Zjazdowy odpał w postaci dosyć spójnego wyobrażenia alternatywnej szkoły, w której ziszczą się najbardziej absurdalne idee.
Po zakończonych lekcjach stałem ze Sławkiem przed budynkiem szkoły łączącego podstawówkę z gimnazjum (chociaż teraz powiedziałbym, że to sama podstawówka). Będąc w połowie schodów, tuż przed wejściem nieco zagłębionym w ścianie budowli rozmyślaliśmy, co zrobić z całym sprzętem - kamerą, stojakiem i czymkolwiek jeszcze, co znalazło się w plecaku Sławka. Wspólnie zadecydowaliśmy, że najlepszym wyjściem będzie skorzystanie z szafek w szkolnej szatni. Sen nieśmiało sugerował, że któryś z nas przechodził ponownie przez któryś etap edukacji.
Zdecydowaliśmy się podbić do sprzątaczek siedziących w przeszklonych kabinach, zespolonych metalowymi łączeniami niestarannie pomalowanymi brązową farbą. Sen wyciągnął ten obraz wprost z wspomnień mojej podstawówki, gdzie wejście zrobiono wężykiem, blokując drogę podobnymi do kabin szklanymi panelami. Tutaj zamiast paneli były stanowiska pracy, trochę w prlowskim stylu - stoły z pojedynczą nogą, z których wisały obrusy z kwiecistymi ornamentami, w ciemnych kolorach przypominających do złudzenia dywany. Na nich stały przeróżne przedmioty codziennego użytku - białe czajniki elektryczne z jasno brązowymi podkładkami, mogące być fabrycznym designem lub przeżółknięciem; mały czarny telewizor, obowiązkowo z rączką, zajmujący połowę stoliku. W tych warunkach pracowały starsze panie, ubrane w niebieski strój roboczy z wzorkami.
Usiłowaliśmy zapytać jednej z nich, czy możemy skorzystać z szafek, ale jej odpowiedź była wymijająca, jakby nie zrozumiała naszego pytania. Zawiedziony wszedłem do środka.
Po wejściu jawił się hol, dosyć przestronny, wypełniony stołami i ławkami, przy których siedzieli uczniowie. Ci przeważnie byli ubrani w uniformy, wśród dziewczyn dominowała błękitna koszula, czasem też różnokolorowe pasemka na włosach. Za nimi kolejna przeszklona ściana i niedostępny obszar - remont, rozstawione jakieś urządzenia i żółty znak, na kształt "śliskej podłogi".
Pytałem po kolei różne osoby jak to jest z tymi szafkami w szkole, ale odpowiedzi były różne. Jedni nie wiedzieli, inni mówili, że możemy śmiało korzystać. Byłem przychylny odpowiedziom tych drugich, więc skierowałem się powoli w stronę szatni, prowadziły mnie wspominenia.
Trafiłem do dosyć wysokiej klatki schodowej, gdzie sufit sięgał co najmniej parę razy wyżej niż normalnie. Tu przeważnie stacjonowały klasy 1-3, widziałem grupkę dzieci wchodzącą po schodach. Za nimi podążał nauczyciel wuefu w kultowej już aranżacji - czarnym dresie z biały paskami, trzymający w ręku niebieski podkład do pisania z przyczepioną listą. Ten zapytany o szafki odpowiedział dość ochoczo i kazał iść za nim.
Dotarłem do piwnicy, świeżo odnowionej, wypełnionej czerwonymi szafkami między którymi wystawione były gabloty z eksponatami. Wuefista, ku mojemu zdziwieniu, rzucił jakimś ciężkim przedmiotem prosto w róg jednej z nich, zbijając szybę. Chwilę później wyciągnął z niej dwa przedmioty: krótki garłacz wysadzany klejnotami i trikorn pomalowany jakąś perłową farbą, mieniący się różnymi kolorami jak auto w need for speedzie. Ten pierwszy zapakował do kieszeni, ten drugi podał mi wraz z kluczem do szafki. Później mnie oddelegował, każąc założyć czapkę i zobaczyć, co powie kolega. (Później rozczarowany reakcją Sławka rzucił coś z rezygnacją, że 500zł poszło na marne).
