Kroniki Astralnych Motyli
#51
Dzień 25

Jest to piąta, pierwotna energia – to jest to, co stworzyło wszystko i utrzymuje
wszystko w równowadze. Jest źródłem i czystością wszystkich myśli i idei, jest światem
przyczynowym, w którym wszelkie tworzenie się utrzymuje, od sfer najwyższych do
najniższych. Jest to kwintesencja alchemików. Jest to Wszystko we Wszystkim.

~ Franz Bardon „Wtajemniczenie do Hermetyzmu”

W żaden sposób nie mogłam stwierdzić, czy za swoje jakże wartościowe badania zabieram się od właściwej strony. Posiedziałam trochę nad „Wtajemniczeniem do „Hermetyzmu” - w jakiś sposób czułam się zobowiązana po tym, jak podebrałam owo dzieło Molowi Książkowemu. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłam było takie, że autor coś nie do końca uzgodnił swoją wersję duchowego świata z Powellem. A czy była to wizja bliższa prawdy, nadal nie potrafiłam stwierdzić. Nieco zniechęcił mnie fakt, iż we wstępie Bardon wielokrotnie powtórzył, że zrozumienie rządzących tym wszystkim zasad przyjdzie z czasem samo. Cudownie. Chyba nie po to sięga się po cholerne instrukcje… Poszukiwania na własną rękę nie wymagały czytania żadnej mądrej księgi. Bardon pisał też o cudach i pełnej kontroli nad rzeczywistością. Naprawdę? Po tym, co usłyszałam od Ireasza, plan astralny całkiem skutecznie się przed takimi próbami bronił. Zawsze jednak mogłam przyjąć inną teorię, mianowicie, że Ireasz nie był WYSTARCZAJĄCO OŚWIECONY. Nie stał się jednością z Bogiem, jakby to powiedział Franz Bardon. A kto (albo może CO?) było tutaj Bogiem?
Nagły przebłysk wspomnienia sprawił, że zadrżałam i obronnym gestem otuliłam się ramionami. Jeśli moje przypuszczenia były słuszne, już znałam odpowiedź. Niemal od początku mogłam słyszeć te nierówne uderzenia wielkiego serca, w pewnym stopniu mogłam też zobaczyć, co kryje się na dnie tej niezgłębionej otchłani, gotowej wessać mnie w wir szaleństwa i pozbawić zmysłów. To musiało być tutejsze bóstwo, rzeczywiste, żywe i obecne, miażdżące swoją potęgą słabe umysły śmiertelników, którzy w swojej naiwności albo bluźnierczej bezczelności ośmielili się spoglądać w jego oblicze. Bóstwo obłąkania i chaosu, podobne do lovecraftowskiego Azathotha, wiecznie trwającego w centrum atomu wszechświata.
- Chciałam tylko zauważyć, że trwanie w centrum atomu sugeruje raczej pewne uporządkowanie.
Oderwałam wzrok od blatu biurka i odwróciłam się do Kiri. Biała wiewiórka przeskakiwała po szafkach i komodach, niemal nie dotykając łapkami gładkich powierzchni lakierowanego drewna. Nie byłam pewna, jak słaba astralna grawitacja może oddziaływać na istotę nie do końca materialną według tutejszych standardów.
- To nie byłoby całkiem pozbawione sensu – mówiła Kiri, nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając biegu Ja też to czułam. Tylko w przeciwieństwie do ciebie nie pogrążyłam się całkowicie w strachu i byłam świadoma swoich odczuć. To nie jest chaotyczne, mogę cię zapewnić, że jest bardzo uporządkowane.
- Wiesz, co to jest?
- Pamiętaj, że nie wiem o wiele więcej niż ty. Jestem tylko tobą.
Wygodna linia obrony. Tak.
- Czy myślisz, że to jest bóstwem? - nadałam wątpliwościom i przypuszczeniom kierunek.
- Możliwe. Mogłam poczuć tyle, że to jest żywe. Jest źródłem wszelkiego życia w wymiarze astralnym. Pierwszym, bazowym poziomem i centralnym filarem. Fundamentem.
- Kwintesencją?
Niedokładnie tak wyobrażałam sobie ową praprzyczynę wszystkiego, istniejącą ponad czasem i przestrzenią. Ów przenikający wszystko pierwiastek eteru winien być z definicji rozproszony, a to, czego doświadczyłam było w nieopisanie jednolity sposób gęste. Nie ekspansywne, ale właśnie skoncentrowane. Czy pod tym względem hermetyzm rozmijał się z rzeczywistością?
Pytania mogły mnożyć się dalej, odpowiedzi nie przychodziły same. Stojący w kącie smukły zegar odmierzał kolejne sekundy. Przynajmniej te uderzenia były idealnie, przewidywalnie regularne. Po mojej wspartej o blat ręce przeskakiwały żółte iskry energii. Bawiłam się tak właściwie nieświadomie, jak często bywa, kiedy nie za bardzo jest co zrobić z rękami. Robiłam to po prostu dlatego, że mogłam. Kiedy już przyciągnęło to moją świadomą uwagę, postarałam się zgromadzić w dłoni więcej energii, następnie spróbowałam to maksymalnie zagęścić. Bardziej rozproszona energia przypominała raczej zabarwioną mgłę, skupiona wyraźnie świeciła.
Bardon stwierdził, że element ognia może być zamieniony w światło i odwrotnie. Uśmiechnęłam się, przyjmując wyzwanie.
Starałam się skupić całą swoją wolę, czego głównym efektem było ogólne spięcie, odczuwalne praktycznie tak samo, jakbym miała fizyczne ciało. No, energii też pojawiło się trochę więcej, ale nie stała się ona kulą ognia. Nadal miałam w dłoni i częściowo wokół niej światło, może nieznacznie jaśniejsze niż wcześniej. Teraz wyraźnie czułam, że to było bardziej gęste niż powietrze i wypływało ze mnie z pewnym oporem. Mało lotne? Chyba w chemii ani fizyce nie powstało jeszcze odpowiednie określenie dla substancji nie będącej cieczą ani gazem, z definicji nie będącej nawet materią.
Zdałam sobie sprawę w pewnym momencie, że odczuwam na skórze dość silne ciepło. Wstrzymując oddech, sięgnęłam drugą ręką do kuli energii. Powoli włożyłam palec do środka, tak, że ledwo mogłam zobaczyć w tym świetle jego ciemny kontur. Z pewnością zdołałam tym razem wywołać żar silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, ale poza tym nie zaobserwowałam żadnych innych objawów wskazujących na jakiś związek z ogniem.
- W tej mądrej księdze nie piszą przypadkiem, że takie rzeczy osiąga się na wyższych poziomach wtajemniczenia?
Gdyby Kiri powtórzyła w tym momencie swoją starą śpiewkę o rzeczach powyżej moich kompetencji, chyba zaczęłabym krzyczeć. Na szczęście nic więcej nie powiedziała, może wyczuła moje myśli.
Wstałam, gwałtownym ruchem ręki rozpraszając pracowicie zebraną duchową energię. W żaden sposób nie potrafiłabym powiedzieć, jak wiele jej wyemitowałam w stosunku do moich obecnych maksymalnych możliwości, również będących niewiadomą. Podeszłam do komody, na której Kiri właśnie urządzała sobie slalom między porcelanowymi figurkami, ramkami na zdjęcia i podobnymi bibelotami. Oparłam ręce o wolny kawałek powierzchni, zaraz potem wiewiórka przebiegła po nich, całkiem mnie ignorując. Poczułam dość wyraźnie nacisk jej łapek. Kiri posiadała pewną, chociaż wciąż niewielką, masę. Cofnęłam dłonie i przyjrzałam się im, jakbym liczyła na to, że dotyk Kiri pozostawił na mojej skórze jakiś widoczny ślad.
- Poczekaj chwilę – zawołałam do wiewiórki, która zdążyła znaleźć się na oparciu ozdobnego krzesła z poduszkami na siedzisku i oparciu, podobnego do tego, na którym sama wcześniej siedziałam. Kiri bez problemu zatrzymała się w biegu na wąskiej drewnianej krawędzi, nie doświadczając żadnych efektów bezwładności i ani na chwilę nie tracąc równowagi. Zwinnie odwróciła się w moją stronę i przekrzywiła głowę, patrząc pytająco.
Poczułam się dziwnie. Naprawdę bardzo dziwnie. Dużo łatwiejsze było dotykanie driady, podobnie jak Hissa i Dudu. Wobec tej istoty, która wydawała się znacznie bardziej od nich świadoma, poczułam lekki opór. Może to miało coś wspólnego z tym, że wiedziałam (a może bardziej wierzyłam na słowo), iż Kiri była częścią mojej duszy. Częścią mnie.
(przestań bawić się sobą, nieznośny dzieciaku!)
Poza tym w moich odczuciach była ona bardziej rzeczywista niż jakiegokolwiek napotkane przeze mnie stworzenie.
Niepewnie dotknęłam palcem boku Kiri. Uczucie było podobne do tego, którego doświadczyłam chwilę wcześniej, sięgając do swojej energii, ale znacznie bardziej intensywne. Różnica tego, co umownie mogłam nazwać stanem skupienia była dużo większa.
Odpychanie.
Pole siłowe.
Napięcie powierzchniowe.
Sama-nie-wiem-co-właściwie.
Napierałam na COŚ, faktycznie istniejące. Wstrzymując oddech pchnęłam mocniej, wbijając palec w jej drobne ciałko. Jakbym przebijała się przez żel. Przez głowę przemknęła mi myśl, że poprzez łączącą mnie z nią więź sama powinnam zacząć odczuwać jak coś przeszywa moje ciało astralne. Nic takiego nie nastąpiło, ale i tak szybko cofnęłam rękę. Kiri przez cały czas nie zareagowała w żaden sposób.
- W porządku? - spytałam niepewnie.
- Tylko zastanawiam się, co robisz.
- Musiałam coś sprawdzić.
Musiałam czy chciałam? Jakże łatwo mogło przychodzić racjonalizowanie i samousprawiedliwienie!
- Coś ci zrobiłam? - spytałam. Wiewiórka ku mojej wielkiej uldze potrząsnęła głową.
- Myślisz, że w takiej sytuacji zwyczajnie bym na to pozwoliła?
Tak, właśnie tak myślałam. Bo co moja niewinna tulpa mogłaby wówczas zrobić? Uryźć? Jej zęby przecież też nie do końca były materialne. Ewentualnie mogłaby wyrywać się i krzyczeć: „Ratunku, gwałt!”
- Pamiętaj, że jesteśmy częściami jednej całości. Mamy wspólny umysł. To by wystarczyło, możesz mi wierzyć.
Kurczę blade, to chyba pierwszy raz, kiedy ktoś serdecznym i pogodnym tonem wypowiedział pod moim adresem groźbę.
Kiedy Kiri zapewniła mnie, że nie doznała absolutnie żadnej szkody, spytała mnie w końcu, co zamierzałam osiągnąć.
- Chciałam zobaczyć, czy nadal jesteś w takim, ehm, gazowym stanie skupienia jak na początku. I wydaje mi się, że to powoli się zmienia.
Kiri usiadła i spojrzała w dół na siebie. Pocierała przednimi łapami futerko pod szyją i na brzuchu. Wydawała się w tej chwili tak samo niepewna i zagubiona jak ja.
- Możliwe. Podobnie jak tobie jest coraz łatwiej tu powracać. Jedno jest chyba powiązane z drugim. Twoja więź z tym światem staje się silniejsza. Podobnie poziom energii. Dwa tygodnie temu chyba nie potrafiłabyś w ogóle wyemitować tyle co przed chwilą, a teraz nadal nie zużyłaś wszystkiego.
Co do ostatniego, miała rację. Czułam, że gdybym chciała, byłabym w stanie dalej eksperymentować z energią.
Planowałam wrócić do lektury, ale kiedy już wybiłam się ze swoistego transu, trudno było mi znowu się skupić. Mimo wyrwania z siebie sporej ilości energii (a może właśnie wskutek tego) czułam ożywienie. Nie byłam w stanie dłużej pozostać w tym pokoju, pochylona nad biurkiem. Do diabła, nie po to podróżowałam do duchowych światów, żeby ślęczeć jak nad pracą domową!
Wyszłam z pokoju, zastanawiając się przelotnie, jak bardzo mógł się on przemieścić w czasie, kiedy tam przebywałam. Ilość drzwi w korytarzu nie do końca się zgadzała, ale chociaż piętro już tak. Pierwsze. W dodatku wyglądało na to, że nadal jestem w pobliżu schodów na dół. Normalnych poczciwych schodów, nie mających nic wspólnego z Wieżą i wyższymi wymiarami. Zeszłam na dół, ruszyłam ku głównemu wyjściu. Ten drobny przeskok mogłam jeszcze zaakceptować.
Tym razem wybrałam kierunek przeciwny do tego co zwykle, ruszyłam prosto przed siebie od drzwi. Wcześniej widziałam wielokrotnie, że przed frontową częścią mojego podwórka przebiega droga. Taka bardziej droga niż Coś Co Można Nazwać Drogą. Może nie asfaltowa – nie byłabym bardzo zdziwiona, gdyby asfaltu w wymiarze astralnym nie znali – ale wyglądała dość solidnie. Kiri podążała za mną. Nie był to pierwszy raz, kiedy widziałam jak moja tulpa przebywa poza granicą mojego terenu, ale poprzednio trwało to krótko. Nie wiem skąd przyszło mi do głowy, że istnieje jakiś mechanizm utrzymujący cząstki podświadomości w bliskości astralnego domu jak niewidzialna smycz. Jak ta słynna srebrna nić, mająca rzekomo wiązać ducha z ciałem podczas niefizycznych podróży.
- Ładnie to tak przyjmować na wiarę założenia bez dowodów?Nie dla takiego podejścia Kościół porzucałaś...
Właściwie tutaj przyjęcie JAKIEGOKOLWIEK założenia było mocno ryzykowne.
Kiri wyjaśniła mi cierpliwie, iż ma takie samo prawo jak ta podstawowa część mnie do przebywania w dowolnym miejscu.
- Dopóki nie natrafisz na czyjeś pole siłowe – odgryzłam się – Tego już nie przebijesz.
Zatrzymałyśmy się przed okrągłą kamienną budowlą, składającą się z podestu i stożkowego zadaszenia wspartego na kilku filarach. Rzeźbiony w geometryczne wzory walec na środku podestu tworzył stolik, otoczony przez trzy łukowate siedziska, stanowiące części niepełnego obwodu okręgu. Weszłam po kilku niskich stopniach i usiadłam. Oczywiście, że na tym stoliku, bo kto mógłby mnie tu zmusić do siedzenia na kamiennej ławie... Chwilowo przyjęłam założenie, że monitoringu jednak tu nie ma.
