09-12-2019, 12:28
Dzień 31
Spróbowałam dojść do ładu z własnymi uczuciami. Szło mi raczej średnio.
(Nie jestem z tego dumna, Kiri, teraz już możesz się zamknąć)
Na samym początku chciałam zacząć od medytacji. Bardon pisał o opanowywaniu pasji w procesie duchowego rozwoju adepta. Naprawdę się starałam, ale pomimo dobrych chęci mi nie wyszło. Zatem postanowiłam postąpić w sposób dużo mniej oświecony, mianowicie strzelić klasycznego babskiego focha.
Jak wszystkie filmy i powieści dla młodzieży głoszą, obowiązkowym elementem focha jest jedzenie czekolady. Albo po prostu w postaci tabliczki czy bombonierki, albo czekoladowe ciasto, ewentualnie lody. Wpadłam do kuchni… nie, nie wpadłam, wtargnęłam… najbardziej burzowo jak zdołałam. Miałam nadzieję, że jak przejdę przy tym wystarczająco blisko szafek zawalonych wszystkim, coś dla lepszego efektu zleci na podłogę, ostatecznie zmiotłam w ten sposób kilka zgniecionych papierków. Mało spektakularne. Może gdybym chociaż była faktycznie WŚCIEKŁA, zdołałabym telepatycznie ciskać przedmiotami jak w „Carrie”. Ale właśnie problem był taki, że nie byłam zła. Najwyżej zirytowana.
Znalazłam jakieś resztki wyschniętego ciasta. Dobre i to. Nie czułam, żeby miało mi zaszkodzić, w tym momencie chyba nawet taka ewentualność nie odstraszyłaby mnie zbytnio. W końcu zamierzałam na złość babci odmrozić sobie brzuch, czy jak to tam szło… Chrupanie tej bryły o konsystencji pumeksu sprawiło mi pewną satysfakcję.
Hiss wyszedł z jakiegoś kąta i pojawił się w polu widzenia. Z jeszcze większą przyjemnością obserwowałam jego milczącą konsternację.
Dobry lokaj, wie, że dziwne kaprysy pani na włościach należy po prostu cierpliwie tolerować…
Kiri nie okazała podobnej wyrozumiałości.
- Czy jak z tym skończysz, zamierzasz znaleźć kolejną najstarszą rzecz w tej kuchni, czy może zamiast tego zrobisz coś KONSTRUKTYWNEGO?
Jęknęłam w duchu, niezadowolona z faktu, iż mój dajmon miał znowu rację. Powinnam ruszyć astralny tyłek z miejsca i nie tracić więcej czasu. Każda zmarnowana chwila mogła tylko dalej pogłębiać przepaść w doświadczeniu pomiędzy mną a innymi astralnymi podróżnikami.
Nie, nie chodziło tu o Ireasza. Jego ja po prostu osobiście znałam i to chyba nie powinno robić różnicy. Problem był raczej… natury ogólnej.
Weszłam na górę, żeby przed wyjściem zmienić ciuchy. Nie tyle tego potrzebowałam, co CHCIAŁAM. Kiedy rozebrałam się do bielizny, czekał mnie mały szok.
Od samego początku było dla mnie naturalne, że wyglądam tutaj… no, po prostu jak ja. Przyjęłam ten fakt bez namysłu jako najbardziej oczywistą rzecz pod nieobecnym słońcem. Nie zwracałam uwagi na swoje ciało astralne w stopniu wystarczającym, żeby zauważyć różnice między swoim wyglądem tutaj i w rzeczyw… eee, fizycznym świecie. Na swoją obronę mogę dodać, że to między innymi dlatego, że raczej nie paradowałam tutaj nago. Niby raj i w ogóle, ale bez przesady…
Moje astralne ciało wyglądało prawie tak, jakbym była zawodową biegaczką długodystansową a przynajmniej przez cały ten miesiąc ćwiczyła na jakiejś eterycznej siłowni. Owszem, zdarzało mi się chadzać mało rekreacyjnymi drogami, ale raczej było mało prawdopodobne, żeby odniosło to aż taki skutek. Tu musiał działać jakiś inny czynnik. Coś związanego z podświadomością.
