Była mowa o jakichś wioskach i miastach. Prawdopodobnie, gdzieś pobudowano wiele różnych kolonii. Widziałem jedną taką: mini miasto w kształcie kuli o białym kolorze, do połowy zanurzone w jeziorze, wyglądało jak statek kosmiczny. Wchodziło się do niej szerokim mostkiem zwężającym się po środku. Z góry obserwowałem jak pan miasta-kuli siedzi przy stole i z kimś rozmawia. Jedli obiad w strefie restauracyjnej. Wewnątrz kulistego miasta dominowała biel. Na najniższym poziomie olbrzymiej kuli rosły różnego rodzaju rośliny wytwarzające tlen. Wydaje mi się, że nawet widziałem z samej góry jak coś zielonego się pięło. Nagle włączył się alarm, coś się stało, ktoś chyba atakował miasto! Trzeba było uciekać. Przygotowana była szybko super szybka żaglówka (też jak wszystko tam w białym kolorze) i pan miasta, jego żona ich córka (chyba) i ja popłynęliśmy jeziorem. Był już wtedy ciemny wieczór. Gdy było już blisko brzegu opadł żagiel i zaczęliśmy się topić. Na szczęście rozpędem udało się nam dopłynąć. Byłem jedynie mokry i to tylko w połowie. Chyba musiałem wyciągnąć dziewczynkę z wody (przez chwilę była cała zanurzona).
Na brzegu fabuła odbiegła trochę od właściwej. Też musiałem uciekać. A może niezupełnie, miałem pomóc dostać się na scenę jakiemuś piosenkarzowi-bohaterowi. Na razie śpiewał fałszywy artysta. Jego pomocnicy zatrzymywali nas. Jeden z nich chciał mnie uderzyć, ale powiedziałem mu, że to nie ja mam śpiewać i poszedł szukać tego piosenkarza. Tymczasem my przemknęliśmy bokiem. Pojawili się fani tego piosenkarza (małe dzieci?), ich zbawcy czy coś. Piosenkarz był nieźle wyluzowany. Ubrany był w brązowo pomarańczowy kombinezon. Się przywitał z fanami, joł!, joł!, coś zanucił i skręcił w lewą stronę, gdzie zapewne były drzwi prowadzące na scenę. My tu zostaliśmy przy ścianie na kuckach jakbyśmy czekali do klasy. Kilkoro z dzieci, które przykucnęły po środku korytarza robiły takie głupie półprzysiady połączonymi z raczej zboczonymi gestami rękoma. Inne się spytały co robicie. Ja im odpowiedziałem, że przysiady i zaczęły też to robić śmiejąc się.
Później był sen o kupowaniu słodyczy. Byłem z ciocią w sklepie (w rzeczywistości jakiś czas temu przerobionym na monopolowy) znajdującym się przed moim blokiem. Zauważyłem białą czekoladę Ritter Sport. Pokazałem ją cioci wiedziałem, że jest droga, ale co tam niech będzie. Niestety okazało się, że to jakieś polskie gówno milkie milky czy coś i odłożyłem to na miejsce. No to snickersa biorę. Połamany. Sprzedawczyni mówi, bo to kilka małych w jednym opakowaniu. Aha, na pewno. Stwierdziłem, że w Biedronce taki baton kosztuje trzy razy mniej. A poza tym nie muszę jeść słodyczy.
Jeszcze coś było (możliwe, że na samum początku) o sąsiedzie wielkoludzie. On zawsze chciał pomagać, a wychodziło odwrotnie, więc się przed nim chowałem (w biurku?). Po jakimś czasie nieznacznie zmalał, jednak nadal był o wiele większy od przeciętnego człowieka. Wiele zapomniałem z tego czy tych snów. Była jakaś akcja, być może powiązana z poprzednimi snami.