Znów próbowałam skupiać energię i przemienić ją w ogień. Czułam jakiś rodzaj wewnętrznego przymusu. Miałam tu w końcu jakiś rodzaj mocy, właściwie od samego początku, i jak dotąd nie wykorzystywałam jej w żaden praktyczny sposób. Byłam niewytrenowana, owszem, ale też chyba nie za bardzo się starałam, żeby to zmienić. Marnowałam potencjał.
Tak mi się to jakoś z przypowieścią o talentach skojarzyło.
Wpatrywałam się w ponurej zadumie w kulę energii ponad moją dłonią, w myślach nakazując jej przybrać bardziej konkretną formę. Jak Ireasz to nazywał? Surowa energia? W jaki sposób mogłam nakazać nieukształtowanemu potencjałowi stać się czymś konkretnym?
Kula żółtawego światła uniosła się nieco wyżej, nie dotykając dolną krawędzią mojej skóry. Uczucie jakiegoś niewielkiego, nie do końca materialnego ciężaru ustąpiło. Nie na takim efekcie mi zależało, ale kiedy już się stało, spróbowałam wpływać na to celowo. Niech uniesie się wyżej. A potem przesunie się w moją lewą stronę. I niech do jasnej cholery stanie się żarem. Niech płonie!
Kula zafalowała, tracąc swój regularny kształt.
- Reaguje na emocje.
Tak, byłam lekko zirytowana. Chyba każdy na moim miejscu by był. Spojrzałam na Kiri, która przycupnęła na krawędzi jednego z łukowatych siedzeń, tego przede mną, o które opierałam nogi.
- Ty odczuwasz to co ja? - spytałam smętnie. Wiewiórka powoli skinęła głową.
- W jakimś sensie. Mam pewien stopień niezależności, ale cały czas pozostaję częścią ciebie. Twoje myśli i uczucia są jak fala, która się do mnie zbliża.
- Ja mogę poczuć coś od ciebie?
- Jak się rozluźnisz i spróbujesz w to wsłuchać. Zauważyłam, że twoja, główna część świadomości, domyślnie działa na poziomie powierzchni. Żeby spojrzeć głębiej, musisz się celowo starać.
- To źle?
Na to pytanie moja tulpa nie znała zadowalającej odpowiedzi. Podejrzewałam, że OBIEKTYWNA odpowiedź i tak nie istniała. Wróciłam więc do przerwanego ćwiczenia. Miałam wrażenie, że zgromadzenie kolejny raz wystarczającej ilości energii było nieco trudniejsze.
Manifestacja energii Ireasza miała jaśniejszy kolor. Żółty, jak u mnie, ale bardziej zbliżony do białego. Czy to oznaczało większe doświadczenie, wyższy poziom? Im więcej astralny podróżnik się nauczył, tym bliżej było temu do bieli? W końcu kiedyś słyszałam, że dla światła biel jest kolorem najbardziej doskonałym, jako efekt połączenia wszystkich możliwych barw. Czy mistrzowie, którzy osiągnęli odpowiednio wysoki poziom w kontrolowaniu energii, emitowali idealnie białe światło? Wydawało mi się to całkiem sensowne. Raczej nie mogłam oczekiwać, że ja osiągnę ten etap w najbliższym czasie.
Pomimo najszczerszych chęci i wysiłku nie osiągnęłam wiele więcej. Po jakimś czasie (i proporcjonalnej do niego utracie energii) wstałam i ruszyłam dalej. Wskutek koncentracji mój umysł wszedł w znany już stan lekkiego transu, którego nie musiałam starać się celowo podtrzymywać. Byłam biernym obserwatorem. Przyjmowałam strzępy informacji płynących z otoczenia. W niektórych momentach, kiedy odczuwane w pobliżu zawirowania energii stosunkowo silnie odróżniały się od tła dosłownie widziałam w powietrzu jakiś ruch. Niewiele, ale wystarczająco, żeby uznać, że nie było to jedynie złudzeniem. Najczęściej przypominało to efekt obserwowany podczas mieszania cieczy o różnych gęstościach, ale kilka razy miałam wrażenie, że przejrzyste smugi próbują stworzyć jakiś bardziej regularny geometryczny kształt. Co jakiś czas spoglądałam podejrzliwie na Kiri. Wiewiórka, jeśli też widziała to co ja, całkowicie to ignorowała. Spytać ją o to? Jak bardzo ośmieszę się przez to swoją niewiedzą? Czy powinnam zrozumieć, z czym właściwie mam do czynienia, czy to nie był już ten czas, kiedy pewne rzeczy powinny stać się dla mnie intuicyjnie oczywiste? Ale czy też nie miałam na takie pytania praktycznie nieograniczonego czasu?
Tak, wiem. To tchórzostwo, w dodatku zupełnie bezsensowne. Chwilowo zdecydowałam się nie odzywać. Zamiast tego dalej w zadumie obserwowałam swoją tulpę, rozważając przy tym, czy jest możliwe częściowe osłonięcie przed nią swoich myśli.
Kiri wyprzedziła mnie w momencie, kiedy weszłyśmy między niskie rzadkie drzewa i dorodne paprocie, w większości sięgające sporo powyżej mojej głowy. Spod nóg umykały mi drobne stworzenia, głównie owady najróżniejszych kształtów i barw, czasem coś nieco większego. Kiri wzbudzała w tych żyjątkach wyraźnie mniejszy strach. No i niech mi ktoś jeszcze powie, że rozmiar nie ma znaczenia!
Wiewiórka kluczyła między krzewami zastanawiającym slalomem, wydłużając w ten sposób pokonywany dystans. Nie spieszyła się przy tym, co skłoniło mnie do odrzucenia tezy o czysto rekreacyjnych walorach takich jej poczynań. Wyglądała w tym momencie jak pies idący po tropie. Tego nie byłam już w stanie pozostawić bez pytań.
- A samej sprawdzić to nie łaska? Potem tylko narzekać będzie, jak to nie potrafi wyczuwać energii!
No, coś w tym było. Skupiłam uwagę na trasie, którą podążała Kiri. Nie koncentrowałam się, ale po prostu starałam się przyjmować, cokolwiek tam było.
(Just aware. And keep going.)
Energia w tych punktach rzeczywiście była silniejsza. Bardzo nieznacznie wybijała się ponad tło, łatwo było to przypadkiem zignorować, jeśli celowo nie zwracało się na to uwagi. Wkrótce byłam w stanie podążać za swoją tulpą taką samą krętą ścieżką, przynajmniej tak długo, jak nie spuszczałam oka z tej niezaznaczonej w inny sposób drogi. Czy może raczej jakiegoś innego, bardziej wewnętrznego, mentalnego zmysłu… Siłą rzeczy mniej uwagi poświęcałam bardziej materialnym obiektom, jakie pojawiały się przede mną. Kilka razy zdarzyło mi się na coś wpaść, ale w końcu czego się nie robi dla wewnętrznego rozwoju… Przynajmniej udało mi się uniknąć efektownego czołowego zderzenia z drzewem.
Zatrzymałam się w miejscu, gdzie paprocie i pokrewne, wyglądające na zdrowo zmutowane, krzewy się przerzedzały. W pewnej odległości przede mną teren opadał. Wyglądało to na efekt wywołany celowo, płytki lej o regularnym kolistym obwodzie, na ile mogłam to ocenić przy jego wymiarach i ze swojej perspektywy. Przede wszystkim jednak zatrzymałam się dlatego, ponieważ nagle nie byłam tu sama. Mniej więcej na środku hipotetycznego okręgu klęczała z pochyloną głową driada. Nie byłam pewna, czy zdawała sobie sprawę z mojej nagłej tutaj obecności, ale jak widziałam, nie zareagowała w żaden sposób, skupiona na tym, co miała przed sobą. Driada opierała się kolanami i dłońmi o krawędź obiektu wyglądającego jak gumowa obręcz studni, niska, zaledwie wyrastająca kilkanaście centymetrów nad ziemię, całkowicie wypełniona czymś czerwonawym, o metalicznym połysku.
Przez moją głowę z szybkością błyskawicy przemknął ciąg skojarzeń. Grób. Pogrzeb. Ta driada klęczy nad grobem. Tak właśnie wyglądałaby osoba pogrążona w żałobie.
To były myśli Kiri? Na wszelki wypadek poszukałam wzrokiem mojej tulpy. Wiewiórka przyczaiła się obok plątaniny łodyg jakiegoś krzewu, zwrócona tyłem do mnie. Nie wyglądało na to, żeby w tej chwili zawracała sobie głowę telepatycznym przekazywaniem do mnie wiadomości w postaci samych wrażeń. Możliwość, że to pochodziło od owej pogrążonej w żalu driady praktycznie od razu odrzuciłam. Mój umysł chroniło w końcu nienaruszone od nowości pole siłowe. Mimo wszystko jednak przykucnęłam. Jeśli nie zostałam jeszcze zauważona, nie miałam ochoty za szybko tego zmieniać.
Ukryć się, ukryć swoją obecność. Powtarzałam to w myślach jak mantrę albo modlitwę. Potrafiłabym zrobić coś, żeby stać się niezauważalna.
Poprosić, jak mógłby to powiedzieć Ireasz? Prosić świat, żeby uczynił mnie niewidoczną na jakimś wyższym energetycznym poziomie, niewykrywalną dla telepatii albo innych mentalnych zdolności tutejszych istot? Jeśli to możliwe – a w tym momencie chciałam w to wierzyć – jak miałabym to zrobić, aby świat mnie wysłuchał?
Koncentrując się, przesunęłam świadomość nieco bardziej w spektrum myślowidzenia. Zaczęłam obserwować wokół driady i ponad nią smugi zawirowań. Teraz to musiało być realne, było dużo wyraźniejsze niż to, co widziałam wcześniej. I nie znikało, niezależniee od tego, w którym punkcie zawieszałam wzrok. Było to powiązane z driadą, po prostu to WIEDZIAŁAM. Czułam. Myślowidziałam. I myślowidziałam jeszcze więcej, wiedziałam, że dostrzegam tylko mały wycinek, że te formy były naprawdę dużo bogatsze. I że powinny mieć barwy. Nie widziałam tych kolorów swoim astralnym wzrokiem, ale wiedziałam, jakie powinny być. A były to złe barwy, złe formy. Grafit i szarość, szkarłat przechodzący w żałobny fiolet. Ostre krawędzie i kanty. Ból i bunt przeciwko niemu. Chaotycznie poszarpane strzępy. Żal. To
(myślokształty)
przebijało warstwy rzeczywistości wydzierając w nich wyrwy.
Chciałam, naprawdę chciałam w tamtej chwili podejść bliżej do driady i jakoś ulżyć jej w cierpieniu. Powstrzymała mnie świadomość, że być może po raz kolejny jestem świadkiem czegoś, co warto będzie zrozumieć, nawet jeśli nie od razu. W takim razie nie powinnam ingerować w bieg wydarzeń w żaden sposób. Przeklęta niech będzie moja niewiedza, źródło wszelkich trudności na mojej drodze!
Byłam już niemal w stanie ZOBACZYĆ te barwy w powietrzu wokół driady, otaczające ją niby aura, kiedy jej nagły ruch wytrącił mnie z koncentracji. Odruchowo skupiłam się bardziej na sobie. Nie dać się zauważyć…
Driada rozejrzała się, pobieżnie, nie wypatrując niczego szczególnie. Zignorowała mnie, chociaż nie byłam pewna, czy jednak mnie nie zobaczyła. Leżałam już prawie całkiem płasko na brzuchu wśród wilgotnych liści paproci.
(ukryć się, ukryć się, ukryć się)
Nie wiem, czy mimo moich najszczerszych chęci i tak nie wywarłam wpływu. Przeklęty efekt obserwatora! Driada pozostała w swoim miejscu jeszcze przez chwilę, ale nie wydawała się już tak zatopiona w kontemplacji jak wcześniej. Na odchodnym przesunęła dłonią po tej błyszczącej czerwonawej powierzchni po czym wstała i wolnym krokiem poszła w głąb lasu. Odczekałam jeszcze trochę, nawet jak leśna boginka na dobre zniknęła z pola widzenia.
Powoli podeszłam do dziwnego obiektu na dnie leja. Czarna gumowa powierzchnia na zewnątrz była gruba na ponad dwa centymetry. Nie miałam jak sprawdzić, czy to będzie równy cal, czy bardziej przypadkowa wielkość. Znacznie ciekawsze jednak było to, co znajdowało się wewnątrz tej otoczki. Czerwonawe i błyszczące okazało się niezliczoną ilością miedzianych drucików, ściśniętych i, na ile dało się ocenić, posplatanych w grubsze i cieńsze pęczki. Wszystkie skierowane były mniej więcej pionowo i zostały odcięte lub przerwane na wysokości zbliżonej do wysokości gumowej osłony na zewnątrz. Sama osłona miała postrzępioną krawędź. Wyglądało to tak, jakbym miała przed sobą przekrój niedbale przeciętego ogromnego przewodu.
Kolejna astralna maszyneria? Czy też może raczej jej pozostałości… To mogło mieć sens. Maszyna została zniszczona a tamta driada opłakiwała jej destrukcję. Kiri powiedziała coś, że cały ten świat jest żywy.
- Energia! Co ci mówi energia?!
Spróbowałam się skoncentrować. Przyjmować, znów przyjmować. W końcu nauczę się tego stanu umysłu na pamięć, wytresuję się i dostosuję do niego.
Kiedy dotarły do mnie sygnały otoczenia, odruchowo się wzdrygnęłam. Moje przypuszczenia nie były tak całkowicie pozbawione podstaw. Rzeczywiście miałam do czynienia z destrukcją. Cokolwiek tu się znajdowało, zostało zniszczone, strzaskane, bezlitośnie rozszczepione. Jeśli ten świat był żywy, tu zadano mu ranę. Mogłam bez problemu zrozumieć uczucia driady.
Otrząsnęłam się, jakbym chciała wyrzucić to z siebie, zanim emocjonalne skażenie rozprzestrzeni się w moim całym astralnym ciele. Poszukałam wzrokiem Kiri.
- Co tu się stało? – spytałam.
Wiewiórka przysiadła na tylnych łapkach, przednimi wykonała gest jakby rozkładała ręce. Drugi raz tego dnia wydawała się bezradna.