- Może po prostu nie jesteś podatna na realizm depresyjny – podsunęła Kiri. Westchnęłam i pokiwałam głową. Czasem trzeba tak po prostu przyjąć jakiekolwiek wyjaśnienie i iść dalej.
Chwilę później, ubrana już bardziej jak poszukiwacz przygód, albo dziecko ulicy ze steampunkowej antyutopii, wychodziłam przed dom. Obrzuciłam otoczenie szybkim spojrzeniem, szukając oczywistych zmian, które mogły nastąpić. Wszystko wydawało się takie jak wcześniej. Zatrzymałam wzrok na martwych, geometrycznie regularnych drzewach na prawo od mojego domu. To mniej więcej tutaj pojawiłam się w Astralu pierwszy raz. Teraz podchodziłam do nich powoli, nieco bardziej świadoma licznych warstw tutejszej rzeczywistości niż na początku. Nie zaszkodziło sprawdzić, co się w tym kryło.
Wyciszyłam się i sięgnęłam umysłem pod powierzchnię. Nic nie zobaczyłam. A dokładniej to zobaczyłam NIC. Drzewa nie emitowały żadnego własnego, szczególnego rodzaju energii. Były martwe w znaczeniu energetycznym i przez to neutralne, przezroczyste dla tego świata. Nie wyróżniały się z tła, były tylko kolejnym jego elementem.
Wychodząc z transu, przywołałam Kiri. Spytałam ją, czy taki stan jest już stały, czy można coś z tym zrobić. Wiewiórka w odpowiedzi wzdrygnęła się w sposób mający imitować wzruszenie ramionami.
- Może każdą wyłączoną rzecz da się tu włączyć. A może nie. Nie znam więcej słów mocy niż ty.
Porzuciłam drzewa, na razie godząc się z ich niedostępnością. Jeśli to była gra, być może niektóre obiekty wymagały uprzedniego zdobycia określonych umiejętności. A żeby je uzyskać należało po prostu grać dalej.
Wyszłam na drogę. Zauważyłam, że Kiri idzie za mną. Zaskoczyło mnie to, ale tylko trochę. W pierwszej chwili poczułam w związku z tym pewien dyskomfort. Każdy chyba zna to uczucie, kiedy jako dziecko chciał pójść gdzieś sam, zająć się własnymi sprawami a tu znienacka postanowiła towarzyszyć mu szanowna rodzicielka, nie mając w danej chwili co zrobić ze sobą. Powiedziałam sobie, że w końcu Kiri moją matką nie była, nawet jeśli czasami raczyła mnie typowo matczynym gderaniem. I mogłam odesłać ją w diabły – a przynajmniej do mojego tsir – gdyby zaczęła mnie irytować.
Las powitał mnie swoją mnogością i różnorodnością. Wybierałam przypadkowe ścieżki, nie próbując dotrzeć do konkretnego miejsca. Teraz, kiedy dostrzegałam jakiś ruch, nie próbowałam nawet iść w tamtą stronę. Zamiast tego zastygałam w bezruchu i próbowałam sięgać tam jedynie telepatycznie, nie ruszając ciała astralnego z miejsca. Takie próby przynajmniej nie straszyły zwierząt i miałam lepszą okazję im się przyjrzeć, nawet jeśli od strony bardziej wewnętrznych warstw. Właśnie w taki sposób rozpoznałam w którymś momencie driadę. Najpierw wyczułam ją poprzez Strukturę, szukając czegoś zupełnie innego, dopiero potem otworzyłam oczy, odwróciłam się i spojrzałam we właściwym kierunku.
Pomachałam ręką nad głową, próbując zwrócić na siebie uwagę leśnej boginki, ona odpowiedziała mi tym samym. Pobiegłam w jej stronę. Ona wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Możliwe, że telepatycznie wysłała w moim kierunku jakiś rodzaj informacji, ale tego już nie wychwyciłam. Przykro mi, nie potrafiłam jeszcze biegać, pozostając w transie.