Siedzę sobie w swoim pokoju przy biurku przed komputerem. Jest dzień, zima, na zewnątrz mróz i śnieg, ponuro. Nagle zauważam, że coś się rusza za oknem. Zbliża się ściana. Przecież jak się zderzy to zniszczy cały mój pokój i mieszkanie! Na szczęście koty, gdzieś sobie poszły, to się im nic nie stanie. Zamykam okno i zasłaniam roletą. Po chwili dochodzi do mnie, że nie ma szans, aby zamknięte okno i roleta powstrzymały tak masywny obiekt. I na pewno się nie zatrzyma, przez co cały blok się zapadnie! W tym samym momencie robi się jasno. Otwieram okno na całą szerokość. Zatrzymało się! Przyglądam się tej "ścianie". Okazało się, że jest to piękna pozłacana brama, część jakiejś budowli. W jakiś przedziwny sposób wdarła się do naszego świata. Portal wiedzie do innej rzeczywistości. Przechodzę przez okno i przez bramę. Znalazłem się na małej piaszczystej wyspie. Chwilę jeszcze przypatruję się tej bramie. Wiem, że jest to część ruin fraktalnego kościoła zasypanego piaskiem. Trochę się jakbym unosił i widziałem z góry, że przyszli dwaj panowie, zapewne technicy, którzy zatrzymali "czas" i teraz zastanawiają się jak nie dopuścić do kolizji dwóch światów. Nie interesuje mnie to. Jestem teraz w bezpieczniejszym i cieplejszym miejscu. Idę po słonecznej plaży. Wszędzie naokoło leży mnóstwo wypolerowanych wielokolorowych kamyków. Dużo jest takich błyszczących i lekko przezroczystych. Szukam niebieskich jak tło i-senu. Wybieram kilka i chowam do kieszeni. Na uboczu znajduję jasnobrązowy przezroczysty kamyk. Myślę, że jest to inna wersja mojego kamienia snów, którego zawsze przed spaniem kładę sobie pod poduszkę, więc zabieram i tego. Z bramy wychodzi pani z dwójką dzieci - chłopczykiem i dziewczynką. Jednak bardzo szybko rozmyśla się i stwierdza, że już czas wracać. Namawiam ją, aby została trochę dłużej. Dzieci się nawet nie pobawiły na plaży. Zgadza się. Nagle, tak samo jak ja, zauważa te wszystkie piękne kamienie. Wkłada sobie czym prędzej jak najwięcej do kieszeni. Nie ma już miejsca i musi resztę trzymać w rękach. Zastanawia się jakby tu zabrać ich jeszcze więcej. Rozrywa się jej kieszeń i wszystkie kamienie wysypują się na piach Śmieję się, że chciała za dużo. Wtedy zaczynam się krztusić. Udaje mi się wypluć małego kamyka, wyrzucam go. Stoję na trawie, coś tam wygrzebywałem, wychodzą mrówki, obserwuję je. W tym czasie kobieta odeszła wzdłuż brzegu idąc wodą. Otworzyła się inna prostokątna brzydka brama. Ona chce przez nią przejść. Po drugiej stronie widzę mroczny korytarz. Chodzą tam jakieś złe istoty Odciągam ją i mówię, że zginie jak tam pójdzie. Wierzy mi. Ciągnie mnie teraz za rękę w kierunku oceanu. Nie chcę iść. Mówię jej, że jest za głęboko. Ona mnie jednak dalej ciągnie. Okazuje się, że cały czas utrzymuje się taki sam niski poziom wody - prawie do kolan. Po chwili naszym oczom ukazuję się druga mała wysepka. Koniec snu
Usłyszałem dźwięk budzika (nic nie dzwoniło na prawdę), więc wstaję i ubieram się. Zacząłem się przeglądać w nieistniejącym w rzeczywistości lustrze zawieszonym na drzwiach. Chyba był remont. Pewnie tak. Przyglądam się sobie w lustrze. Zacząłem czuć silny niepokój. Rozglądam się po pokoju. Niby wszystko w porządku. Odwracam się znowu do lustra. I tu się zaczyna dziać. Lustro faluje jak powierzchnia wody. Ktoś mnie chwyta i wciąga przez lustro. Budzę się w innym miejscu. Jesteśmy w drodze (jedziemy na sankach? - śniegu nie ma), gdzieś za lasem w nieznanym mi mieście. Groźny przywódca gangu coś do mnie gada. Mówi, że od wczoraj minął miesiąc. Nie zgadzam się, przecież to musiał był tylko jeden dzień. Ten się denerwuje, jeden miesiąc i koniec. Jeszcze coś niezrozumiale tłumaczył o kierunkach, gdzie możemy się udać. Tam, albo tam, tam nie, bo tam Japończycy coś sobie przyczepiają... tak się obudziłem.