- Czuję mniej więcej tyle co ty. Tyle co my… do licha, nie jestem w tym wszystkim zbyt dobra. Po prostu czasem chce mi się uważniej przyglądać Strukturze albo energii w okolicy i tyle.
Skinęłam głową, przyjmując jej tłumaczenie. Przykucnęłam obok domniemanego przewodu i dotknęłam końców drucików, ściśniętych tak, że tworzyły prawie zwartą jednolitą powierzchnię. Prawie. Tworzyłyby ją, gdyby chociaż zostały ścięte równo na jednej wysokości. Nie wiem jakim cudem driada nie poraniła sobie ręki, tak gładząc uszkodzoną powierzchnię.
Oceniłam, że przewód, jeśli naprawdę był przewodem, miał ponad sześćdziesiąt centymetrów średnicy. Prostopadle przebijał powierzchnię gruntu, z przyczyn technicznych przyjęłam, że musiał biec pionowo w górę. Zwyczajnie nie wyobrażałam sobie, że coś takiej grubości dałoby się w jakikolwiek sposób zgiąć, nawet jeśli w grę wchodziły wyższe wymiary i mistyczne siły. Zbadałam ziemię w pobliżu, kawałkiem patyka próbowałam sprawdzić, jak głęboko może to sięgać w głąb. Nie doszłam do żadnego sensownego wniosku. W kilku miejscach w pewnym oddaleniu od dziwnego obiektu zobaczyłam wystające z ziemi kawałki metalu, jakby ustawione krawędzią do góry płaskowniki. Te były już w zwyczajnym, metalicznie szarym kolorze, który niewiele mógł mi powiedzieć na temat konkretnego materiału. Były pofalowane, co nasunęło mi skojarzenie z żywymi światłowodami w moim domu. Gdyby to tutaj żelastwo zaczęło się ruszać, chyba zaczęłabym uciekać.
Na wszelki wypadek zerknęłam na Kiri. Moja tulpa zachowywała spokój, więc uznałam, że nic mi nie groziło. W końcu ona czuła więcej.
Nie byłam pewna, czy chcę jeszcze raz wsłuchać się w echa tego miejsca. Wrażenia nie były przyjemne.
- Zawsze możesz wrócić tu innym razem – stwierdziła Kiri a ja zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem w taki dyplomatyczny sposób cząstka mojej podświadomości właśnie nazwał mnie tchórzem.
- Wiem, że jednocześnie chcesz tego i nie chcesz. I przynajmniej na razie się opierasz. Nie ma przecież przymusu ani pośpiechu.
Miała rację. Chciałam tego. Chciałam dowiedzieć się, o co tu chodziło i co właściwie się stało. Mogłabym pewnie spytać tamtą driadę, ale na to było już za późno. Przynajmniej tym razem.
- Spokojnie, to miejsce nie zniknie.
- Ale droga do niego może się zmienić – westchnęłam. Nie byłam tego pewna, ale to, co do tej pory tu widziałam, teraz nie pozwalało mi całkowicie odrzucić takiej możliwości. Do tej pory nie sprawdziłam, czy będę w stanie jeszcze raz trafić do Lamgdo.
Pomyślałam o swoim astralnym domu, o tym, jak wystrój i rozmieszczenie pomieszczeń mogło się zmieniać, kiedy na chwilę odwracałam wzrok. A jeśli to samo działo się zresztą świata, na dużo większą skalę? Jeśli do wielu miejsc dawało się trafiać przypadkiem i tylko raz, żeby już nigdy więcej ich nie odnaleźć?
Czy cokolwiek, co znajdowało się poza moim terenem, było pewne?
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#52
Dzień 26


Zrobiłam niewielki postęp we „Wtajemniczeniu do Hermetyzmu”. Przynajmniej w czytaniu. Realnego wtajemniczenia nie odczułam. Powróciła motywacja do medytacji i prób wyciszania umysłu. Umiałam może wejść w trans, miałam wrażenie, że to wystarcza do podjęcia jakichś działań, ale daleko było mi do idealnego wewnętrznego spokoju. A hermetyzm wymaga duchowej dyscypliny.
Tak właśnie postanowiłam się Zdyscyplinować, aby wspomóc swój Wewnętrzny Rozwój.
Pierwsze kroki opisane przez Bardona wydawały się łatwe, chociaż z tego, co zdążyłam pobieżnie przejrzeć, dalej miało być coraz bardziej pod górkę. O ile zrozumiałam, wszystko miało kolejno następować na drodze powolnego płynnego przejścia. Na takie wyjaśnienie mogłam przystać. W końcu to miał być wzrost a jak wiadomo, potężne drzewa rosną powoli.

Jest to moc ponad moce, siła posiadająca siłę wszelkiej mocy, gdyż przezwycięży każdą subtelną rzecz i przeniknie każdą litą rzecz. [...]
Z niej są zrodzone różnorodne cuda, do których osiągnięcia podano tu wskazania.

~Tablica Szmaragdowa. Rzekomo Hermes Trismegistos

Szybko stwierdziłam, że mogłabym uznać, że jedną rzecz w znacznym stopniu opanowałam. Oddzielenie od siebie poszczególnych sfer życia. Moje astralne wędrówki i moja codzienność w fizycznym świecie sposób naturalny stały się dla mnie odrębne. Mechanizm, o którym już wspomniałam, wydatnie ów proces rozdzielenia ułatwiał. Czy coś, co przychodzi bez wysiłku, może być cnotą?
-Chyba się domyślasz, co na ten temat powie dowolna mainstreamowa religia…
Głos sumienia już miałam, o to też nie musiałam zbytnio się starać.
Kiri stała na stoliku, przyglądając mi się z rozbawieniem. Nie musiałam się domyślać jej uczuć, po prostu to WIEDZIAŁAM. W jakiś sposób zaczęłam ją wyczuwać, nawet jeśli było na razie słabe, niemal na granicy autosugestii.
Leżałam rozciągnięta na łóżku, w tej samej sypialni, w której przeprowadzałam swoje pierwsze próby emitowania energii. Możliwe, że w tym domu były – albo okresowo bywały – inne, ale na chwilę obecną jedna w zupełności wystarczała mi do szczęścia. Obok mnie spoczywał otwarty notatnik. No, to kolejny punkt mogłam uznać za zaliczony. Swój dziennik postępów już miałam.
- To nie powinien być przypadkiem dziennik przeznaczony WYŁĄCZNIE do tego?
Milcz, głosie! Apage. Zresztą w tej kwestii najprawdopodobniej miałam słuszność. W końcu opisywałam tu wytrwale swoje odkrycia dokonywane w duchowym świecie, będące chyba z definicji częścią mojego ogólnie pojętego rozwoju.
- Chcę ci pomóc. Poza tym o ile dobrze rozumiem odrobina samokrytyki też jest częścią tego duchowego treningu…
- Mam wrażenie, że część mojej jaźni odpowiedzialna za samokrytykę jest już dość mocno rozwinięta.
Przymknęłam oczy. Miałam wrażenie, że celowo szukam usprawiedliwień dla odkładania w czasie faktycznych ćwiczeń umysłu. Byłam w tym podobna do wszystkich pożal się Boże amatorskich biegaczy i miłośników zdrowego stylu życia, dla których wszelkie zmiany w życiu kończą się na gadaniu. Aż mną wstrząsnęło od nagłego wstrętu. Pozwoliłam, żeby obrzydzenie do samej siebie wzrosło i napęczniało niczym wrzód, do chwili, kiedy zostanę zalana duchową ropą.
Gwałtownie wstałam, stabilnie stawiając stopy na podłodze. To było moje pierwsze małe zwycięstwo, pierwszy krok na trudnej drodze, na której zapewne czekał mnie jeszcze niejeden upadek. Ale nie było jeszcze tak pięknie, nie od razu. Zaraz na początku drogi zboczyłam z kursu. Tak dokładnie to w kierunku garderoby.
Zasłona ze sznurów koralików wyglądała tak jak wcześniej, dlatego nie zastanawiając się, rozsunęłam je i dałam krok do przodu. Tutaj wszelkie podobieństwo gwałtownie się kończyło. Miałam przed sobą coś w rodzaju sporej groty wydrążonej w litym kawału drewna. Z jej ścian wyrastały żywe gałęzie, na których nieokreślona inteligentna siła rozmieściła wieszaki z ubraniami. Oprócz tego we wnętrzu znajdowało się kilka niskich szafek i skrzyń. To wszystko bez problemu znajdowało się w moim zasięgu, na wszelki wypadek jednak spojrzałam w górę. Na chwilę zakręciło mi się w głowie. Po Wieży powinnam już do tego przywyknąć, ale nie spodziewałam się tego tutaj. Osobliwa grota zdawała się nie mieć sklepienia, ciągnęła się chyba w nieskończoność w górę, po mniej więcej dwudziestu metrach ginąc w zamglonym mroku. Starałam się nie myśleć o tym, że powyżej tej płynnej granicy widoczności mogło się kryć dosłownie wszystko. Kiedy przeglądałam ubrania, musiałam walczyć z pojawiającym się w głowie obrazem gigantycznego pająka, kilkakrotnie większego ode mnie, porośniętego włosami, pomiędzy którymi świeciły jaskrawą czerwienią liczne pary oczu, powoli schodzącego do mnie po chropowatej drewnianej ścianie. Nic mnie na szczęście nie zaatakowało do momentu, kiedy wybrałam w końcu stosowny strój i opuściłam pomieszczenie. Wychodząc, odczułam pewną różnicę temperatury, w garderobie było chłodniej, powietrze było tam też dużo bardziej wilgotne.
(jak w jaskini na bagnach w sercu wiecznie spowitego mrokiem lasu)
Zeszłam na dół, do kuchni, odziana w prosty jasny strój, luźne spodnie i tunikę, wielokrotnie okręcona w talii materiałowym pasem. Wyglądałam w tym trochę jak bohaterka anime. To był strój ucznia. Chwilę później, popijając jaśminową herbatę i mimowolnie słuchając jednym uchem beztroskiej paplaniny Hissa i Dudu, pomyślałam o tym, że naprawdę muszę spiąć tyłek i wziąć się do pracy nad sobą.
Zrobiłam to. Mogę uczciwie powiedzieć, że usiadłam do medytacji i starałam się naprawdę wyciszyć. Wybrałam sobie do tego celu jeden z foteli w salonie, rozsiadłam się w nim ze skrzyżowanymi nogami, rozluźniona, wygodnie opierając plecy. Nie jestem pewna, ile dokładnie czasu poświęciłam na ćwiczenie… A może powinnam? Czy takie szczegóły także należało dokładnie zapisywać?
Kazałam głosom wątpliwości łaskawie się zamknąć. Martwić mogłam się później. Teraz nie był na to czas. Duch Franza Bardona, jeśli gdzieś tu przebywał, powinien być ze mnie zadowolony.
W którymś momencie miałam wrażenie, że do pokoju wtargnęła Kiri. Nie otwierałam oczu, żeby to sprawdzić, moja tulpa szczęśliwie wybrała taki czas, kiedy pokusa nie była zbyt silna. Nie potrafiłabym wyjaśnić w jaki sposób wiedziałam o jej obecności, to było tak, jakby świadomość pojawiła się w mojej głowie. Nie próbowałam wczuwać się w otoczenie ani nic w tym stylu, nie nastawiałam się na energetyczne sygnały. Może tak po prostu działała więź połączonej tożsamości. Jeśli miałam temu wierzyć, Kiri przychodziła i opuszczała salon kilka razy zanim zakończyłam ćwiczenie. Kiedy wstałam, znowu byłam w pomieszczeniu sama.
Czułam się dziwnie dobrze, jakby mój umysł był świeżo naładowaną baterią. Kilka razy spróbowałam wyemitować trochę energii, żeby sprawdzić, czy zaobserwuję jakąś znaczącą różnicę, ale to chyba nie był właściwy krok. Albo to ja nie byłam jeszcze wystarczająco świadoma swojej energii.
Rzuciłam szybkie spojrzenie na drzewo pośrodku pomieszczenia. Od mojej pierwszej wizyty w Krainie Czarów upłynął prawie miesiąc i szarawe owoce zdążyły dojrzeć. Teraz były większe niż moja pięść. Wyciągnęłam rękę i zerwałam jeden z nich. W jakiś sposób bawiła mnie świadomość, że kiedy prawie zupełnie o nich zapomniałam, niepostrzeżenie stały się one dla mnie dostępne.
- Tylko nie doszukuj się przypadkiem we wszystkich zdarzeniach jakiegoś głębszego symbolizmu.
Czy już wspomniałam, że kwestie krytycyzmu moja podświadomość opanowała doskonale?
Odruchowo wytarłam owoc ręką i ugryzłam kawałek. W smaku przypominało to papaję, konsystencją bardziej zbliżone było do śliwki. W środku miało kilkanaście lśniących czarnych pestek, skupionych blisko miejsca, z którego wyrastał ogonek owocu. Poczułam dziwną potrzebę podzielenia się tym ze stworzeniami przebywającymi w kuchni. Zerwałam jeszcze cztery owoce i zaniosłam je Hissowi. Z jakiegoś powodu uznawałam go za kogoś w rodzaju szefa albo przywódcy tych istot, chociaż, jak nagle zdałam sobie sprawę, było to tylko moje, niczym nie poparte założenie. Z Hissem najłatwiej było mi się porozumieć – co świadczyło tylko o jego większym mentalnym podobieństwie do ludzi. Czy może ściślej: do mnie. Chyba nie da się całkowicie uwolnić od takich psychologicznych pułapek. Chyba.
Bo może właśnie na tym ma polegać „oświecenie”.
Wzięłam sobie jeszcze jeden owoc na później i poszłam do Wieży. Dokładnie do wnętrza-we-wnętrzu. Tym razem nie czułam się już aż tak bardzo jak nieopierzony amator wchodzący do centrum dowodzenia statku kosmicznego. Teraz świadomie, z pewną dozą szczerej satysfakcji czekałam na nadchodzącą katastrofę.
Plątanina tkanek i przewodów wewnątrz szklanej kuli zareagowała na moją obecność serią gwałtownych ruchów. Niewiele myśląc, podeszłam bliżej i położyłam rękę na grubym szkle.
- Spokojnie, to tylko ja – powiedziałam cicho do tego czegoś w środku. Trochę się obawiałam, że to może przypadkiem zrobić sobie krzywdę. Splecione z czerwonawych włókien macki przywarły z drugiej strony do punktów, w których trzymałam palce.
- Czyli mnie poznajesz.