Driada również zaczęła biec przed siebie. To było wyzwanie? Czemu nie? Przyjęłam je z radością. Teraz nie czułam się już taka niezgrabna w porównaniu z leśną nimfą. Jeżeli naprawdę miałam taką formę, jaką sugerował mój wygląd tutaj, nie miałam powodów do wstydu. Może tylko taki, że za mało wierzyłam w swoje możliwości. Czułam, że mogę się poruszać prawie tak jak driada, której sylwetka pojawiała się i znikała między drzewami przede mną. Kiedy byłam w stanie dostrzec ledwie zaznaczone ścieżki wśród gęstych krzewów, przemykałam się między nimi prawie tak samo zwinnie, niemal nie zwalniając biegu. Skacząc w odpowiednim momencie mogłam zachować tempo przeskakując płytkie wyschnięte strumienie albo pokonywać część trasy po leżących pniach. Driada czasem odwracała się do tyłu, nie zatrzymując się i machała do mnie. Nawet jeśli od początku to nie miała być gra, ona też wyraźnie się wciągnęła.
Kiri stale była gdzieś obok. Wśród wielu odcieni zieleni, żółci i brązu dostrzegałam co jakiś czas wyróżniającą się białą smugę. Bardziej już z rozbawieniem niż irytacją zauważyłam, że w tym także moja tulpa radzi sobie dużo lepiej niż ja. Kiri pokonywała te same odległości dużo trudniejszą trasą, częściowo po ziemi, częściowo po pniach i gałęziach drzew, czasami niemal pełzała pod plątaninami kwitnących krzewów albo przeskakiwała pomiędzy wystającymi nad ziemię korzeniami. Gdyby wziąć poprawkę na skalę albo to ja byłabym taka mała, raczej nie dałabym rady tak się poruszać. Albo TERAZ nie dałabym rady. Już nie lekceważyłam możliwości zyskiwania nowych zdolności z czasem.
Driada zwiększyła dystans. Kilka razy znikała mi z oczu na chwilę, mogłam w takich sytuacjach biec dalej z nadzieją, że znów ją zobaczę. Próbowałam przyspieszać, przeskakując przez piąty wymiar, co pomagało może w niewielkim stopniu. W pewnym momencie musiałam się poddać.
Zatrzymałam się i oparłam ręką o pień najbliższego drzewa. Nawet nie czułam się zmęczona. Odetchnęłam głęboko i zacisnęłam pięści. Zdołałam sprawić, że wokół moich rąk pojawiła się niewyraźna, żółta mgiełka energii. Miałam nadzieję, że efekt będzie nieco lepszy, ale radosne ożywienie niezbyt ułatwiało mi natychmiastowe kontrolowanie energii.
- Lepiej nie wpadaj w samozachwyt, bo to skutecznie blokuje rozwój.
Uśmiechnęłam się szeroko do Kiri, siedzącej na martwym konarze. Jeśli z jakiegoś powodu konieczne było wyciszenie emocji, mogłam spróbować tu i teraz. Spróbować, bo za efekty na tym etapie w żadnym wypadku ręczyć nie mogłam. Nawet usiadłam ze skrzyżowanymi nogami jak do medytacji.
Odruchowo zaczęłam nasłuchiwać, na tyle tylko, żeby obserwować otoczenie. Kiri podeszła bliżej, na tyle, że mogłam sięgnąć do niej ręką. Odruchowo pogłaskałam ją palcem po głowie. Byłam w stanie wyczuć dotykiem jej sierść.
W oddali widziałam poruszające się ciemne kształty. W jednym z nich mogłam się domyślać sarny albo jelenia, inne ze względu na odległość był nie do rozpoznania. Większy dzik czy żywiołak? Moją uwagę zwróciła sylwetka wyraźnie większa od pozostałych. Jej widok podziałał na mnie tak, że natychmiast zerwałam się z miejsca.
To był mój centaur. Mój cholerny centaur, którego zgubiłam poprzednim razem gdzieś w okolicach przejścia do Okręgu Jetter.
Z postanowieniem, że tym razem nie pozwolę mu zniknąć, zanim nie przyjrzę mu się z bliska, ruszyłam w kierunku tajemniczej postaci. Żeby spróbować sięgnąć doń umysłem i tak znajdowałam się za daleko. Chyba. W tej kwestii nadal nie miałam pewności.
