomością niepowodzeń, zmusiłam się do skupienia na problemie. Dalsze powtarzanie tych samych działań z nadzieją na odmienny rezultat wydawało się bezcelowe. Zdecydowałam zatem na działanie, które potencjalnie dałoby mi większe szanse na krok naprzód.
Tak, to było najlogiczniejsze w tej sytuacji. Musiałam znaleźć Fadhira. A jedyny dostępny mi sposób dokonania tego również nie był szczególnie efektywny.
Chociaż tyle dobrego, że mój ostatni punkt teleportacji pozostał w umownie właściwym miejscu.
W teorii miałam cel, który starałam się zrealizować. W praktyce wyglądało to raczej tak, jakbym bez sensu kręciła się po stepach i łąkach Okręgu Jetter z nadzieją, że człowiek, który znajdował się tam kilka dni wcześniej, nadal będzie gdzieś w pobliżu.
- Pamiętasz, co mówiłaś, że w tej sprawie zrobisz?
- Lepiej chodź tutaj i mi pomóż. Nadal lepiej WYCZUWASZ różne rzeczy.
- Nie mam zasięgu obejmującego cały Astral.
Znalazłam tę jamę w ziemi i grotę, do której zaglądałam poprzednim razem. Teraz też zeszłam na dół, tak po prostu, wcale nie zakładając, że znajdę tam Fadhira. Zwłaszcza, że ze swoim ciałem centaura on rzeczywiście miałby problem, żeby się tam dostać.
Przywołałam manifestację swojej energii, żeby oświetlić sobie drogę w głąb. Przynajmniej wiedziałam, czego oczekiwać. Nie czułam właściwie nic poza lekkim znużeniem. Nawet rozczarowana nie byłam za bardzo.
Oto właśnie, młodzi astralni podróżnicy, sekret niezachwianego wewnętrznego spokoju. Wystarczy po prostu nie mieć żadnych oczekiwań.
Chodziłam w kółko po pomieszczeniu na końcu wąskiego korytarza. W miejscu, gdzie wtedy goblin zdołał mi zniknąć. Nawet o tym nie myślałam. I w żadnym wypadku się tutaj nie czaiłam, to w ogóle nie przyszło mi do głowy. Ale jednak, przypadkiem, udało mi się zaczaić nadzwyczaj dobrze. Bo tym razem to goblin sam przyszedł do mnie. Jak nie góra… ehm… to znaczy nie Rdzeń… to chociaż tyle.
Nie od razu go zobaczyłam. Nawet nie usłyszałam, bo głównie słyszałam własne kroki, dodatkowo zwielokrotnione i odbijające się echem od kamiennych ścian. Usłyszałam dopiero, kiedy goblin się do mnie odezwał. Kiedy spytał mnie czy przypadkiem szukam tutaj kreta.
Dosłownie, tak właśnie było.
- Szukasz może kreta, podróżniczko? Jeśli tak, to raczej nie tutaj. To trochę dalej, zejście jest dużo lepiej oznaczone.
Zamurowało mnie w pierwszej chwili. Goblin stał w miejscu, gdzie tunel rozszerzał się w okrągłe pomieszczenie i patrzył na mnie z takim absolutnie obojętnym spokojem istoty, której nie można zaskoczyć.
Zaczęłam tłumaczyć mu nieskładnie, że nie, skądże. Ja nie kretów szukałam, tylko centaura. To znaczy nie centaura, tylko Prawdziwego Człowieka. To znaczy astralnego podróżnika, takiego jak ja. Tylko on ma astralne ciało centaura, bo tak po prostu wyszło. Zapewne szanowny pan goblin rozumie, pewnie niejedno tu widział.
Goblin wolno pokiwał głową i wolno ruszył w moją stronę. No, nie do końca w moją. Po prostu ku środkowi pomieszczenia a przypadkiem tak się złożyło, że ja tam stałam. To chyba był pierwszy raz, kiedy widziałam goblina z bliska. Był niższy ode mnie, nieznacznie, prawie mojego wzrostu, różnica nie byłą tak wyraźna jak w przypadku driad. Był chudy, naprawdę chudy, wydawał się mimo tego wzrostu rozciągnięty. Miał wąskie spiczaste uszy i długi zakrzywiony nos, jego włosy, krótko ostrzyżone, zaczynały się daleko za czołem. Podobnie jak osobnik widziany tu poprzednim razem, ten też ubrany był w robotnicze spodnie z szelkami i mnóstwem kieszeni, wypchanych zapewne czym Bardzo Potrzebnym. Kiedy był już bardzo blisko, zauważyłam wystające końcówki kilku węglowych rysików.
Spytałam go, czy przyszedł tu pracować. Czułam się niezręcznie i musiałam powiedzieć cokolwiek. Goblin przytaknął, wciąż tak samo spokojny. W przypływie desperacji spytałam, czy może widział tu Fadhira, człowieka wyglądającego tak i tak, w ciągu ostatnich trzech dni. Bo może to był tamten goblin, którego widziałam poprzednim razem. A nawet jeśli nie, zapewne i tak był tu nie pierwszy raz. Mógł coś widzieć. Ale nie.