Odwróciłam się do pulpitu z diodami i wielokrotnie większą liczbą wyrytych symboli. Stanęłam przed nim, w pierwszej chwili niczego nie dotykając. Czegoś już zdążyłam się nauczyć.
Spróbowałam się rozluźnić, kilka razy głęboko odetchnęłam. Przymknęłam oczy. Nie zamykałam ich całkowicie, bo musiałam wiedzieć, gdzie znajdował się blat z tymi wszystkimi przełącznikami i światełkami. Przesuwałam nad nim dłonią, starając się mimowolnie nie emitować energii. Teraz musiałam działać we WŁAŚCIWY sposób.
- yst’si – powiedziałam cicho. Mimo, iż byłam w lekkim transie, który wydał mi się wystarczający, przez chwilę miałam wrażenie, że nic się nie stało. Potem w mojej głowie coś eksplodowało. Przepłynął przeze mnie potok chaotycznej wiedzy. Starałam się uchwycić cokolwiek w tym donośnym szumie, nie wybijając się przy tym z transu. Z pewnym wysiłkiem wyłowiłam z tego coś, co wydawało mi się istotnym, możliwe, że głównym słowem mocy.
Einnat.
Uchwyciłam się tego słowa z uporem. Wypreparowałam je niejako z tego chaosu, wyekstrahowałam i oczyściłam.
(oddziel ziemię od ognia, to co subtelne od tego co gęste, cierpliwie i z wielką uwagą)
Powtórzyłam to słowo na głos. Teraz nie musiałam czekać na efekt, od razu uzyskałam odpowiedź. Światło wokół mnie przygasło – albo zobaczyłam tylko ów półmrok w swojej głowie – następnie przede mną pojawił się półprzezroczysty niebieski hologram. Częściowo rozmyte, w większości proste linie tworzyły plan mojego astralnego domu. W miejscu, gdzie na planie znajdował się regularny ośmiokąt z okręgiem w środku, zobaczyłam jasno świecący biały punkt.
- Cóż, pierścień benzenowy to raczej nie jest. Za dużo boków.
Spadaj, Kiri, odpowiedziałam w myślach. Nie zamierzałam pozwolić wybić się ze stanu koncentracji.
Od razu rozpoznałam tę część, to właśnie była Wieża wraz z wnętrzem-we-wnętrzu. Punkt wskazywał moje obecne położenie. Oprócz tego zauważyłam, że w pewnym promieniu wokół niego linie oznaczające ściany były jaśniejsze niż pozostałe. Z boków pola widzenia znajdowały się pojedyncze symbole runiczne albo liczby, kilka znaków wyglądało na stylizowane strzałki. Przełączniki?
Nie byłam pewna, jakich słów potrzebowałam, aby dobrać się do centrum sterowania tym hologramem, byłam za to praktycznie pewna, że takie słowa istnieją. Według Ireasza one ułatwiały działania, ale nie były koniecznym warunkiem, żeby w ogóle je umożliwiać. Przede wszystkim liczyły się intencje.
Skupiłam uwagę na symbolu trzech poziomych linii, nad którym i pod którym znajdowały się strzałki. Druidzki symbol ziemi, czy właśnie przełącznik? Rozbawiona, spróbowałam siłą skupienia jakoś dotknąć jednej ze strzałek, tej powyżej, skierowanej w górę i mniej przezroczystej. Jakoś tak wydawała mi się bardziej „aktywna” niż ta na dole. Zajęło mi to dłuższą chwilę zanim zaskoczyło, obraz mapy gwałtownie się zmienił. Pozostał tylko ogólny kształt obrysu, wszystkie linie miały już identyczny odcień a biały punkt zniknął. Rzuciłam szybkie spojrzenie na strzałki, teraz ta dolna straciła większość swojej przezroczystości. Jeszcze raz spróbowałam skupić się na górnej strzałce, tym razem szybciej straciłam cierpliwość. Sięgnęłam tam zwyczajnie ręką i dotknęłam jakby to był przycisk na ekranie dotykowym. PODZIAŁAŁO.
I po co wcześniej było mi się męczyć z telepatycznym sterowaniem?!
- No wiesz, wewnętrzne doskonalenie i te sprawy…
- Mówiłam już, żebyś na razie wynosiła się z mojej głowy!
Przez chwilę bawiłam się tym przełącznikiem, zmieniając na mapce obraz kolejnych pięter. Wirtualnie powróciłam do punktu wyjścia, na parter i zaczęłam zastanawiać się nad przeznaczeniem innych holograficznych przycisków. Dotykałam ich z bezmyślnością małpy, która dorwała się do maszyny do pisania. Tylko raczej nie sądziłam, że powstanie z tego jakiekolwiek dzieło, nawet przez przypadek. Kilka razy udało mi się sprawić, że mapa się zmieniła, pojawiały się różnej barwy linie i znaczniki. Odkryłam, że przesuwanie palcem po przerywanej pionowej linii z prawej strony pola widzenia umożliwia zbliżenie i oddalanie. Zatrzymałam się w momencie, kiedy widziałam na planie domu poza zwyczajnymi niebieskimi liniami trochę jasnoczerwonych. Najwięcej było ich w okolicy ośmiokąta reprezentującego Wieżę. Tutaj też były one w większości kręte, półkoliste albo wręcz spiralne. Niektóre wyraźnie występowały w parach, sugerując granice korytarzy. Ukryte przejścia.
Ha! Chyba właśnie odblokowałam kody do tej gry.
Szczególnie zainteresował mnie domniemany korytarz wychodzący stosunkowo daleko poza dom. Jak większość zaczynał się w Wieży, skąd wybiegał pionowo w górę. Kończył się wewnątrz niewielkiego pomieszczenia oznaczonego tu przez zwyczajny prostokąt, niemal regularny kwadrat, nieporównywalnie mniejszy niż dom na tym schemacie. W fizycznym świecie obiekt ten znajdowałby się na północy, tutaj nie potrafiłabym stwierdzić, czy w ogóle istniały jakieś zdefiniowane bezwzględne strony świata. Ale byłam na tyle zaintrygowana, że zdecydowałam się chwilowo przerwać eksperymenty z mapą i faktycznie odnaleźć owo przejście.
Wyjście z transu wydało mi się takie zwyczajne. Takie cholernie naturalne. Tak odruchowe jak cofanie się, chociaż ruch ten dokonywał się tylko na poziomie umysłu.
(Kiri, czy to jest właśnie to, co powinnam tu ze szczegółami opisywać, czy to dla potomnych, czy przede wszystkim dla własnego rozwoju?)
Wyszłam z małego okrągłego pomieszczenia, schylając się w niskich drzwiczkach. Zeszłam na podłogę, skierowałam się w swoją prawą stronę. Mniej więcej umiałam oszacować względny kierunek, w którym powinnam podążać. Według mapy to było mniej więcej na wprost wejścia do Wieży od głównego korytarza. Obrałam za cel równoległą do niego ścianę ośmiokąta. Widziałam na niej liczne drzwiczki szaf i szafek, tworzących nieregularne komórki podobne do plastra miodu. Otwierałam, a przynajmniej uchylałam te z nich, które byłam w stanie ruszyć. Problemem nie było to, że mogły być zamknięte na klucz, tutaj znacznie więcej kłopotów sprawiało wzajemne przenikanie się wymiarów. W końcu w jakimś zakrzywieniu czasoprzestrzeni odkryłam wąską niszę z uchylonymi drzwiami. Wcisnęłam się jak mogłam najbliżej, usiłując zajrzeć w głąb szczeliny, ale nie znalazłam tam nic oprócz czerni. Mogłam z pewnym prawdopodobieństwem przewidzieć, co nastąpi, kiedy tam wkroczę, w końcu potrafiłam wyciągać wnioski z obserwacji. Zebrałam się w sobie i dałam krok w ową czerń.
Słusznie przewidywałam. Wessało mnie.
Od początku miałam wrażenie, że nie przeszłam do korytarza, ale od razu zostałam rzucona do jego końcowego punktu. Może to właśnie oznaczał czerwony kolor na mapie, odmienny od granatowych figur reprezentujących rozkład pomieszczeń w domu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby owe korytarze, ujawnione dopiero w jednym ze specjalnych widoków mapy, wytyczone zostały poprzez jakiś wyższy wymiar.
Byłam w pomieszczeniu o zakurzonej betonowej posadzce i niemalowanych, ledwie otynkowanych ścianach. Astralny garaż? Może jeszcze się okaże, że posiadam tutaj duchowy samochód. Nie musiałam się rozglądać po pomieszczeniu, szukając go. Że go tu nie ma, byłam w stanie stwierdzić od razu. Wnętrze było w większości puste, tylko pod ścianami stało kilka podniszczonych półek i zwyczajne, zupełnie nie duchowe kartonowe pudła.
- Po co ci tu samochód? Przecież nawet nie masz prawa jazdy!
Cóż, droga Kiri, nie miałam prawa jazdy w FIZYCZNYM świecie. Tutaj na razie nawet nie byłam pewna tego, czy istniały analogiczne dokumenty. I w jaki sposób należało je zdobyć, jeżeli okazałoby się, że istnieją?
- Zawsze możesz spróbować je podrobić. Powodzenia życzę.
Znów sobie ze mnie żartowała i doskonale to czułam, ale jej słowa nagle uderzyły mnie tak, jakbym zderzyła się ze ścianą.
Cholera. Niedobrze. Przebywałam tu już prawie miesiąc i do tej pory taka banalnie prosta myśl ani razu mi nie zaświtała. Nie miałam pojęcia czy posiadam tutaj JAKIEKOLWIEK dokumenty tożsamości i czy jest to tutaj wymagane. Możliwe, że Ireasz by mi o tym powiedział… Tylko ja ani razu go o to nie spytałam. Niedobrze. Bardzo źle.
- Kiri, chodź tu do mnie! - zawołałam na głos w próżnię, praktycznie pewna, że to poskutkuje. Istotnie, mój wierny dajmon pojawił się przede mną wśród białych i żółtych iskier.
- Jednak uznałaś, że przyda ci się trochę dobrych rad?
- Myślisz, że tutaj potrzeba jakichś papierów? - spytałam z rezygnacją.
- Nie sądzę. Po co by ci były? Wystarczy ci twój ident, który jest jawny.
- Jesteś pewna?
- A czy tutaj można być pewnym czegokolwiek?
Czy to właśnie nazywa się zostać pobitym własną bronią? Dziwnie się czułam, kiedy moja podświadomość tak swobodnie używała moich własnych stwierdzeń przeciwko mnie.
Rozszczepiony umysł, cholera…
Przyglądałam się bezmyślnie mocno zaniedbanym regałom. Na półkach leżały głównie narzędzia, z których tylko mała część wyglądała znajomo, reszta miała tak nietypowe kształty, że trudno było się domyślić ich przeznaczenia.
- Jaką masz gwarancję, że nic z tych przedmiotów nie ma odpowiedników w fizycznym świecie? - zasiewała wątpliwości Kiri – Może takie rzeczy istnieją tylko ty nawet o tym nie wiesz?
- Czy to ma w tej chwili znaczenie? - westchnęłam – Bardzo możliwe, że jeśli zajrzę tu jutro, tego złomu tu nie będzie.
Oprócz tych umownie przyziemnych przedmiotów, znalazłam trochę obiektów nieco bardziej… magicznych. Głównie amulety i wydłużone kryształy, podobne do tego, co widziałam w pomieszczeniu, które jakieś tutejsze, domowe stworzenie
(Kiri? To nie mogła być Kiri, chyba nie…)
nazwało komnatą elementów. No, w tym z diabłami rzeźbionymi na suficie. Kiri, wyczuwając moje zainteresowanie, wspięła się na najbliższą półkę, na której trochę tego leżało. Zatrzymała się obok czegoś, co przypominało kompas zamknięty w kilku warstwach półprzezroczystych sfer i przez chwilę stała nieruchomo z lekko opuszczoną główką. Wyglądała jakby obwąchiwała ów przedmiot, ale byłam gotowa się założyć o wszystkie kryształy na moim terenie,
(jaką mogły w ogóle mieć wartość?!)
że w rzeczywistości korzystała z innych, bardziej subtelnych DUCHOWYCH zmysłów.
Podniosłam jeden z kryształów, długości nieco większej niż moje place, o wyblakłej turkusowej barwie. Spróbowałam jakoś go myślopoczuć. Nawet przez chwilę rozważałam, żeby powtórzyć tę sztuczkę, która pozwoliła mi odkryć mapę
(Einnat, ten mechanizm nosi imię Einnat)
ale myśl ta rozwiała się jeszcze szybciej niż w ogóle się narodziła. Nawet nie potrzebowałam transu, żeby w jakiś sposób wiedzieć, że to tym razem nie podziała. To był zupełnie inny przypadek, taki, do jakiego nie mogły się odnosić te słowa mocy.
Skoncentrowałam się.
Słowa mocy nie były zawsze absolutnie konieczne, tak? Obyś miał rację, Ireasz…
Skupiałam się na zamiarze, tym, co chciałam uzyskać. Niech się ujawni, objaśni, odsłoni przede mną.
Czułam jakiś rodzaj energii. Czy może raczej wzrosła moja wrażliwość na energię tego kryształu. To było mniej lub bardziej żywe, jak wszystko tutaj. Było umysłem, duchem i kodem źródłowym.
Pochyliłam się, potem przykucnęłam, w końcu oparłam się kolanami o zakurzoną posadzkę. Czy to miało jakieś znaczenie? Tak było mi wygodniej myśleć.
Jeszcze trochę. Do środka. WEWNĄTRZ.
Wniknęłam myślami w kryształ, trochę tak jak wtedy, kiedy próbowałam czytać Ireaszowi w myślach. Albo jak wcześniej, z tamtą driadą… I uzyskałam nawet podobną odpowiedź. Nie pozwoliłam temu tym razem po prostu przepłynąć przez mój umył i zniknąć.
I stało się światło.
Mdłe, słabe, ledwo widoczne w oświetleniu panującym w miejscu, gdzie się znajdowałam. Ale widziałam, że się udało i dlatego było dobre.
Jasnoniebieskie – a może raczej turkusowe? - refleksy na posadzce byłyby dużo lepiej widoczne, gdyby półmrok był głębszy. Gdyby na podłodze nie zalegała warstewka pyłu. Albo gdybym bardziej spięła swój astralny tyłek i mocniej się na tym skoncentrowała. Spróbowałam nasycić kryształ swoją energią w postaci światła, żeby rozjaśnić go od wnętrza, ale to był błąd. To nie miało prawa tak działać, a ja tylko zmąciłam swój trans, skupiając uwagę na emitowaniu energii.