Nawet, jeśli się zbliżałam, nie widziałam lepiej szczegółów ciemnej sylwetki. Zdecydowanie teraz poruszałam się szybciej niż domniemany centaur, ale z tym miejscem coś było nie tak. Cień rzucany przez drzewa był głębszy, światło nie docierało do ziemi. Życie też nie do końca tu docierało. Znikała gdzieś różnorodność, w półmroku pozostawały tylko mchy, porosty i butwiejące martwe gałęzie.
W myślach nakazałam Kiri podążać tuż za mną. Może ona była w stanie sprawdzić, czy z wymiarami było tutaj w porządku. Ja starałam się nie tracić z oczu centaura. Oczywiście i tak w tej kwestii znów skutecznie dałam plamę.
On zniknął. Tak po prostu zniknął, wcale nie dlatego, że przestałam na chwilę śledzić go wzrokiem. W jednej chwili był gdzieś tam przede mną, w drugiej całkiem go nie było.
- Wiesz, co to MOŻE oznaczać, prawda? - spytała Kiri.
Prawdę mówiąc nie wiedziałam. Przynajmniej nie w tej pierwszej chwili, kiedy człowiek raczej kieruje się odruchami niż logiką. Jak już logika się załączyła, przypomniałam sobie to, co Kiri swego czasu zademonstrowała mi osobiście. I co później Ireasz proponował przetestować.
- Tu gdzieś jest granica, tak? - spytałam półgłosem. Przyspieszyłam. Prawie biegłam.
Spodziewałam się, że nastąpi jakiś zauważalny przeskok, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nie widziałam też żadnej bramy ani linii wytyczonej przez słupki graniczne jak wokół mojego terenu. Mogłam iść dalej przed siebie, do momentu, kiedy zrobiło się jaśniej.
(druga gwiazda na prawo, i prosto, aż do poranka)
Kolory też znacznie się zmieniły, zieleń ustąpiła, tutaj przeważały rozmaite odcienie błękitu i fioletu. Pnie drzew były poskręcane, liście miały rozmaite kolory i kształty. Grzyby osiągały imponujące rozmiary. Kwiaty również wyglądały jak potraktowane wyjątkowo skutecznym nawozem. Do licha, czy dałoby się pozyskać próbki tego cudownego specyfiku i przemycić trochę do fizycznego świata… a przynajmniej próbować to odtworzyć? Naprawdę, na czymś takim można by zbić prawdziwą fortunę!
Pośród całego tego baśniowego krajobrazu krążyły ważki kilkakrotnie większe od przeciętnego ptaka. Kiedy przelatywały bliżej, ich skrzydła wydawały z siebie prawie metaliczny chrzęst.
Aż zapomniałam w pierwszej chwili, dlaczego w ogóle się tu znalazłam. Przywołując do porządku rozbiegany wzrok, spróbowałam się wyciszyć.
- yst’si – powiedziałam cicho. Zupełnie bez sensu, od początku byłam praktycznie pewna, że to, co zamierzałam zrobić wymagało zupełnie innych, własnych słów mocy. Odmowa współpracy przez Strukturę nie powinna mnie zdziwić ani trochę, ale i tak wydałam z siebie pomruk dezaprobaty. Mogłam założyć się o wszystko, że ISTNIAŁ jakiś sposób na zorientowanie się, gdzie u licha się znalazłam. Chciałam mieć możliwość powrotu tutaj, skoro byłam już w stanie się teleportować w dowolne miejsca.
- Przynajmniej sama widzisz, że to bez sensu i nie muszę strzępić pyska…
- To znajdź sposób, który nie będzie bez sensu – mruknęłam.
Przeszłam kilkadziesiąt metrów w głąb tego baśniowego lasu, po drodze płosząc motyle i wielobarwne jaszczurki, niektóre z dwoma ogonami, inne z dwiema głowami. Zatrzymałam się, kiedy przy jednym z drzew zobaczyłam wbitego w ziemię chochoła.
Mogłam rozpoznać ten znak, splecione z gałęzi okręgi i krzyżaki, ozdobione wiechciem suchej trawy na wierzchołku. Patyki, które posłużyły do sporządzenia tego, zostały pomalowane w jaskrawoczerwone prążki. Kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam nieco dalej przed sobą podobny wzór. Ktoś owinął pnie niektórych drzew wstążką w takie same jaskrawe prążki.