No tak wszysytko jasne !
Lustra to tak naprawdę przejścia do innych wymiarów. Nikt nie próbuje przez nie przejść ,bo parszywe światowe rządy wmawiają ludziom od pokoleń ,że taka próba zakończyłaby się zbiciem zwierciadła ,co poskutkowałoby siedmioma latami nieszczęść. Kiedy my żyjemy w nieświadomości oni zbijają kokosy na handlu z obcymi rasami. Zdobytymi w ten sposób pieniedzmi finansują eksperty Incestusa.
Dlaczego intuicja podpowiada mi, że z tego koszmaru już się nie obudzę? Bo wcale jeszcze nie poszedłem spać a koszmar dopadł mnie na jawie.
Po siłowaniu się z wieloma przytrzymującymi mnie do łóżka rękoma udało mi się wreszcie wstać. Było już zapalone światło. Poczułem ogromny intensywny strach. Nie mogłem otworzyć drzwi co jeszcze bardziej wzmogło panikę. Na chwilę się jednak odemknęły i widziałem mamę siedzącą w kuchni. Zaraz jednak coś mnie złapało z tyłu i przeciągnęło przez ściany i przez balkon w ciemną noc. Bardzo szybko przeleciałem przez chmury w przestrzeń kosmiczną. Czułem wtedy jakbym spadał w bardzo długim ciemnym tunelu. To coś co mnie złapało wyglądało jak czarny, dość duży krążek lub pierścień albo donut z ostrymi krawędziami, składał się z kilkunastu warstw przedzielonych żłobieniami. Zaczął mnie ciągnąć poprzez kosmos. Musiałem się go trzymać, aby nie spaść, to więc zmniejszył się dzięki czemu łatwiej mi było się tego chwycić. Leciałem z układu gwiezdnego do układu. Przeleciałem chyba z pół galaktyki. Widziałem wiele dużych planet podobnych do Jowisza i inne mniejsze oraz księżyce krążące wokół nich. Kazałem mu lądować na jakiejś planecie podobnej do Ziemi. Jednak przeleciał jeszcze kilka innych planet i dopiero wtedy zaczął wlatywać w atmosferę docelowej planety. Widziałem wzgórza, morza, doliny. Wylądowałem w lesie. Szedłem przed siebie, czy raczej płynąłem w powietrzu. Chyba trafiłem na wiejskie obszary. Zauważyłem farmera w szopie przerzucającego widłami stogi siana. Przemknąłem niezauważalnie. Trafiłem na rozgałęzienie dróg. Mogłem iść w lewo, prawo albo do przodu. Z prawej strony galopem przemieszczały się konie. Skierowały się w moją lewą stronę. Stał tam domek złośliwych, krwiożerczych krasnoludków. Już tam stały trzy w tych swoich spiczastych czerwonych czapeczkach. Nie jestem tylko pewien czy na te konie czy na człowieka nieopatrznie zdążającego w złą stronę drogi czyli w miejsce ich zamieszkania. Poszedłem do przodu. Jednak bardzo szybko zawróciłem, bo byłem pewien, że tam są jacyś współpracownicy tych złośliwych krasnali, może to były jednak ich konie. Cofając się i kierując w stronę skąd przygalopowały konie, wszystko zaczęło mi się rozmazywać. Jeszcze tylko usłyszałem lub tylko wiedziałem, że niedaleko przejeżdża pociąg i się obudziłem.
W pewnym momencie dostałem impuls informujący mnie, że mam przed czymś uciekać. Szedłem jednak powoli spokojnie. Wiedziałem, że dostanę wskazówki jak dojść do miejsca, gdzie mi pomogą. W czym, to ja nie wiedziałem. Nie wiedziałem też czego mam się bać i przed czym uciekać. Doszedłem do przejścia na drugą stronę ulicy i tak jak myślałem były dwie strzałki, jedna (czarna), ta w lewo, kierowała do posiadłości pewnego strasznego wampira i druga prowadząca na wprost (była dłuższa i biała) prowadziła w to miejsce, gdzie powinienem się udać. Wziąłem rozbieg, biegłem równo jak wskazywała strzałka. Widziałem jeszcze tego wampira ubranego w czarny płaszcz, przybiegł za późno. Wbiegłem już na przygotowaną elastyczną lampę. Zgięła się do połowy i łagodnie się odgięła do przodu przy moim równoczesnym wybiciu się. Wskoczyłem przez duże okno (prawdopodobnie już wcześniej wiedzieli o moim przybyciu i wyjęli szyby z ram, aby się nie zbiły) do pokoiku czarodziejów. Już na mnie czekali. Widziałem półki z wieloma książkami. Mieli chyba wiedzę, aby mnie uratować.
