18-01-2022, 22:17
18.01.2022
Koleżanka, pracująca w charakterze niani, w dużym domu nad wodą gdzieś w słonecznej Kalifornii, zostawia mnie na chwilę ze swoim podopiecznym - grubym chłopcem latynoskiego pochodzenia.
Mały nie ma dziesięciu lat, jest karykaturalnie gruby i za nic w świecie nie tknie warzyw (brokuły z fasolką szparagową i marchewką pokrojoną w talarki), zostawionych tu specjalnie dla niego w plastikowym pojemniku. Jedzenie warzyw jest rasistowskie. Nie wiem, czy mówiąc rasistowskie, ma na myśli kraj pochodzenia warzyw czy cokolwiek innego. Opłukuję zieleninę pod bieżącą wodą, zdaniem Dzieciaka niedokładnie. Spoko, opłuczę jeszcze raz. Młody i tak jej nie tknie bo to rasistowskie. Whatever. Zjadam kilka fasolek, w nozdrzach czując rozkoszną woń pizzki, którą zamierzam zamówić. Oczywiście, podzielę się z Młodym, pod warunkiem, że zje trochę warzyw, czego konsekwentnie odmawia ze znanego wszem wobec a sobie tylko wiadomego powodu (głupek).
Wraca koleżanka z okolicznościowym prezentem dla pani domu, lalką-Meksykanką (ups, rasizm?). Politpoprawna, bo wykonana w etycznych warunkach, w dodatku na rzecz UNICEF-u czy innej organizacji non-profit, figurka z nieproporcjonalnie dużą, lekko przechyloną na bok głową o długich blond włosach i ogromnych modrych oczach, bardziej przypomina aniołka z jakiejś krakowskiej rękodzielni niż (stereo)typową Meksykankę.
Mały męczy bułę o rasistowskie warzywa, na co koleżanka, bardziej roztropna i biegła w naukach ekonomicznych ode mnie, wykłada mu sytuację imigrantów zarobkowych, otrzymujących (domyślnie uczciwe) wynagrodzenie w walucie kraju, w którym pracują. Dzieciak nie da się łatwo zbyć:
- Moją walutą jest pizza!
To włoskie danie nie jest rasistowskie, ale gotowane warzywa już tak, hm? Whatever.
Wraca gospodyni, szykowna blondynka po trzydziestce. Wychodzimy na patio jej dużego białego domu. Przed domem aż po horyzont rozciąga się wielkie jezioro. Otóż to, nie ocean a ogromne prywatne jezioro! Woda wydaje się mętna - taka jej uroda. Na pewno jest czysta i zdatna do kąpieli. Co kilka metrów wyrasta z niej rząd tataraku. Osobliwy widok, wart uwiecznienia. Pytanie, czy wolno mi sfotografować ten prywatny akwen?
Gospodyni zaprasza nas (nas czyli mnie plus moich znajomych a jej miłych gości; wszyscy jesteśmy turystami) do pamiątkowego zdjęcia. Każe ustawić się wzdłuż brzegu, tyłem do jeziora, przodem do jej pięknego domu. Uwieczni nas z góry, ze swojego tarasu.
Czuję, że muszę... podładować telefon i posmarować się kremem z filtrem, niezwłocznie, nim kalifornijskie Słońce całkiem wypali mi skórę. Nie byłabym sobą, gdybym nie wstydziła się spytać, czy mogę pobiec na górę po to i owo i wtedy z szeregu wychyla się ON, piękny jak nordyckie bóstwo...
Alexander Z TYCH Skarsgårdów.
- Wezmę z domu jakieś patyczki czy coś do rysowania po piasku.
Świetny pomysł. Przypomina mi ostatni pobyt nad Bałtykiem z koleżankami i morskie fale zmywające nasze zabawne napisy. Wszyscy przytakują. Skarsgård spadł mi z nieba. Nim znajdzie patyczki, zdążę pobiec na górę i posmarować się kremem (opalone uda już zaczynają mnie piec). Jak postanawiam tak robię. Wysmarowawszy, wracam na plan. Ze mną Alexander, z patyczkami czy bez. Olśniewająco piękny i ujmujący z tą inicjatywą rysowania po piasku (myślę o Znajomej, którą rozczuliłby pomysł). Jestem oczarowana zjawiskowym i nieosiągalnym Szwedem. Nie okazuje mi szczególnych względów a ja - cóż - nie robię sobie na owe nadziei. Z tą aparycją nie dla kota spyrka. W myślach tworzę mem: Jak ja widzę Alexa (cyk, wizerunek Alexa) vs. jak Alex widzi mnie (cyk, pusta plaża). Śmieszne i frustrujące zarazem. Dwoje znajomych z liceum zaprasza mnie do zdjęcia. To ja się schowam w drugim rzędzie, byle nie było widać moich tłustych nóg!
Skarsgård z chodzi z naręczem papierosów w dłoni, wtykając w usta po papierosie wybranym osobom. Intuicyjnie wie, kogo poczęstować. Sam nie pali, ja też nie.