- Wiesz, co to może znaczyć? - spytałam. Kiri nie odpowiadała. Rozejrzałam się i zobaczyłam ją, jak siedzi nieruchomo pod kapeluszem wielkiego ciemnoróżowego grzyba, z oczami zamkniętymi od skupienia. Podeszłam do niej możliwie bezszelestnie, żeby jej nie przeszkadzać i sama spróbowałam cokolwiek usłyszeć albo poczuć.
- Co jest? - spytałam, kiedy moja tulpa w końcu się ożywiła.
- Nie jestem pewna. Coś. Niepokój.
Podeszłam do jednego z drzew oznaczonych wstążką, potem do kolejnego. Miałam wrażenie, że znów było tu ciemniej. Teraz cieszyłam się, że Kiri jest ze mną. Sama w tym momencie zaczęłabym panikować.
Musiałyśmy cały czas znajdować się blisko granicy, bo podążając tropem wstążek, znów znalazłyśmy się w tej bardziej mrocznej i martwej strefie. W obszarze przejściowym nie znalazłyśmy więcej śladów, ale po drugiej
(a może właśnie PIERWSZEJ)
stronie ktoś pozostawił dalsze znaki. Kolejny twór z giętkich gałęzi i słomy, prawie cały obficie pokryty czerwonopomarańczowym, niemal fluorescencyjnym barwnikiem.
Ktoś? Czy przypadkiem to nie było dzieło wilkołaków?
W oddali przede mną usłyszałam szelest i trzask łamanych gałązek. Ktoś, nie siląc się na zachowanie ostrożności, przedzierał się przez las. Miałam nawet wrażenie, że te dźwięki dochodzą z co najmniej dwóch różnych punktów, znajdujących się gdzieś przede mną.
Bezmyślnie zaczęłam iść w tamtą stronę. Nie tak całkiem na oślep, bo przynajmniej w skupieniu. Nie wiem, czy powinnam nazywać to czujnością. Ostrożna w każdym razie nie byłam, chociaż czułam mimowolne napięcie. Powietrze trochę zgęstniało wokół moich dłoni wskutek mimowolnego uwalniania energii. Całe otoczenie zapragnęło oddać grozę chwili odtwarzając melodię złożoną z narastających uderzeń, układających się w prawie regularne ciągi. Świat był gotowy na moje wielkie wkroczenie do akcji.
- On nie wydaje się gotowy na nic – zauważyła Kiri. Wyczułam w jej głosie napięcie i niepewność, w stopniu wystarczającym, żebym i ja trochę spuściła z tonu. A dudniące dźwięki wydawały się jak najbardziej realne. Niewątpliwie były czymś zewnętrznym.
- To jest to coś, prawda? - spytałam cicho, uświadamiając sobie własną piramidalną głupotę.
Bo jakim cudem nie byłam w stanie rozpoznać tych odgłosów od pierwszej chwili? Nie wyczułam od razu pulsu tego rzekomego serca tylko dlatego, że w tej chwili w ogóle o nim nie myślałam?
Poczułam się zapędzona w zasadzkę. Z jednej strony miałam przed sobą jakieś istoty o niejasnych zamiarach, z drugiej nieokreślony byt, który z jakiegoś powodu znowu zwrócił na mnie uwagę. Nie miałam pojęcia czy, i czego bardziej, powinnam się w tym momencie bać. Mogłabym uciec w razie potrzeby, prawda? Albo zerwać połączenie z tym światem. Może pojawiłabym się wtedy następnego dnia w tym samym miejscu ale prawdopodobnie już w bardziej sprzyjającym czasie.
- Na razie chyba nic nam nie grozi.
Chyba. To właśnie bardzo mi się nie podobało. Kiri była tak samo bezbronna jak ja, a mimo to dobrze było ją mieć przy sobie. Pochyliłam się i wyciągnęłam do niej rękę. Pozwoliłam, żeby wspięła się po niej na moje ramię.
- Czujesz coś? - spytałam cicho, licząc na to, że stworzenia przed nami nas nie usłyszą.
- Mniej więcej tyle co ty. To coś we wnętrzu… Ma jakiś problem. Próbuje go rozwiązać.