Miałem wrażenie, że znalazłem się w przyszłości. Stałem przed uliczką niedaleko bloku, w którym mieszkam. Uliczka była już zupełnie nieprzejezdna, rosło na niej dużo niezbyt wielkich iglastych drzewek. Podszedłem do nich. Okazało się, że większość z nich zbrązowiała w czasie kiedy się do nich zbliżałem. Poszedłem dalej, na skraj lasu (pewnie była to postapokaliptyczna przyszłość, wszystko porastał młody las). Była jakaś licytacja. Z ziemi został usypany murek z okienkiem, starsza pani wydawała te wszystkie rzeczy zebranym ludziom. Tym razem sprzedawali jakieś koce czy inne kolorowe materiały. Chciałem coś kupić, ale za każdym razem wymagali jakiegoś paszportu, a miałem tylko dowód. Na jednym z materiałów była przedstawiona scenka z "Harrego Pottera", na której był dyrektor szkoły czarodziejów i też sam Harry Potter. Inne miały miały jakieś zwykłe pojedyncze kolory lub kilka złożone z gradientów pastelowych kolorów. No nic, przeszedłem z powrotem przez ulicę. Miałem kilka banknotów stuzłotowych, a nic nie mogłem kupić...
Miało być coś zaprezentowane. Jakaś pani opowiadała o tym grupce nieświadomych ludzi, że to oni pierwszy raz do tego doprowadzą. Wiedziałem, że chodzi o podróże w czasie. Krzyknąłem, że źle się stanie, będzie to działać niestabilnie, powstaną zaburzenia czasoprzestrzeni. A tak poza tym już inni potrafią w prawidłowy sposób przemieszczać się w czasie. Wtedy zaległa cisza na sali. Okazało się, że ja i jakaś dziewczyna posiadamy specjalną formułę do zbudowania maszyny czasu - wzory matematyczne zapisane na dwóch małych kartkach. Zaczęliśmy uciekać. Była noc. Za tym wszystkim stali kosmici. Ulicą jechały jakieś dziwne pojazdy, zatrzymała się ciężarówka. Z niej wysiadła policja należąca do obcych. Przeszukiwano teren. Niechcący upuściłem kartki z wzorami na trawę. Myślałem może, że jakby co to może lepiej byłoby je zakopać, ale jednak je zabrałem. Jakoś nas nie zauważono. Przebiegliśmy przez ulicę i tutaj albo sen się urwał albo część została pominięta, ponieważ już się gdzieś znajdowaliśmy wewnątrz przy schodach. Chyba byłem lekko sparaliżowany i na czas nie schowałem jakiegoś mechanizmu wielkości pierścienia z jakimś obwodem elektronicznym (był koloru złotego), który posiadaliśmy oprócz tych matematycznych wzorów. Nagle zza schodów wyłonił się mały szary kosmita, złośliwie się uśmiechał. Obejrzał to urządzenie, powiedział, że przeanalizował je i będzie w stanie je zbudować. Uciekł schodami. Dziewczyna powiedziała mi, abym się nie przejmował, bo jak on to uruchomi, to będzie miał zwarcie w umyśle.