Koleżanka, pracująca w charakterze niani, w dużym domu nad wodą gdzieś w słonecznej Kalifornii, zostawia mnie na chwilę ze swoim podopiecznym - grubym chłopcem latynoskiego pochodzenia.
Mały nie ma dziesięciu lat, jest karykaturalnie gruby i za nic w świecie nie tknie warzyw (brokuły z fasolką szparagową i marchewką pokrojoną w talarki), zostawionych tu specjalnie dla niego w plastikowym pojemniku. Jedzenie warzyw jest rasistowskie. Nie wiem, czy mówiąc rasistowskie, ma na myśli kraj pochodzenia warzyw czy cokolwiek innego. Opłukuję zieleninę pod bieżącą wodą, zdaniem Dzieciaka niedokładnie. Spoko, opłuczę jeszcze raz. Młody i tak jej nie tknie bo to rasistowskie. Whatever. Zjadam kilka fasolek, w nozdrzach czując rozkoszną woń pizzki, którą zamierzam zamówić. Oczywiście, podzielę się z Młodym, pod warunkiem, że zje trochę warzyw, czego konsekwentnie odmawia ze znanego wszem wobec a sobie tylko wiadomego powodu (głupek).
Wraca koleżanka z okolicznościowym prezentem dla pani domu, lalką-Meksykanką (ups, rasizm?). Politpoprawna, bo wykonana w etycznych warunkach, w dodatku na rzecz UNICEF-u czy innej organizacji non-profit, figurka z nieproporcjonalnie dużą, lekko przechyloną na bok głową o długich blond włosach i ogromnych modrych oczach, bardziej przypomina aniołka z jakiejś krakowskiej rękodzielni niż (stereo)typową Meksykankę.
Mały męczy bułę o rasistowskie warzywa, na co koleżanka, bardziej roztropna i biegła w naukach ekonomicznych ode mnie, wykłada mu sytuację imigrantów zarobkowych, otrzymujących (domyślnie uczciwe) wynagrodzenie w walucie kraju, w którym pracują. Dzieciak nie da się łatwo zbyć:
- Moją walutą jest pizza!
To włoskie danie nie jest rasistowskie, ale gotowane warzywa już tak, hm? Whatever.
Wraca gospodyni, szykowna blondynka po trzydziestce. Wychodzimy na patio jej dużego białego domu. Przed domem aż po horyzont rozciąga się wielkie jezioro. Otóż to, nie ocean a ogromne prywatne jezioro! Woda wydaje się mętna - taka jej uroda. Na pewno jest czysta i zdatna do kąpieli. Co kilka metrów wyrasta z niej rząd tataraku. Osobliwy widok, wart uwiecznienia. Pytanie, czy wolno mi sfotografować ten prywatny akwen?
Gospodyni zaprasza nas (nas czyli mnie plus moich znajomych a jej miłych gości; wszyscy jesteśmy turystami) do pamiątkowego zdjęcia. Każe ustawić się wzdłuż brzegu, tyłem do jeziora, przodem do jej pięknego domu. Uwieczni nas z góry, ze swojego tarasu.
Czuję, że muszę... podładować telefon i posmarować się kremem z filtrem, niezwłocznie, nim kalifornijskie Słońce całkiem wypali mi skórę. Nie byłabym sobą, gdybym nie wstydziła się spytać, czy mogę pobiec na górę po to i owo i wtedy z szeregu wychyla się ON, piękny jak nordyckie bóstwo...
Alexander Z TYCH Skarsgårdów.
- Wezmę z domu jakieś patyczki czy coś do rysowania po piasku.
Świetny pomysł. Przypomina mi ostatni pobyt nad Bałtykiem z koleżankami i morskie fale zmywające nasze zabawne napisy. Wszyscy przytakują. Skarsgård spadł mi z nieba. Nim znajdzie patyczki, zdążę pobiec na górę i posmarować się kremem (opalone uda już zaczynają mnie piec). Jak postanawiam tak robię. Wysmarowawszy, wracam na plan. Ze mną Alexander, z patyczkami czy bez. Olśniewająco piękny i ujmujący z tą inicjatywą rysowania po piasku (myślę o Znajomej, którą rozczuliłby pomysł). Jestem oczarowana zjawiskowym i nieosiągalnym Szwedem. Nie okazuje mi szczególnych względów a ja - cóż - nie robię sobie na owe nadziei. Z tą aparycją nie dla kota spyrka. W myślach tworzę mem: Jak ja widzę Alexa (cyk, wizerunek Alexa) vs. jak Alex widzi mnie (cyk, pusta plaża). Śmieszne i frustrujące zarazem. Dwoje znajomych z liceum zaprasza mnie do zdjęcia. To ja się schowam w drugim rzędzie, byle nie było widać moich tłustych nóg!
Skarsgård z chodzi z naręczem papierosów w dłoni, wtykając w usta po papierosie wybranym osobom. Intuicyjnie wie, kogo poczęstować. Sam nie pali, ja też nie.