- To działa na poziomie Struktury, nie energii – prychnęła Kiri z wyższością.
No, dziękuję, ale wyjątkowo tym razem jakoś to wiedziałam. A Kiri przy odrobinie szczęścia może się nie zorientowała, że w tym momencie kierował mną nawet prostszy, typowo fizyczny ciąg myślowy.
Światło na posadzce przybrało w końcu nieco bardziej wyrazisty kształt. Wokół siebie miałam kręgi, pomiędzy nimi symbole. Musiałam bardzo się postarać, żeby ujawnić ich zawiłe formy.
Cholera… Czy to był właśnie kod źródłowy tego Matrixa? Tak wulgarnie ujawniony, bezwstydnie odsłonięty, namacalny i dostępny nawet dla tak zielonego laika ja?
- Trudno mi ocenić, czy to szczery problem z samooceną czy masochistyczno-narcystyczna forma samobiczowania…
Nie zdołałam dłużej utrzymać skupienia, mój umysł odpuścił. Kręgi z niebiesko-zielonawego światła zniknęły. Zdałam sobie sprawę, że oddycham ciężko jak po fizycznym wysiłku, chociaż tutaj chyba nie musiałam oddychać w ogóle.
- Ja nazwałabym to raczej zdolnością racjonalnej oceny własnych możliwości – odparłam pogodnie.
Przekładałam kryształ, teraz znów pozornie martwy, z ręki do ręki.
Jeśli zdołałam wejść z nim w jakiś rodzaj interakcji, nic nie stało na przeszkodzie, żeby udało mi się to po raz kolejny. I kolejny. I jeszcze kilkadziesiąt, kilkaset razy, do momentu, kiedy zrozumiem.
W końcu droga samorozwoju to długotrwała ciężka praca, czyż nie?
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#53
Ale widziałam, że się udało i dlatego było dobre.

Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#54
Dzień 28


Jak na początkującą, w medytacji chyba okazałam się całkiem niezła. Przynajmniej w ciągu tych dwóch dni takie odniosłam wrażenie.
(Kiri, proszę, nic nie mów i nic nie myśl, ja tu naprawdę staram się być obiektywna, dokładnie jak tego chciałaś!)
A przez naturalne dla mnie umiłowanie prawdy i ogólną uczciwość, przyznam się od razu, że obecnie nie jestem jeszcze w stanie utrzymywać przez długi czas idealnie czystego umysłu. W trakcie ćwiczenia pojawiały się przypadkowe myśli, wówczas pozwalałam im tak samo zniknąć. Często się udawało, innym razem… cóż, nie od razu jest się mistrzem. A w pewnym momencie zauważyłam, że te niechciane myśli niekoniecznie muszą być tylko uciążliwą przeszkodą w treningu skupienia. Medytacyjny stan chyba w jakiś sposób sprzyja wypływaniu z podświadomości pomysłów i wniosków, których celowe przywołanie w normalnych warunkach wymagałoby czasu, wysiłku, albo jednego i drugiego.
Myśli, które poprzedniego dnia mi przeszkodziły, początkowo dotyczyły kryształu z kodem Matrixa i samego miejsca, w którym go znalazłam, ale te jeszcze zdołałam odepchnąć. Zwyczajnie odłożyłam je na później. Ostatecznie z medytacyjnego stanu wyrwała mnie myśl, która chyba już od kilku dni tkwiła mi gdzieś w głowie, przyczajona tuż pod powierzchnią, bliska, ale przy tym nieuchwytna.
Dotarło do mnie, że Kiri wcale nie jest moim wszechwiedzącym przewodnikiem w astralnym świecie. Dotarło do mnie z całą tego świadomością i zrozumieniem faktu. Kiri nie wiedziała wiele więcej ode mnie. Musiała być prawie tak samo zdezorientowana jak ja. I powiedziała mi to wprost, w ciągu ostatnich paru dni nawet kilka razy, dlatego to nie powinno aż tak mnie uderzyć. Jednak uderzyło. Bo wcześniej najwyraźniej musiała u mnie nawalić zdolność słuchania ze zrozumieniem i prostego kojarzenia faktów.
Kiedy próbowałam ocenić poniesione mentalne szkody wynikające z owego odkrycia, mojej tulpy nie było nigdzie w pobliżu. Nie próbowałam jej szukać ani przywoływać, nie zastanawiałam się nawet nad tym, czy w tym momencie śledziła bieg moich myśli. Przeszłam po prostu do kuchni, na szczęście było to po przeciwnej stronie korytarza i poszukałam wzrokiem przebywających tu zwykle stworzeń. Tym razem nikogo i niczego nie zastałam…
(gdzie jest pilot?! Gdzie do cholery jest pilot?!)
i stanęłam w obliczu katastrofy.
Kocioł. Ogromny, monstrualny, chyba żelazny. Albo żeliwny. W każdym razie z ciemnego metalu. Na pierwszy rzut oka ciężki, nie musiałam próbować podnosić. Zresztą to byłoby obecnie MOCNO niewskazane. Może zamierzałam tu eksperymentować, ale przynajmniej na razie nie byłam AŻ TAK ciekawa, czy ciało astralne można poparzyć.
Był pełny. Przepełniony wręcz. Gęsta ciemna ciecz spienionymi strugami przelewała się przez krawędź. A że była na tym piana, mogłam stwierdzić, że płyn nie był czarny, ale ciemnoczerwony, lekko fioletowy, jak bywają naturalne soki owocowe. Czy miało to jakiekolwiek znaczenie wobec tego, że to diabelstwo ciągle się lało, ściekało po ściankach kotła, po kuchence, zalewało podłogę i sięgało już prawie do szafek przy przeciwległej ścianie. Sięgnęło.
Zerwałam się z miejsca, jakby w reakcji na ten sygnał. Zupełnie bez sensu, ale co innego miałaby zrobić. Tkwić dalej i gapić się jak ciele w malowane wrota… pardon, w malowany garnek?
(bo teraz już był malowany, nie?)
Jeszcze bardziej bez sensu.
Przebiegłam przez ciemną lepką kałużę.
(bój się Boga, dziewczyno, z białego tych czerwonych plam już nie spierzesz!)
A ja na to, że co tam plamy, jak ta ciecz mnie zaraz pochłonie...
Bo chciała pochłonąć, kiedy tylko bezczelnie ośmieliłam się postawić w niej swoją niegodną stopę. Od razu zakotłowało się i zafalowało. W jednej chwili po kostki, w drugiej po kolana. Kolejne fale przemieszczały się ku mnie od swojego żelaznego źródła. A samo źródło nagle stało się odległe. Całe mile ciemnoczerwonego oceanu przede mną. Unosił się ten kocioł nad powierzchnią wzburzonego płynu, święty metalowy relikt, psia jego mać. Więc nie miałam wyboru, tak? Żeby to powstrzymać była tylko jedna droga, naprzód przez to morze?
Brnęłam przed siebie, nie czując wcale, że się zbliżam. Za to miałam dziwne wrażenie, że im dalej, tym jest głębiej. Tak minimalnie. Naprawdę niewielka różnica. Może tylko to sobie wyobraziłam. Albo to przez te fale. Potem oprócz fal pojawiły się wiry. Niezbyt duże wiry, nie mogły być większe w tak płytkiej wodzie. To znaczy cieczy… albo raczej… Co to do cholery było? I czy w ogóle się zbliżałam?
Zaryzykowałam i spojrzałam za siebie. Błąd. Nie powinnam tego robić. Bo za mną nie było już kuchni, nie było mojego astralnego domu, tylko ten bezmiar czerwonych wód i kłębowisko ciemnych chmur ponad nim. Naprawdę nie miałam wyboru. To była droga w jedną stronę, do źródła.
Ciecz sięgała mi powyżej kolan. To się naprawdę zmieniało. Czerwone plamy na moim ubraniu, już nie pojedyncze kropki, sięgały dużo wyżej. To już nie miało znaczenia. Musiałam iść, brodzić, przeć naprzód, biec, jeśli nie chciałam, żeby to zajęło wieczność. Ja tu chyba nawet nie miałam tyle czasu! Rozpryskiwałam ciecz wokół siebie, wzbudzałam kolejne, silniejsze wiry. Czerwone morze bulgotało, fale stały się wyższe, niosły ze sobą kłęby piany. Stawałam się coraz bardziej zdenerwowana, a wówczas ciecz zdawała się odpowiadać tym samym. Jak przerwać to błędne, obłędne koło? Mogłam robić coś więcej, niż dalej biec? Ciecz sięgała mi do bioder. Ale tak, zbliżałam się. Poprzez wzburzone morze powoli podążałam w stronę swojego Nieświętego Graala, naczynia nieskończoności. To było już tylko kilkaset metrów. Poziom cieczy zbliżał się do wysokości mojej talii, w momentach, kiedy tafla była względnie spokojna. Dam radę. Sto metrów. Zacisnęłam pięści. Kątem oka widziałam, że od skupienia moje ciało astralne zaczyna emitować świetlistą mgiełkę. Jeszcze tylko powolnej utraty energii mi tu brakowało. Ale za chwilę to miało stracić znaczenie. Ostatnie kilkadziesiąt metrów. I woda, tfu! ciecz do połowy klatki piersiowej. Nareszcie.
Sięgnęłam ręką poprzez spieniony wodospad. Poczułam ciepłe, zaokrąglone ścianki kotła. Niżej, to musiało być niżej. Nie byłam w tamtym momencie pewna CO miało być niżej. Szukałam czegokolwiek, co mogło być jakimś rodzajem przełącznika. W którymś momencie nacisnęłam – bardziej był to przypadek niż moje celowe działanie – coś, co ustąpiło pod naciskiem.
Wówczas wszystko ustało. Tak absolutnie wszystko. Źródło nieskończoności przestało wypluwać z siebie absurdalne objętości ciemnoczerwonego płynu. Morze w jednej chwili zniknęło. Znów znajdowałam się w kuchni, gdzie teraz panował dużo większy chaos niż wcześniej, cała zalana tym czymś, zaciskając dłoń na kurku kuchenki gazowej, jakby od tego zależało moje życie i dalsze istnienie astralnego świata.
- Kręcimy sobie dla relaksu niskobudżetowy horror klasy Z?
Kiri. Cholerna Kiri stała w kuchni, dużo bliżej drzwi, na jeszcze czystym kawałku podłogi. Taka obrzydliwie nieskalana w swojej połyskującej bieli, taka niesplamiona. Z drugiej strony ja, w stroju, który przestał być jasny, w kałuży po kostki. Ciemny płyn dawno zalał całą kuchenkę i przylegające do niej blaty, teraz spływał w dół, wpadając do nigdy niedomkniętych do końca przepełnionych szuflad. Pokrywał całe ściany. Ściekał z sufitu. Naprawdę wyglądało to jak scenografia do niskobudżetowego horroru, miałam tylko mgliste wrażenie, iż sztuczna krew powinna mieć nieco jaśniejszy odcień. I w progu tej domniemanej rzeźni stała moja tulpa, samą swoją niepokalaną obecnością dowodząc, iż zasługuję na potępienie.
Niedoczekanie! Wszak prawa fizyki głoszą wszem i wobec, że w naturze nie utrzymają się w jednym układzie takie kontrasty. A jeżeli tutaj te prawa same z siebie nie obowiązywały, ja osobiście i z wielką chęcią mogłam je wyegzekwować. Zatem, w imię entropii!
Pierwsze krople cieczy pomknęły ku białej wiewiórce, za nimi kolejne. W pierwszej chwili zadowoliło mnie to, co i tak miałam na rękach, potem wycisnęłam trochę z ubrania. Jednocześnie stopami rozpryskiwałam kałużę, w której stałam. Widziałam, jak krople i strugi spływają po sierści Kiri. Spływały, nie przenikały przez nią. Chyba to był dobry znak…
Moja ucieleśniona podświadomość pozwoliła mi na kilka minut zabawy, zanim spytała cierpko, czy przypadkiem nie znudziło mi się i w końcu zajmę się tym, co planowałam zrobić. Może samo to by nie wystarczyło, ale tak się stało, że w tym momencie do kuchni wtoczył się Dudu. Nie podejrzewałam, że Kiri celowo wezwała go w jakiś magiczny telepatyczny sposób, to był jedynie fortunny zbieg okoliczności. Najwyższy czas zakończyć tę dziecinadę.
Kolejny raz skorzystałam z tej sztuczki z pozbywaniem się wilgoci z ciuchów, która już dla mnie samej spowszedniała. Efekt końcowy był taki, że nie byłam mokra, ale barwnik zostawił ciemne plamy na moim jasnym stroju. Nie chciało mi się w tym momencie szukać czegoś innego, dlatego machnęłam na to ręką. Do komnaty elementów szłam naznaczona tymi plamami, podobna do greckich idiotes, napiętnowanych za miganie się od swoich obywatelskich obowiązków. W tej sytuacji musiałam uznać to za dość wymowny symbol.
Podeszłam do blatu, na którym pozostawiłam kryształy znalezione w małym budynku za domem, obok całkiem podobnych tutejszych. Najpierw obejrzałam je pod światło, owo światło generując sama za pomocą swojej energii. I może – ale to znów mogło być tylko moim pobożnym życzeniem – tym razem moje pole energetyczne miało chyba nieznacznie jaśniejszą barwę. Zauważyłam, że niektóre kryształy pokryte były siateczką geometrycznych i runicznych wzorów, inne całkiem gładkie. Próbowałam wnikać umysłem w jedne i drugie. Nie za każdym razem udawało mi się osiągnąć wystarczające skupienie, ale parę razy się udało. Kilka razy udało mi się sprawić, że otoczyły mnie wzory rysowane barwnym światłem. Nie zawsze był to krąg jakby narysowany na podłodze wokół mnie, czasem dużo bardziej złożone geometrycznie formy pojawiały się na większej powierzchni, raz nawet linie światła utworzyły w powietrzu trójwymiarowe struktury, w tutejszym półmroku bardzo efektowne. Bardziej istotna była jednak inna rzecz – ów efekt osiągałam tylko w przypadku kryształów, które z bliska okazywały się poznaczone wzorami. Gładkie nie posiadały tej właściwości niezależnie jak bardzo koncentrowałam na nich umysł.
Byłam gotowa uznać, że same kryształy w swojej namacalnej formie nie miały tak wielkiego znaczenia jak ich zawartość. Musiały stanowić jakiś rodzaj nośnika informacji. Jakiego rodzaju informacji – tego nawet nie próbowałam w tym momencie się domyślać. Obecnie to byłoby tylko strzelanie w ciemno. Większe szanse miałabym próbując odgadnąć, jaka była forma tej zawartości. Roboczo mogłam dalej nazywać to kodem źródłowym Matrixa, ale czy to cokolwiek wyjaśniało? Czy to miałoby implikować, że istniał tylko jeden słuszny Kod Matrixa?