Lekcja religii odbywała się w szkolnej kapliczce, jeśli tak mogę to określić. Podłużne pomieszczenie, składające się z kolistych segmentów. W tym najbardziej wysuniętym do przodu przy ambonie stał ksiądz, łysy, w okularach, ubrany w czarną sutannę przepasaną sznurkiem. Wokół niego stały świeczniki. Z głośników w calej sali rozbrzmiewała radnosna pieśń religijna. Wszyscy ustawieni wzdłuż ściany klaskali, podskakiwali i tańczyli w rytm muzyki. Ruchy były mimowolne, jak gdyby dźwięki bezpośrednio wymuszały impulsy nerwowe.
Lekcja... coachingu? Początkowo Gus Fring siedział przy długim stole z białym blatem i zapraszał nas do siebie, każdy miał za zadanie podać mu dowód osobisty. Gdy nadeszła mojej kolej, zacząłem wyciągać kolejne karty i papierki z portfela, szukając dowodu. Podawałem mu kolejno prawo jazdy i ulotki z poprzednich zajęć. Po minucie bezskutecznych poszukiwań Gus poradził mi odłożyć tą sprawę na później.
Po chwili miejsce Fringa zajął nasz faktyczny nauczyciel - napakowany, w szarym przylegającym polo, z fryzurą do złudzenia przypominającą Keanu Reeves, również z patrzenia był do niego podobny. Usiadł przed nami i zaczął swoją majestatyczną przemowę. Nie była ona płomienna czy nawet wyjątkowo żywa, po prostu do nas mówił, prostymi słowami, przekazując proste fakty. Sen celowo ukrył jakąkolwiek treść, a zostawił samą formę, szczególnie sposób artykulacji słów. Ten był spokojny i wzbudzający zaufanie.
Gdy ktoś mu przerywał, rozmawiając z kolegą z ławki, nie komentował ani nie oceniał. Po prostu milczał. Gdy sytuacja powtórzyła się parokrotnie, a przeszkadzający nie chciał ustąpić, wiedzieliśmy, że odpowiedzialność spoczywała na nas. Szybko zebrała się cztereosobow grupka, która złapała źródło problemu za wszystkie jego kończyny i wyniosła za drzwi. Ten miał tupet wrócić z pytaniem do nauczyciela, czy ma już wakacje, ale Keanu ani drgając odpowiedział, że tak i wrócił do przemowy.
Lekcja... teraz już nie wiem czego. Prowadzący zaczął od prezentacji filmiku zrealizowanego w Minecrafcie z autorskim modem, chcąc nawiązać do tematu lekcji. Postać nauczyciela trzymająca w ręce żółtą perłę zasiadła na kwadratowym koniu brodzącym w bagnie. Swoją zdobycz podarował mieszkańcom wioski, którzy używając nieznanej siły powiększyli perłę i zmienili jej kolor na morski.
Po tym tajemniczym wstępie nauczyciel powołał nas do oddania prac domowych. Gdy wszyscy oddawali dwukaflowe wypociny dotyczące jakiegoś wymyślnego obiektu, ja siedziałem z tyłu udając, że mnie nie ma.
"Mięskiem" lekcji była uczta. Naszą salę wypełniły stoły zastawione śnieżnobiałym obrusem, na których stały wykwintne, różnokolorowe dania. Moim zadaniem było dostawienie dwóch rzeczy: białej misy z warzywną sałatką oraz srebrnej tacy, ozdabianej na brzegach falistymi wzorkami, wypełnionej przystawkami oraz pomarańczowymi drinkami z oliwkami w kieliszkach. Jako że nie jestem tą cipą, która chodzi na dwa razy, zabrałem misę do prawej, a tacę do lewej ręki i ruszyłem wolnym krokiem, balansując ciężar z maksymalnym skupieniem. Kłopotliwe były drinki, których kieliszki były na tyle wysokie, że zmieniały środek ciężkości.
Finał był fatalny - na stole nie było praktycznie miejsca. O ile misę wcisnąłem gdzieś między czyiś talerz a resztę potraw, tak przy odstawianiu tacy drinki wykonały finezyjny obrót, zahaczając o krawędź stołu, roztrzaskujac się ostatecznie o parkiet.