Weszłam pomiędzy drzewa gęsto oplecione bluszczem. Oparłam się o jedno z nich. Miałam nadzieję, że tutaj nie będę zbyt widoczna. Miałam dość ciemny strój, może wtapiałam się w tło. Czułam na całej skórze mrowienie, odruchowo zaczęłam emitować energię całą powierzchnią ciała. Może tak było lepiej.
Proszę, ochroń mnie. Osłoń mnie i strzeż przed wszystkim, co może się wydarzyć.
Wpatrywałam się w las przed sobą z takim uporem, że w którymś momencie prawie na pewno dostrzegłam jakiś ruch. Ciemne sylwetki pomiędzy drzewami. Ktoś tam był. A po chwili zrobiło się tych ktosiów jeszcze więcej.
Kilka kolejnych ciemnych sylwetek przemknęło gdzieś obok. Co najmniej jedna z nich przybiegła mniej więcej z miejsca, gdzie ja znajdowałam się wcześniej. Kiedy przebiegał blisko mojej kryjówki, mogłam przez krótką chwilę go widzieć. Niewysoki smukły mężczyzna o ciemnej skórze, z grzywą gęstych czarnych włosów, ubrany w skóry i futra jak typowy dzikus z lasu.
Mocniej przywarłam do drzewa. Powietrze wokół mnie falowało jak nad rozgrzanym od słońca piaskiem. Moja energia otulała mnie z każdej strony grubą warstwą. Modliłam się w duchu sama nie wiem do kogo, może do tego pulsującego serca, żeby to okazało się skuteczną ochroną w razie kłopotów. Czułam na szyi rzemyk i niewielki ciężar amuletu, ale w tym momencie nawet nie miałam odwagi do niego sięgnąć. Bałam się, że każdy ruch może zwrócić na mnie uwagę tych nerwowych stworzeń, które zdawały się tu gromadzić.
Puls przybierał na sile. Podobnie jak nieartykułowane okrzyki i wycie gdzieś przede mną. Teraz nawet ja przy odrobinie skupienia, jaką mogłam w tej sytuacji osiągnąć, czułam to, o czym mówiła Kiri. Ów wewnętrzny rdzeń rzeczywistości z wysiłkiem się z czymś zmagał. I, co przerażało mnie w tym najbardziej, pomimo swojej niewątpliwej potęgi, przegrywał. Czy mogła istnieć w tym świecie siła większa nawet od tego?
Nie wiem, jak długo czekałam ukryta w bluszczu pomiędzy drzewami. Słyszałam co jakiś czas krzyk albo skowyt. Czułam, jak przez ziemię pod moimi stopami przechodziły fale drgań. Doliczyłam się przynajmniej czterech. Wsłuchiwałam się w potężny wewnętrzny puls tego świata, do momentu, kiedy coś we wnętrzu ustąpiło. Poczułam ten moment, kiedy pochodzący z wnętrza sygnał w jakiś niejasny sposób przyniósł mi informację, że hipotetyczne serce świata uległo i pogodziło się ze stratą. To nie było nawet wrażenie potężnej zranionej bestii cofającej się do swojej jaskini. To było dużo bardziej abstrakcyjne. Nieokreślone. Wiedziałam tylko, że to coś poniosło stratę. Proporcjonalnie było to może tylko draśnięcie dla niego, ale strata była faktem.
Grupa domniemanych wilkołaków przede mną stała się od tej chwili dużo mniej aktywna. Hałasy stopniowo cichły. Gdzieś przede mną, dalej niż wcześniej, znów szeleściły opadłe liście i krzewy roztrącane przez czyjeś nieostrożne kroki. Zbiegowisko rozpraszało się, a ja dalej czekałam cierpliwie w swoim ukryciu.
Zdałam sobie sprawę, że cały czas powietrze wokół mnie drga jak nagrzane, widziałam pojedyncze pasma żółtawego dymu. Musiałam uwolnić spore ilości energii, nie spodziewałam się, że w ogóle miałam jej taki zapas.
- Odeszli? - spytałam cicho. Kiri na moim ramieniu przez chwilę milczała, wpatrzona gdzieś w przestrzeń przed nami, po czym powoli, z powagą, skinęła głową.