CO JEŻELI TA RZECZYWISTOŚĆ ZOSTAŁA ZAPISANA W WIĘCEJ NIŻ JEDNYM JĘZYKU PROGRAMOWANIA?
Właśnie, co? Jakie to miało praktyczne konsekwencje dla astralnych podróżników?
Cofnęłam się od blatu, odkładając trzymany w ręce wydłużony zielonkawy kryształ. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, jakbym chciała wśród tych wszystkich przykurzonych gratów znaleźć jakieś dowody potwierdzające albo obalające moją wziętą z niczego hipotezę. Naprawdę nie miałam bladego pojęcia, czy to miało dla mnie w tym momencie jakieś znaczenie. Pozwoliłoby mi lepiej zrozumieć ten świat? A może znacznie więcej sensu miało poznawanie go przez doświadczenie a nie w teorii?
Opuściłam komnatę elementów ani trochę mądrzejsza niż wcześniej, a w subiektywnym odczuciu nawet nieco głupsza.
Kolejnym obiektem moich badań było samo pomieszczenie poza domem, gdzie te kryształy znalazłam. Teraz nie przechodziłam przez Wieżę, ale w bardziej nieoświecony sposób, przez trawnik pomiędzy domem a ukrytym za łagodnym wzniesieniem przejściem. Patrząc na niewysokie wzgórze, nie dziwiłam się już tak bardzo, że nie odkryłam tego wcześniej. Idąc od strony domu, nie mogłabym żadnym sposobem tego zobaczyć.
(zawsze można patrzeć poprzez Strukturę, prawda?)
Z drugiej strony teren gwałtownie opadał, tam też znajdowała się wtopiona w ziemię ściana z niewielkimi drzwiami. Niezależnie od faktycznego zastosowania, odrzuciłam teorię, iż konstrukcja ta mogłaby być garażem. Przez takie drzwi nie przedostał się żaden pojazd, podejrzewałam, że mogłabym mieć problem, gdybym próbowała przeprowadzić tędy choćby motorower. Na razie nie miałam z tym najmniejszych problemów, w końcu nic nie wskazywało na to, iż posiadałam w tym świecie jakikolwiek własny środek transportu. Oczywiście nie mogłam być tego pewna, bo nawet po miesiącu, jaki upłynął od mojej pierwszej astralnej podróży, nie mogłabym z czystym sumieniem stwierdzić, że znam dokładnie własny dom. Może nawet zbadanie go do końca było technicznie niemożliwe, skoro rozkład pomieszczeń mógł się zmienić w dowolnym momencie bez wyraźnej przyczyny.
Chwilowo nie interesowało mnie nawet wnętrze odizolowanego budyneczku. Skupiłam się na odległości pomiędzy nim a domem. Kilkakrotnie przemierzyłam ten dystans, licząc kroki, po wysokości poszczególnych segmentów domu próbując ustalić położenie Wieży. Przez chwilę zamierzałam poprosić o pomoc Kiri, znacznie sprawniejszą ode mnie w wyczuwaniu otoczenia i międzywymiarowych powiązań, ale porzuciłam tę pokusę. Moja tulpa była w tym lepsza WŁAŚNIE DLATEGO, że stale nabierała doświadczenia. Jeśli miałabym dalej zrzucać całą robotę na autonomiczny okruch mojej podświadomości, nigdy faktycznie nie opanuję pewnych zdolności. Plamy na moim stroju w tym momencie dobitnie świadczyły o tym, że spędzam czas w tej Krainie Czarów dużo mniej konstruktywnie niż ta irytująca gadająca wiewiórka.
Przeniknęłam umysłem trawnik między domem a wejściem do podziemnego pomieszczenia. Zaczęłam tak w jednej trzeciej drogi w stronę domu, bardzo powoli się do niego zbliżając. Wiedziałam, że
(przynajmniej w tym momencie!)
na drodze nie było żadnych potencjalnych przeszkód, zatem dla ułatwienia koncentracji mogłam zamknąć oczy. Zanurkowałam mentalnie w mroczną nicość, kryjącą się pod pozorami materialnych form.
Ta warstwa rzeczywistości przypominała trochę mapy w Einnat. Tylko te tutaj były dużo bogatsze. Fraktalne formy wypełniały przestrzeń, powiązane pomiędzy sobą licznymi wiązkami. Niektóre łączenia przypominały napięte stalowe liny, inne były wiotkie i rozgałęzione jak delikatne korzenie traw. Wszystko opisane było runami, jakby do mapy dorzucono szczegółową legendę, której chwilowo nie potrafiłabym odczytać. Nie starałam się też szczególnie. Spróbowałam w tym gąszczu zidentyfikować odpowiednik tego, co bliżej powierzchni rzeczywistości przybierało formę domu. Sądząc po pasującej lokalizacji w umownie trójwymiarowej przestrzeni, znalazłam to w końcu, chociaż potrzebowałam do tego więcej niż jednej próby mentalnego skanowania.
Naiwnością byłoby zakładać, że jednorazowo weszłam w trans, który mogłam potem utrzymywać wystarczająco długo. W Astralu stan wyciszenia myśli przychodził odczuwalnie łatwiej niż byłoby to możliwe w fizycznym świecie przy dużo większym wysiłku, ale nie mogłam przeskoczyć własnych niedostatków doświadczenia. Kilka razy mój umysł rozpraszał się, wyrzucając mnie tym samym na „powierzchnię”. Potrafiłam wrócić do odpowiedniego stanu, ale im dłużej trwało całe to badanie, tym bardziej czułam się znużona. W pewnym momencie poczułam wręcz, że dalszy wysiłek może spowodować natychmiastowe zerwanie łączności z niefizycznym światem.
Usiadłam na trawie, czując się prawie jak nurek, kiedy wreszcie może zaczerpnąć powietrza po bardzo długim bezdechu. Próbowałam zbadać swój obecny stan w sposób nie wymagający dalszego mentalnego zaangażowania. Intuicja podpowiadała mi, że zaraz i tak będę musiała zniknąć, zrobiłam zatem to, co wydało mi się najrozsądniejsze w takiej sytuacji. Wróciłam do domu, tym samym wyznaczając sobie punkt następnej materializacji w jego wnętrzu. Zdążyłam.
Przerwane badania kontynuowałam prawie od razu. Prawie, bo wcześniej uznałam, że jednak wypadałoby coś zrobić z moim zaplamionym strojem. Zamierzałam odnieść go do pralni, wiedziałam, gdzie ona się znajduje – a przynajmniej gdzie się znajdowała ostatnim razem.
Dokładnie tak, teraz jej nie było. Zostawiłam swoje brudne rzeczy w łazience i poszłam do pokoju na piętrze. Przynajmniej szafa tym razem w środku była normalna. Kiedy przebierałam się w kolejny podobny strój, nadający się na cosplay jakiegoś anime, kątem oka widziałam siedzącą na łóżku dużą porcelanową lalkę w koronkowej sukni i eleganckim kapeluszu. Nie wiem, skąd się tam wzięła, ale jej spojrzenie rozumiałam doskonale. Wyglądało tak, jakby chciała pokręcić głową i spytać, co jeszcze tym razem mi się uroiło. Wychodząc z pokoju z czystej przekory pokazałam jej język. JESZCZE nie pretendowałam do miana Prawdziwie Oświeconej, zatem chyba mogłam sobie pozwolić na trochę szczeniactwa.
Zaczęłam od sprawdzenia czy podziemna salka nadal jest na swoim miejscu. Przyjęłam założenie, że może ona się przemieszczać podobnie jak pomieszczenia w domu, ale nawet jeśli tak, teraz nie zmieniła lokalizacji w zauważalny sposób. Przez chwilę zastanawiałam się, czy byłoby możliwe, gdyby wcześniej w ogóle jej nie było i objawiła się tu dopiero w ostatnich dniach. Takiej ewentualności nie mogłam całkowicie wykluczyć.
Tym razem mniej więcej orientowałam się, czego szukam. Zlokalizowałam obiekty umownie najbardziej gęste i stabilne. Na pierwszy rzut oka wyglądało to, jakby dom i tamto pomieszczenie były całkowicie od siebie niezależne, ale nie poprzestałam na tym pierwszym wrażeniu. Einnat musiał pokazywać coś, co rzeczywiście istniało. Taka mapa raczej nie mogła kłamać.
Próbowałam różnych głębokości. Nie byłam pewna jak to robię, to była stała korekta na wyczucie. Metodą prób i błędów balansowałam w
(czym właściwie?)
przestrzeni idei, chwytając chwile, kiedy coś wyczułam. W przestrzeni pomiędzy budynkami naprawdę coś było, ale nie mogłam tego w żadnym wypadku określić jako solidne. Nie przypominało niczego, co mogłoby mieć swój materialny odpowiednik. Dodatkowo znajdowało się to w warstwach rzeczywistości innych niż te, w których odbicie mojego domu było wyraźne i jednoznaczne. Tam gdzie widziałam domniemane przejście, obraz zaciemniały zawirowania w pustce. Przecięcia kilku wymiarów? W różnych warstwach widziałam je w różnych miejscach, podobnie jak sam „korytarz”. Zmieniając głębokość mogłam widzieć różne jego odcinki. W kilku miejscach, zwłaszcza przy jego końcach, zawirowania tworzyły wyraźne leje. Bez problemu mogłabym wyobrazić sobie, że coś takiego zasysa energię i materię z podziemnego pomieszczenia albo Wieży, zależnie od końca, i wciąga w… sama nie wiedziałam, jak to nazwać. Wizja samej siebie, rozbijanej na atomy po jednej stronie, aby po drugiej złożyć się w całość, wydała mi się z lekka upiorna, chociaż skłamałabym twierdząc, że nie miałoby to pewnego smaczku.
- A jak myślisz, co się może dziać za każdym razem, kiedy się teleportujesz? - spytała znienacka Kiri gdzieś z wnętrza mojego mózgu, tym samym chwilowo psując moją owocną mentalną penetrację otoczenia.
- Ja ci nie nie utrudniam – powiedziałam w przestrzeń z wyrzutem.
- Myślisz, że celowo robię ci na złość czy jak?
No, czasami chyba tak.
Kiri zaczęła się materializować jakieś dwa metry ode mnie, początkowo jako obłoczek gęstej mgły. Kiedy była już względnie integralną całością, powtórzyła swoje początkowe pytanie, tym razem inaczej dobierając słowa.
- Co według ciebie dzieje się, kiedy zdecydujesz się teleportować do domu przy pomocy tego cholernego amuletu?
Cóż, zasadniczo nie miałam pojęcia. Samo przeskakiwanie na krótki dystans przez piąty wymiar też miało w sobie coś z teleportacji. Ale czy wymagało rozbicia na atomy?
- W każdym razie to jakaś zmiana formy.
No, to brzmiało już trochę mniej upiornie.
Spróbowałam jeszcze kilka razy wniknąć umysłem w głąb
(w Strukturę, żółtodziobie!)
ale w obecności Kiri stojącej tuż obok to nie było to samo. Czy ktoś może spróbował kiedyś przeanalizować stwierdzenie „wstydzić się przed samym sobą”? To było właśnie coś podobnego, chociaż w stosunkowo małym nasileniu. Przynajmniej tym razem nie robiłam niczego jawnie bezsensownego.
- A jakieś pouczające wnioski wyciągnęłaś?
- Nie jestem pewna. Pewnie będę to musiała przemyśleć…
Tym razem doświadczyłam czystej definicji stwierdzenia, że „coś powiedziało się w złą godzinę”. Bo Kiri wyciągnęła z mojego wahania wnioski bardzo konkretne. Mianowicie, że jeśli chcę móc coś potem przemyśleć, powinnam to zapisać. Najlepiej od razu.
I jak ja miałam jej/sobie wytłumaczyć, że nawet nie znam właściwych słów i określeń, żeby te wszystkie myśli przelać na kartkę?! Czy to raz miłośnicy psychodelików przyznawali się wprost, że nie istnieje odpowiedni język na opisanie pewnych doświadczeń?
Powiedziałam ostrożnie, że poprzez przemyślenia miałam na myśli medytację. Dodałam szybko, że notatki uzupełnię, oczywiście, ale najpierw muszę przygotować się mentalnie. Poza tym tego dnia jeszcze nie medytowałam, bo skupiałam się na tym, co zamierzałam zrobić, ale to przecież nie znaczyło, że zapomniałam. Nie była to tylko próba zyskania na czasie, naprawdę miałam nadzieję, że kiedy usiądę w idealnym spokoju, właściwe myśli same do mnie przyjdą.
Może to był nadmiar optymizmu, ale czegoś musiałam się trzymać, jeśli chciałam iść do przodu.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#55
Dzień 29

Co do tego zapisywania to Kiri chyba miała rację. Z powodu specyficznego działania pamięci w tej Krainie Czarów z dużym prawdopodobieństwem nie zapominałabym wydarzeń – ale niekoniecznie to samo dotyczyło ciągów myślowych i skojarzeń, rzeczy z natury bardzo ulotnych, które nie zawsze mają szansę się DOBRZE UTRWALIĆ.
Lalka w „moim” pokoju nadal istniała. W jakiś sposób poprawiło mi to humor, postawiłam ją na biurku na czas uzupełnienia notatek. Poczułam się bardziej zmotywowana, przy czym było to w praktyce dużo mniej problematyczne niż towarzystwo Kiri, która z pewnością dogryzałaby mi co chwilę, niepotrzebnie utrudniając mi zadanie. Żeby zająć moją tulpę czymś pożytecznym, poleciłam jej zbadać osobiście te kryształy w komnacie elementów. Nie wykluczałam, że mając obecnie bardziej wrażliwe astralne zmysły, Kiri znajdzie coś, czego mnie nie udało się dostrzec.
Na chwilę pozwoliłam umysłowi swobodnie dryfować, nie próbując wejść w formalną medytację. Przeskakiwałam świadomością z losowych obiektów w zasięgu wzroku na wspomnienia ostatnich dni i z powrotem. W końcu zatrzymałam jednocześnie myśli i spojrzenie na zwisającym z mojej szyi kluczu portalu. I spłynęło to na mnie jak słoneczny blask w samo południe.
Ja chyba naprawdę powinnam zbadać co właściwie się dzieje, kiedy się teleportuję przy pomocy tego cholernego amuletu.