Części nie pamiętam, ale byłem znowu w podstawówce. Sprawdzałem plan lekcji. Ktoś powiedział, że możemy poczekać w klasie z samymi dziewczynami. Wszyscy chłopcy się uśmiechali jak wchodzili. Później pamiętam jak tam sprawdzałem plecak. I przeszliśmy w inne miejsce. Dżungla albo chociaż gęsty las. Podczas gdy przeskakiwałem leżące drzewo, dzieci zaczęły wołać w panice "goździki! goździki! Goździki atakują!". Się zastanawiałem o co chodzi, kwiaty atakują? To były jednak brązowe ptakopodobne stwory wielkości psa czy kota, które akurat przyleciały. Trochę przyśpieszyłem, a tu jezioro. Te niby ptaki potrafiły pływać, a mało było widać pod powierzchnią wody przykrytą wielkimi liśćmi. Szybko jednak przebiegłem po tych liściach na wodzie, co ktoś zauważył. Tu się zaczął pagórek pokryty cienką warstwą śniegu. Sennie spowalniał jak ktoś próbował biec. Na szczęście, choć z wielkim trudem, udało mi się wbiec, a było blisko jak jeden z tych ptaków by mnie dogonił. Prawdopodobnie one też były spowalniane. Ktoś mi wytłumaczył, że chociaż one także nie mogą się zbyt szybko poruszać, to zostawiają one ślady i jak ktoś w nie wejdzie zostanie w jakiś sposób sparaliżowany, więc trzeba uważać. Pokazał mi zdjęcie takiego śladu. Sen przeskoczył do czyjegoś mieszkania. Mieli dużego jasnobrązowego psa. Za mną wbiegł inny, mniejszy, koloru czarnego. Ich pies miał być wyprowadzany. Chciałem się schować do pokoju, niestety drzwi się sennie powoli zamykały i oba psy zdążyły wbiec. Wyszedłem szybko. Ten czarny połknął dziadka za jednym razem i przybrał jego formę. Poszedł wyprowadzić psa. Miał za chwilę wrócić. Inni się na to nabrali. Po chwili przybiegł mały ludzik, miał kilka centymetrów. Dzieci myślały, że to ten potwór co się zmienił w dziadka teraz podszywa się pod ludka. Ten chce uciec przez okno w noc. Zapomniał jednak o szybie i się od niej odbił. Opowiadał o czymś entuzjastycznie. Dzieci się chyba jednak domyśliły, że nie ma złych zamiarów.
Dowiedziałem się, że Darek Sugier pisze swoją czwartą książkę. Mama kazała mi się już śpieszyć na pociąg i mówiła, że tam już na miejscu zmyję ten makijaż. Jaki makijaż? Czułem, że w sumie mam coś poprzyklejane do twarzy. Coś mi nie dawało spokoju, dziwne. Poszedłem na balkon. Wszędzie śnieg i lód. Ktoś coś tam robił. Pomyślałem, że nie wiem kto mnie uratuje (nie wiem o co chodziło w tym ratowaniu). Ścisnąłem w ręku grudkę lodu i rzuciłem w śnieg. Przeskoczyłem przez płotek balkonu i przez żywopłot. Miałem trzy strony do wyboru. Kiedy skierowałem się w lewo, wiedziałem, że się obudzę, więc poszedłem do przodu. Wiedziałem, że jak pójdę za daleko w ośnieżone drzewa to też się obudzę. Zakręciłem zatem pod czyiś blok. Była tam duża głęboka kałuża w kształcie prostokąta. Jakoś obszedłem ją po krawędzi przytrzymując się ściany budynku. Chyba dwa razy tam szedłem. Poszedłem za jakimiś paniami do dużego ciemnego pomieszczenia. Chodziliśmy na wysokościach po półkach. Jednej pani podobnej do sprzedawczyni ze sklepu z ubraniami powiedziałem, że możemy tu robić co chcemy, latać i chciałem dodać, że to sen, gdy ta mi przerwała "Cicho, cicho, bo usłyszą. To gdzie możemy latać?". Coś jeszcze było o kinie, ale już wychodziliśmy. Trochę się ściemniło. Nie wiem skąd, ale miałem w ustach kawałek folii, wyplułem to. Szedłem w nocy za, teraz już młodszymi, dziewczynami po ośnieżonej drodze. Jakaś kobieta pokracznie chodząca wrzuciła mi ten sam kawałek folii za koszulę. Wyjąłem go i wyrzuciłem. W tym momencie przejeżdżał za nami samochód. Wiedziałem o tym, ponieważ zostaliśmy oświetleni reflektorem. Wszyscy skręcili na prawą stronę, na łąkową ścieżkę, ja na lewą. Chciałem iść za nimi, ale nagle się obudziłem, nie wiem dlaczego.