Szłam przed siebie powoli, na wszelki wypadek nasłuchując, czy żadne stworzenie nie pozostało gdzieś w pobliżu. Nie wyglądało na to, ale wolałam zachować czujność.
Na niewielkiej polanie zastałam coś, co również wydało mi się znajome. Ba, nawet więcej niż jedną znajomą rzecz. Trawa w promieniu około dziesięciu metrów była wypalona. Kilka młodych drzewek wyglądało jakby się stopiło i zastygło w nowej formie. Były dosłownie stopione i odkształcone, nie po prostu spalone. W środku pogorzeliska spoczywało kilka dużych płaskich kamieni, na których jaskrawoczerwonym barwnikiem nakreślono magiczne symbole, okręgi, trójkąty i pentagramy. Przy skraju wypalonej ziemi widziałam kolejne znajome, ale nadal zagadkowe dla mnie zjawisko. Z ziemi sterczały poszarpane i nadtopione pęki cienkich miedzianych drucików, wychodzących z okręgu półmetrowej średnicy.
Chciałam już podejść bliżej, ale nieoczekiwanie zostałam przed tym powstrzymana.
- Zostaw to.
Niezbyt głośno, spokojnie, wręcz flegmatycznie. Że głos dochodził zza moich pleców, szybko się odwróciłam.
W końcu dane mi było zobaczyć z bliska centaura. A przynajmniej istotę, która centaura przypomniała. Teraz, kiedy znajdował się zaledwie kilka metrów ode mnie, nie wydawał się tak ogromny, jak wtedy, kiedy widziałam jedynie zarys sylwetki pomiędzy drzewami. Ujawniając się w końcu, pozbawił się całej tej imponującej aury tajemnicy, która mnie intrygowała i kazała biec na oślep przez las. Z bliska prezentował się… cóż, rozczarowująco, żeby nie powiedzieć żałośnie. Bardziej jak zagłodzona szkapa. Ta ludzka część też była chuda, na ile mogłam to ocenić. Centaur miał na sobie mocno sprany i rozciągnięty ciemnozielony podkoszulek, luźno wiszący na smukłym ciele. Miał pociągłą twarz i ciemną bródkę, wypisz wymaluj diabeł z kreskówki. Długie, tłuste czarne włosy nosił związane – właśnie tak! - w koński ogon. Ale prawdziwy koński ogon też miał, na końcu tego swojego brunatnokasztanowego końskiego zadu.
- Lepiej trzymaj się z daleka – powtórzył centaur i zaciągnął się papierosem, którego w pierwszej chwili nie zauważyłam. To tutaj, w raju, były dostępne używki?! I przede wszystkim – czy eteryczne istoty i oświeceni nie powinni być wolni od nałogów?!
- Co tu się stało? - spytałam. Tamten w odpowiedzi tylko powoli pokręcił głową.
- To chyba niezbyt rozsądne mieszać się w sprawy, których się nie rozumie. Widzę, że jeszcze nie masz doświadczenia.
Na chwilę przymknął oczy. Wykorzystałam ten moment, żeby zepchnąć gdzieś w głąb narastającą irytację. Centaur otworzył oczy i znów spojrzał na mnie poważnie.
- Słaba więź, na tym etapie to nic dziwnego. Jeśli naprawdę nie chcesz jej przez przypadek głupio zerwać, lepiej uważaj na siebie.
Chciałam go zapewnić, że owszem, uważam. Że wiem co robię. To drugie niewiele miałoby wspólnego z prawdą. Nie odezwałam się. Patrzyłam ponuro, jak centaur wycofuje się, tracąc zainteresowanie.
- Wracaj do siebie – poradził – A najlepiej wracaj do fizycznego świata, często to najrozsądniejsza decyzja.
Odwrócił się i powoli zaczął oddalać. Zanim całkiem zniknął z pola widzenia, dotarła do mnie jeszcze jedna uwaga, którą rzucił na odchodnym i która być może nie była skierowana bezpośrednio do mnie.
- Coraz częściej mam wrażenie, że obecni podróżnicy trafiają tu przez przypadek i sami nie wiedzą, dlaczego i po co.