Wstałam z miejsca, gotowa rozpocząć badania terenowe natychmiast. Co innego mogłabym zrobić?
Schodząc na dół nie myślałam nawet o samym pytaniu, jakie poprzedniego dnia zadała mi Kiri, bardziej już o tym, co wcześniej mówił mi Ireasz. To o słowach mocy, tworzących sekwencje. Ostatni krok, mogłam cofnąć ostatni krok. Moją ostatnią teleportację. A to było właśnie wtedy, niedługo po tym, jak mi to powiedział. Byliśmy razem w tamtym miejscu. Ireasz nazywał jej jakoś… Jetter! Dhihrung-Jetter.
Wyszłam przed dom. Nie miałam pojęcia, czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. Kiedy podczas wycieczek poza moją enklawę teleportowałam się z powrotem tutaj, pojawiałam się w losowym punkcie podwórza. Czy we wnętrzach budynków to działało? A nawet jeśli, czy nie było to niebezpieczne? Chociaż był to świat duchowy, nadal odbierałam tutaj ciała stałe jako coś solidnego, moje astralne ciało też nie bardzo przypominało ducha swobodnie przenikającego przez lokalną pseudomaterię.
- ziin ertro – powiedziałam powoli, wchodzą w lekki trans. W pierwszym odruchu prawie sięgnęłam ręką do amuletu. Bez sensu, skoro on z założenia działał tylko w jedną stronę, do TUTAJ.
Ireasz wspominał coś o niezwykłej dokładności? Cóż, za chwilę mogłam się doświadczalnie przekonać.
Oczywiście się nie przekonałam. Z tego prostego powodu, że nawet specyficzna astralna pamięć nie pozwoliła mi stwierdzić, gdzie dokładnie znajdowałam się przed powrotem do domu kilka dni wcześniej. Zwyczajnie nie zwróciłam na to uwagi.
Informacja dla przyszłych astralnych podróżników: Wbrew pozorom i początkowemu wrażeniu ludzie NIE MAJĄ tutaj pamięci absolutnej. Działa to tylko w sprzyjających warunkach i dużo jest czynników, które to zapamiętywanie zaburzają.
Przekonałam się jednak, że teleportacja zadziałała. Udało się. I to jak, praktycznie od razu. W jednej chwili stałam na trawniku w swojej enklawie, w drugiej byłam już na rozległej przestrzeni przypominającej step. Połacie pustej ziemi przeplatały się z wysoką trawą barwy raczej żółtej albo wyblakłego brązu niż zielonej a rosnące gdzieniegdzie samotne drzewa częściej miewały włosy niż liście. Uśmiechnęłam się triumfalnie, rozpoznając miejsce.
Kiri, jeśli słyszysz teraz moje myśli, wiedz, że to zrobiłam.
Chciałam już iść w głąb tej krainy łagodnych wzgórz, ale na szczęście zatrzymałam się po niepełnych dwóch krokach. Gdybym oddaliła się bardziej, zepsułabym sobie eksperyment. W końcu nadal miałam szansę zweryfikować to, co Ireasz mówił o precyzji powrotnej teleportacji. Musiałam tylko teleportować się do swojej enklawy i natychmiast tu wrócić. Zanim sięgnęłam po klucz portalu, dokładnie rozejrzałam się po najbliższym otoczeniu. Szukałam jakichś charakterystycznych punktów odniesienia. Stwierdziłam, że znajdowałam się stosunkowo blisko bramy z dwóch drzew, przez którą przeszłam, dostając się tu po raz pierwszy. To już była jakaś informacja. Chłonęłam szczegóły, odległości pomiędzy drzewami, pobliskie kępy trawy i coś, co mogło równie dobrze być kamieniem jak i gatunkiem tutejszej rośliny albo grzyba. W końcu, zaciskając palce na jednym z końców wydłużonego sześciokątnego amuletu wypowiedziałam słowa Języka Czynu, które przeniosły mnie znowu na moje podwórko.
Od tej strony od razu zauważyłam spory rozrzut. Znajdowałam się dalej od domu, bardziej na prawo w stosunku do drzwi wejściowych. Pamiętałam, że po wyjściu przeszłam wtedy mniej niż cztery metry, teraz przybyło ich co najmniej trzydzieści. Tu i teraz nie miało to większego znaczenia, nie to było obiektem mojego badania. Chwila prawdy miała dopiero nastąpić.
- ziin ertro – wyrecytowałam uroczyście, kiedy poczułam, że osiągnęłam wystarczający stan wyciszenia myśli. I poprzez niefizyczne wymiary pomknęłam ku Okręgowi Jetter.
Szybko rozejrzałam się w miejscu, gdzie się pojawiłam. No, rzeczywiście… Aż prosiło się, żeby zagwizdać z podziwu, niestety nie potrafiłam tego zrobić tak jak w starych kreskówkach.
Byłam tak samo jak wcześniej blisko bramy z drzew, inne szczegóły też najwyraźniej się zgadzały. Zadowolona, powtórzyłam sztuczkę jeszcze dwa razy. Nie potrafiłabym stwierdzić, czy w ten sposób badałam samo działanie tutejszych mechanizmów, czy w jakimś stopniu także prawdomówność Ireasza. Na pewno odczuwałam pewną potrzebę weryfikowania rzeczy, które ten chłopak próbował mi przekazywać. Zresztą co tutaj NIE wymagało doświadczalnej weryfikacji?! Przecież już teraz widziałam jasno, że opublikowanych sprawozdań znanych okultystów nie należało przyjmować bezkrytycznie i dosłownie.
Chciałam powtórzyć całą teleportację jeszcze raz, świadoma, że wkrótce wywołana sukcesem euforia uniemożliwi mi osiągnięcie nawet najpłytszego transu, ale wtedy przyszła mi do głowy kolejna rzecz do sprawdzenia. Euforia musiała poczekać, posłusznie przygasła i usunęła się w cień, ustępując miejsca skupionej zadumie.
Do tej pory do powrotu do domu używałam zawsze tych pierwszych słów, związanych z amuletem. ziin tsir. Nawet teraz, przy moim znikomym doświadczeniu przeczuwałam, że są one specyficzne dla tego przypadku. Cofnięcie się o krok, to, co obecnie testowałam, było innym przypadkiem, dla którego istniała inna formułka. A cofnięcie się do domu po materializacji w Dhihrung-Jetter byłoby… NO WŁAŚNIE… byłoby też COFNIĘCIEM, czyż nie? Jeśli tak, to podlegałoby tym samym zasadom, co każde inne cofanie się, tak podpowiadałaby logika. Miałam podstawy, żeby spodziewać się, że tutejsze zasady, chociaż same w sobie nie zawsze oczywiste do przewidzenia, obowiązywały zawsze.
- ziin ertro – powtórzyłam kolejny raz, z wysiłkiem zatrzymując zbliżającą się gonitwę myśli. Wymiary wessały mnie, żeby wypluć po drugiej stronie rzeczywistości. Dokładnie to wypluły mnie na moje podwórko. Praktycznie tam, skąd zniknęłam ostatnim razem, z dokładnością mniej więcej do dwóch metrów.
Tak. Tak. TAK!
Po odstawieniu krótkiego tańca zwycięstwa, spróbowałam przywołać resztki opanowania, jakie jeszcze mi pozostały i rzuciłam się poprzez przestrzeń jeszcze raz do Okręgu Jetter. Tylko tym razem spróbowałam zrobić to inaczej. Bardziej bezpośrednio.
- ziin Dhihrung-Jetter! - praktycznie to wykrzyczałam.
Ja w tym miejscu bardzo przepraszam bardziej oświeconych astralnych podróżników, którzy być może natrafią w nieokreślonej przyszłości na moje zapiski. Ale to chyba nie jest niczym dziwnym, iż w takiej sytuacji emocje powoli brały górę. Eksperymentowałam prawie w ciemno, opierając się na luźnych przypuszczeniach i przypadkowych strzępach wiedzy, a moje założenia od razu się potwierdzały. To naprawdę nie był najlepszy moment na przystający do duchowego rozwoju trening opanowania i powściągliwości. Zresztą chyba każdy z Jaśnie Dostojnych Mistrzów także musiał od czegoś zacząć i szczytem hipokryzji byłoby wypieranie się wspomnień własnych, nie zawsze jeszcze dostojnych, pierwszych kroków na astralnych ścieżkach. Także bardzo mi przykro, ale szczerości własnych uczuć nie żałuję i nigdy nie będę żałować.
Tym razem także osiągnęłam cel, potwierdzając jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze rzeczywiście znalazłam się w Dhihrung-Jetter. Ale – to po drugie – tym razem nie potrafiłam stwierdzić, w którym dokładnie punkcie się znalazłam. Podobny krajobraz ciągnął się z każdej strony, brama z drzew była gdzieś daleko i nawet nie było sensu zgadywać, w jakim kierunku stąd. Patrząc na kilka względnie blisko znajdujących się niewysokich drzew, mogłam stwierdzić, że przynajmniej na tym terenie, na otwartej przestrzeni, obiekt nie rzucały cienia. Raczej nie miałam co liczyć na otoczenie w kwestii określania czegoś, co tutaj mogłoby odpowiadać kierunkom świata.
Powoli podeszłam do najbliższego drzewa. Chwilowo mój umysł nie za bardzo nadawał się na kolejną teleportację, czułam, że mam tego dość. Potrzebowałam też czasu na spokojne przemyślenie tego, co właśnie odkryłam.
Oparłam się o pień. Wcześniej odruchowo przebiegłam wzrokiem po gładkiej, ciemnej, prawie czarnej korze w poszukiwaniu ewentualnych wyrytych na niej ciągów run. Nic takiego nie znalazłam, chociaż samo to nie świadczyło o niczym. Teraz miałam nawet dziwnie graniczące z pewnością przeczucie, że dowolne obiekty tutaj nie musiały nosić widocznych symboli. Czy może bardziej ściśle: nie musiały nosić symboli WIDOCZNYCH W PODSTAWOWEJ WARSTWIE RZECZYWISTOŚCI. Nie miałam zbytniej ochoty w tym momencie tego sprawdzać, nie czułam się na siłach, żeby powtórzyć mentalno-wizyjne sztuczki z poprzedniego dnia. Na sztuczki z drzewami też nie miałam ochoty. Zresztą ten gatunek nie wyglądał na coś, co potencjalnie mogłoby mieć jakieś zjadliwe owoce. Pozostawało mi tylko usiąść na suchej trawie, oprzeć się wygodnie i pozwolić myślom się uporządkować.
Zatem najprawdopodobniej mogłam się teleportować w dowolne miejsce. Z dokładnością do… hmmm, granic danego obszaru wyznaczonego przez uskoki pomiędzy wymiarami? Tylko chyba musiałam znać nazwy tych miejsc. I czy to działało tylko na miejsca, w których wcześniej byłam? Tego ostatniego chyba nie miałam chwilowo jak sprawdzić. Jeżeli już znałam jakąś nazwę, to chyba właśnie dlatego, że tam byłam.
Przynajmniej jeden problem to rozwiązywało. Nie musiałam przejmować się drogą powrotną do miejsc, w które kiedyś jeszcze chciałam zajrzeć. Wystarczyło tylko spiąć tyłek, zebrać wolę i…
- ziin Lamgdo – powiedziałam cicho i odruchowo zamknęłam oczy, jakby zaraz miało się stać coś strasznego.
Musiałam mieć już wystarczająco spokojny umysł, bo od razu się udało. Pojawiłam się tuż przy zboczu płaskowyżu. Najprawdopodobniej to była kwestia przypadku i szczęścia, że akurat tutaj granice otaczały stosunkowo mały obszar.
Nie od razu weszłam na górę, najpierw przeszłam kawałek lasu wokół płaskowyżu. Kiedy tylko kątem oka dostrzegałam gdzieś jakiś ruch, gwałtownie odwracałam głowę w tamtym kierunku. Najczęściej były to tylko ptaki albo motyle, raz coś podobnego do długiej łasicy przemknęło po gałęziach drzewa. Trochę liczyłam na to, że natknę się na driadę, założyłam, że w tych okolicach występują one dość licznie, ale najwyraźniej teraz nie miałam szczęścia. Zrezygnowana znalazłam w końcu prowadzące na górę schody. Częściowo zanurzone w ziemi wielkie kamienne twarze patrzyły na mnie obojętnie swoimi pustymi oczami.
Dotarłam do płaskiej skały na szczycie, płosząc rój owadów i kilka osobników jakiegoś dziwnego gatunku małych latających jaszczurek. Wszystkie stworzenia umknęły na tyle szybko, że nie miałam okazji przyjrzeć im się zbyt dokładnie. Jedyne co mogłam zrobić, to skoncentrować się na miejscu, gdzie wcześniej siedziały. Nie wykluczałam, że tutaj każda istota mogła pozostawiać za sobą rodzaj śladu, nawet jeśli nie umiałabym jeszcze takich śladów zobaczyć ani tym bardziej zinterpretować. Chwilowo nie poświęcałam temu większego wysiłku.
Obeszłam skałę, popatrzyłam przez chwilę na wyryte na jej powierzchni kręgi. Uświadomiłam sobie, że odruchowo staram się przechodzić ponad wyrytymi liniami, nie stawiając nóg na żadnej z nich. Miałam dziwne przekonanie, że nawet kiedy nie patrzyłam w dół, podświadomość tak kierowała moimi krokami, żebym którejś nie nadepnęła. Jednocześnie byłam prawie pewna, że to i tak nie miało większego znaczenia. Te linie nie były nietykalne przez to, że po prostu były. To wszystko było kwestią tylko i wyłącznie mojego umysłu – i możliwe, że także umysłu każdego początkującego astralnego wędrowca, który znalazłby się w tym miejscu – każącego takie rzeczy za nietykalne uznawać. To był tylko prymitywny instynkt, ludzka potrzeba szanowania tabu. Własna wewnętrzna bariera, którą ostatecznie dawało się przełamać. I mogłam przecież tu i teraz dać zły przykład, jeśli tylko miałam ochotę.
Stanęłam na linii. I naprawdę nie wydarzyło się absolutnie nic.
Weszłam drugą nogą na kolejną linię, kawałek przeszłam wzdłuż wycinka jednego z kręgów. Nie cieszyłam się swoim małym słodkim świętokradztwem zbyt długo, bo kiedy się odwróciłam, w moim polu widzenia pojawiły się wąskie pionowe skały, znajdujące się przy skraju płaskowyżu. A pomiędzy nimi jak cudowne zrządzenie losu zobaczyłam coś, co dało mi nadzieję na rozwianie niektórych wątpliwości już teraz.