Czując jeszcze większą desperację – a może chciałam wiedzieć, czy to jednak nie był on wtedy – spytałam, jak on ma na imię.
To mi się chyba udało pierwszy raz wzbudzić w nim lekkie zaskoczenie. Dlaczego ta zielona podróżniczka miałaby takie pytania zadawać?
Goblin zmrużył oczy, skoncentrował się i telepatycznie przekazał mi odpowiedź. Nazywał się Vkr-d2tyMDkwODcxNDY4Nzk5ODg2ODcK.
Goblin uśmiechnął się, co skłoniło mnie do zastanowienia się nad własną, najprawdopodobniej widoczną na twarzy, reakcją. Następnie, sama nie wiem, jak i w którym momencie zdołał to zrobić, zniknął. W jednej chwili mijał mnie, w kolejnej już go tu nie było.
- Kiri? - odezwałam się w pustkę – Jeśli mnie teraz słyszysz… albo czujesz, czy coś… To właśnie drugi raz pozwoliłam tutaj goblinowi umknąć.
Opuściłam prawą rękę, pozwalając, żeby świecący obłok energii rozproszył się w powietrzu. Dłoń lekko uderzyła w udo. W kieszeni spodni wyczułam mały płaski przedmiot. Ten miernik ze wskazówką. Udało mi się zapomnieć, że cały czas go przy sobie miałam.
Gdybym przynajmniej zauważyła to pół minuty wcześniej, kiedy jeszcze goblin tu był, mogłabym go o to spytać. Istniała jakaś niezerowa szansa, że on lepiej niż ja albo Kiri miał pojęcie co to właściwie jest i jak prawidłowo tego używać.
- Możesz spróbować następnym razem. O ile znowu nie zapomnisz.
- Nie wiem, kiedy będzie następny raz – mruknęłam ponuro.
- Nie zamierzasz szukać Fadhira do skutku?
Sama nie byłam pewna. Gdybym chociaż wiedziała GDZIE go szukać… Czy Prawdziwi… Czy JAKIEKOLWIEK istoty tutaj zostawiały energetyczny ślad w miejscach, gdzie przebywały? Czy dałoby się podążać za nimi takim tropem?
Wydobyłam z kieszeni miernik, przez chwilę przyglądałam mu się, jak spoczywał na mojej otwartej dłoni. Powinnam się pospieszyć, póki pamiętałam, gdzie dokładnie stał goblin, zanim zniknął.
- Lepiej się pospiesz, jak chcesz cokolwiek sprawdzić – ostrzegła Kiri – Nawet twoja CELOWO gromadzona energia coś szybko wyparowuje jak przestajesz się skupiać.
No cóż, to miało sens. Przykucnęłam i przesunęłam miernikiem nad kamienną posadzką. Byłam tuż przy punkcie, w którym widziałam goblina ostatni raz zanim zniknął. Jeśli rzeczywiście pozostał jakiś ślad, tutaj musiał być najsilniejszy.
Drgania wskazówki, w niektórych momentach szybsze, nie wykazały jakiejś szczególnej zmiany w amplitudzie. Wszystko spokojnie mieściło się w zakresie szumu tła.
- Pudło – podsumowałam.
- A może tylko Prawdziwi zostawiają mierzalny ślad…
- Może – zgodziłam się bez większego przekonania.
Lepiej byłoby nie robić sobie wielkich nadziei. Tak jak mówiłam, żadnych oczekiwań.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#80
(28-04-2020, 01:17 )Sudo napisał(a): Oto właśnie, młodzi astralni podróżnicy, sekret niezachwianego wewnętrznego spokoju. Wystarczy po prostu nie mieć żadnych oczekiwań.
Z tym mam niestety kłopot. Co z tego, że odwrócę uwagę od oczekiwań za pomocą mantry albo patrzenia w jakiś punkt. One zazwyczaj nadal istnieją, lecz nie na poziomie świadomego umysłu. Zostają wyparte, zepchnięte w nieświadomość. Życie bez oczekiwań nadal się toczy, zgodnie z zakorzenionymi nawykami i zaszczepionymi przez innych sugestiami. Jednak wierzę, że to, co napisałaś, jest jak najbardziej możliwe, chociaż bardzo trudne. Wystarczy tylko odkryć, skąd się te oczekiwania biorą. Nie uciekać od nich, chowając umysł pod poduszkę, głowę w piasek, nie zamiatać myśli pod dywan.
Wysłano z mojego Samsunga F41.2
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  iSenowe Kroniki Filmowe Slavia 6 3,199 12-05-2018, 22:40
Ostatni post: Slavia

Skocz do:

UA-88656808-1