Jakoś wcześniej nie przyszło mi do głowy, że tutaj przecież znajdowały się kamienne drzwi do Lamgdo-S’Thir. Drzwi, przez które ostatecznie nie przeszłam, kiedy przebywałam tu poprzednim razem.
Zabawa w profana, teraz już zupełnie bezsensowna i dziecinna poleciała gdzieś daleko na ostatni plan. Miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Kolejny raz tego dnia skupiłam umysł i zebrałam wolę. Dla większej pewności chciałam najpierw wrócić do Dhihrung-Jetter i stamtąd przeskoczyć do wymiaru kryjącego się za kamiennymi drzwiami. Wypowiedziałam właściwe słowa mocy.
I tym razem coś poszło nie tak.
Możliwe, że psychicznie byłam dużo bardziej zmęczona dotychczasowymi eksperymentami niż mi się zdawało. Może nie byłam w stanie utrzymać w odpowiednio długim ułamku sekundy odpowiednio głębokiego transu. Może to wahanie zakłóciło koncentrację, ostatecznie jeszcze w niczym nie potrafiłam poczuć się naprawdę pewnie, nawet, kiedy udawałam przed sobą, że jest inaczej.
Czasoprzestrzeń nieprzyjemnie się rozciągnęła. Znalazłam się w ciemnościach, zawieszona w pustce, podobnej do otwartej przestrzeni kosmicznej. Zawieszona… to było właśnie najlepsze określenie tej sytuacji. Gdzieś przed – i pod – sobą widziałam punkty odległych gwiazd i galaktyk. Niektóre z nich łączyły się ze sobą liniami bladego światła w wymyślne konstelacje.
Nie byłam pewna, czy miałam w ogóle jakąkolwiek formę. Miałam jedynie świadomość, mniej więcej skupioną w jednym punkcie tej czarnej pustki i jakąś zdolność widzenia. Możliwe, że obraz był tylko umownym efektem interpretacji przez umysł dopływających do mnie informacji. Do licha, przecież nawet używając fizycznego wzroku człowiek skazany jest na niedoskonałe wytwory mózgu stworzone na podstawie danych z promieni światła padających na zakończenia nerwowe!
W tej nieskończenie długiej sekundzie mogłam zrobić tylko jedno – chwycić się jak brzytwy jedynej względnie pewnej rzeczy, cudownie bliskiej linii, biegnącej niemal na wprost z miejsca, w którym mój umysł się znajdował. To nie było tylko światło w tunelu, to była cała ścieżka światła, niech ją wszystkie astralne duchy błogosławią! Niech mnie prowadzą, niech pozwolą mi wypełnić ją swoim umysłem, niechaj stopię się z nią w jedno!
Przeskoczyłam do końca. Udało się, ostatecznie się udało. Wyszłam po drugiej stronie w całości.
Klęczałam wśród żółtawych wysokich traw, pochylona do przodu, opierając się rękami o ziemię. Znowu miałam kształt i formę. Żyłam, chyba nawet nie doznałam żadnych obrażeń. Byłam w stanie wstać, chociaż nogi trochę drżały. Nic dziwnego, w świecie energii emocje miały zapewne dużo silniejszy wpływ. Na skraju pola widzenia migotały kanciaste czerwone kształty, coś jak liczne przecinające się płaszczyzny, tafle połamanej kry. Ha, zapewne w tym stanie ładnie rzucałam myślokształtami na nieco głębsze warstwy rzeczywistości.
Usiadłam, zamknęłam oczy, odchyliłam głowę w tył. Osunęłam się całkiem do pozycji leżącej. Połamane źdźbła traw kłuły mnie w plecy. Jak miło, jak przyjemnie! Jak dobrze było znów móc to odczuwać. Mieć to pseudomaterialne ciało, spoczywające na twardej pseudomaterialnej ziemi.
Czekałam aż moje postrzeganie wróci do normy, chwilowo nie zamierzałam oglądać żadnej warstwy rzeczywistości poza poczciwą nudną powierzchnią. Nie byłam pewna, czego właściwe doświadczyłam. To był jakiś błąd, Matrix na chwilę się przyciął? Wyrzuciło mnie poza rzeczywistość czy może faktycznie w jakiś sposób udało mi się zobaczyć co faktycznie dzieje się podczas teleportacji? Cholera, to by chyba znaczyło, że przez coś takiego przechodzę za każdym razem, kiedy postanowię gdzieś przeskoczyć…
Otworzyłam oczy i usiadłam.
Jeśli moje rozważania podążały we właściwym kierunku, wątpliwości nie były całkowicie bezpodstawne. Nie miałam żadnych informacji na temat bezpieczeństwa całego tego procesu. Nie dostałam żadnej instrukcji obsługi.
Ponuro pomyślałam, że nawet, kiedy chwilowo wstrzymam się z radosnym eksperymentowaniem, jeszcze tego samego dnia i tak czeka mnie przynajmniej jeden skok poprzez wymiary. Powrót na mój teren. Mogłam tylko mieć nadzieję, że klucz portalu dawał chociaż trochę większą gwarancję przejścia przez to bez dziwnych niespodzianek.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#56
Dzień 30

Chyba niczego nie nauczyłam się z własnego doświadczenia – i może właśnie dlatego miałam takie silne ciągoty, żeby się jeszcze douczyć.
Wystarczyło, że pojawiłam się w tej cudownej Nibylandii kolejny raz, żeby zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy natychmiast wyparowały. Jeszcze poprzedniego dnia powiedziałam sobie, że powinnam wstrzymać się z dalszymi radosnymi zabawami w teleportację, dopóki nie dowiem się, czy nie niesie to ze sobą poważnych zagrożeń, teraz wręcz nie mogłam się doczekać kolejnej próby. Zresztą, czy naprawdę był lepszy sposób na sprawdzenie tego niż przekonanie się na własnej skórze? Kto inny mógł mi w tym pomóc? Kiri? Ona chyba robiła to w całkiem inny sposób.

Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo.

~Charles Bukowski „Kobiety”

Mój nagły strach również miał to do siebie, że był, no cóż, nagły. Chwilowy. Silny, kiedy się pojawiał, ale dość szybko słabł z upływem czasu. A kiedy ustępował, byłam raczej niezadowolona z samej siebie, że w ogóle mu uległam. Tak naprawdę nie chciałam, żeby wydarzenia, które mnie do takiego stanu doprowadziły, nie powtórzyły się w przyszłości. Nadal byłam ciekawa ich natury i przyczyny i prędzej czy później starałabym się, nawet nie całkiem świadomie, podobne sytuacje sprowokować.
W jakimś stopniu czułam na przykład, jak owo tajemnicze boskie jądro, żywe serce astralnej wszechrzeczy, ciągnęło mnie do siebie. Nadal próbowałam rozsądnie trzymać dystans, ale gdzieś w głębi miałam ochotę przy najbliższej możliwej okazji rzucić się w jego niezrozumiałą otchłań jak ćma oczarowana płomieniem świecy.
Tamta potrzeba nie była w tym momencie zbyt silna, obecnie w zupełności zadowalała mnie zwykła, pozornie niewinna teleportacja. Mogłam podejść do tego spokojnie, ze świeżym umysłem, mentalnie wypoczęta…
- Pełna entuzjazmu i gotowa na poniesienie ewentualnych konsekwencji.
- A żebyś wiedziała – odparłam zdecydowanym tonem, nie próbując rozglądać się i szukać Kiri pośród bibelotów na półkach. Wiedziałam, że ona nawet nie musiała w tym momencie być ze mną w salonie.
Do pierwszej próby wybrałam Dhihrung-Jetter. To miejsce mogłam uznać za względnie bezpieczne do podobnych eksperymentów.
Przed skokiem na wszelki wypadek wyszłam z salonu. Zamierzałam jeszcze wyjść przed dom, ale nakazałam sobie zatrzymać się na korytarzu, pomiędzy drzwiami kuchni a pierwszymi schodami na górę. Dość już unikania, musiałam zaryzykować. W końcu i tak kolejna próba mogła być potencjalnie bardziej niebezpieczna. Większe ryzyko było przy znikaniu z zamkniętych pomieszczeń czy przy pojawianiu się we wnętrzach?
Właściwe słowa znałam doskonale, w końcu dzień wcześniej powtarzałam je niemal do porzygu. Zatem trzy… dwa… jeden…
I wypłynęłam na suchego przestwór oceanu. Żółtawe, długie i wąskie trawy łagodnie falowały wokół mnie. Tam gdzie stałam, sięgały mi prawie po kolana. Kiedy rozejrzałam się pobieżnie wokół, zauważyłam za sobą dość szeroką żwirową drogę. Widziałam, że dalej prowadzi ona do grupy niewielkich budynków, później, wracając, mogłam przyjrzeć się temu z bliska. Miałam czas.
- ziin Lamgdo-S’Thir – powiedziałam, na wszelki wypadek głośno i wyraźnie.
Kiedy poczułam, jak wciąga mnie pomiędzy wymiary, pomyślałam przelotnie, że przecież nie miałam powodu, żeby kiedykolwiek przypuszczać, że to NIE zadziała. Mechanizmy powinny być stałe…
Dla kontrastu znalazłam się w ciemnościach. Przez chwilę musiałam wytężać wzrok, zanim z miękkiej czerni wyłoniły się regularne, geometryczne kształty skalnych półek. Ściany korytarzy o niemal kwadratowym przekroju rzeźbione były w złożone z prostych linii wzory. Kiedy byłam już w stanie widzieć je względnie dobrze, mogłam dostrzec, że zmieniają się cyklicznie, na przemian prawie wygładzając i znów pogłębiając, czasem tworząc dodatkowe, słabiej zaznaczone kreski. Te widziane kątem oka zdawały się zmieniać w większym stopniu – miałam też wrażenie, że szybciej. I to drugie mój umysł chciał odrzucić znacznie bardziej.
Zeszłam ze skalnej półki na względnie równe podłoże najszerszego korytarza. Tędy była największa szansa na znalezienie wyjścia. Zamierzałam znaleźć te drzwi, które miałam okazję oglądać wcześniej z drugiej strony. Kiedy byłam tu po raz pierwszy nie myślałam, że pierwszy raz będę przechodzić przez nie w tak nieoczekiwanym kierunku. No cóż, tutaj wszystko mogło się zdarzyć.
Zależało mi na wydostaniu się na zewnątrz, na płaskowyż tymi drzwiami, ale w razie czego miałam plan awaryjny. Nawet dwa… albo… oczywiście, że tak! Naprawdę miałam trzy plany awaryjne. Mogłam przenieść się do Lamgdo, co ze względu na bliskość tych dwóch lokalizacji samo w sobie mogło być ciekawym eksperymentem. Mogłam cofnąć się o krok i znów znaleźć się w Okręgu Jetter, była to stabilna pewność, na którą zawsze mogłam liczyć. Wreszcie trzecia możliwość, najlepiej w swej niezawodności sprawdzona, od zawsze moja ostatnia deska ratunku – czy może raczej niewielka płytka – wisiała na rzemieniu na mojej szyi. Czy mogłabym się bać, będąc niespodziewanie tak bardzo przygotowana na każdą ewentualność? Na razie mogłam bez lęku szukać drogi wśród podobnych korytarzy, wśród zacierających się i powracających po chwili płaskorzeźb, wśród kamiennych konstrukcji, których ciężkie ruchome elementy obracały się albo przesuwały leniwie. Mijałam wynurzające się ze sklepienia albo ścian kanciaste rury, nieraz przechodziłam nad rumowiskami w miejscach, gdzie korytarz zamieniał się bardziej w kamienny most. I nieraz w niszach po obu stronach mojej drogi, na ścianach, czy wprost na kamiennym podłożu przed sobą widziałam kręgi poprzecinane liniami, opatrzone symbolami rozety i mandale. Ułożone w geometryczne kształty ciągi run świeciły słabym blaskiem, złotawe, jaskrawoczerwone, pomarańczowe i błękitne. Kod Matrixa, jawny, obnażony, czytelny dla tych, którzy zdążyli poznać ten świat dużo lepiej niż ja do tej pory.
Dotarłam do drzwi, na końcu korytarza, który ledwie dostrzegłam w cieniu ogromnej maszynerii wypełniającej większą pieczarę. Wbiegłam do niego, mijając rury, kotły i tłoki, wśród wilgotnej pary, zrywając podobne do długich włosów porosty, które pokrywały konstrukcję. Uderzyłam otwartymi dłońmi w zimną kamienną powierzchnię na końcu tej drogi. Otwórz się lepiej, cholerny Sezamie!
Wyszłam na zewnątrz. Przeskok przez wymiary trochę szarpał, ale ogólnie było w porządku. Mogłam uznać, że test zakończył się powodzeniem. Z poczuciem dobrze wypełnionego zadania, cofnęłam się do ostatniego punktu, z którego się teleportowałam.
Dotarłam do widzianej wcześniej drogi i na ten czas pozwoliłam, żeby zewnętrzny czynnik nadawał kierunek mojej wędrówce. I tak zbaczałam z trasy przy każdej okazji, kiedy tylko w zasięgu wzroku i względnie blisko zobaczyłam coś interesującego. Najczęściej były to skalne formacje o fantazyjnych kształtach, niektóre wyglądające jak zwyczajny kamień albo piaskowiec, inne tworzone przez kryształy albo wręcz jak pozlepiane ze sobą obłe formy odlane ze szkła. Te ostatnie miały czyste barwy i najczęściej nic na nich nie rosło. Trudno byłoby jakiegokolwiek formie rośliny, porostu albo grzyba znaleźć jakiś punkt zaczepienia na takiej gładkiej powierzchni. Kilka razy zauważyłam też mniejsze i większe kamienne odłamki wiszące w powietrzu, od kilkudziesięciu centymetrów do kilku metrów nad ziemią. Występowały one w skupiskach po co najmniej kilkanaście sztuk o różnych średnicach. Najmniejsze z nich były dwukrotnie mniejsze niż moja głowa, największe mogły mieć średni promień półtora metra. Na dłużej zatrzymałam się przy jednej takiej grupie, chcąc zbadać owo zjawisko z bliska. Próbowałam przesuwać mniejsze kamienie, co na wiele się nie zdało. Miałam niewielki wpływ na ich położenie w przestrzeni, swobodnie udawało mi się najwyżej obracać je wokół dowolnej osi. Możliwości kontroli bardzo szybko malały wraz ze średnicą, niespełna półmetrowe obiekty były już niemal nie do poruszenia.
To, co z jednego punku widzenia stanowiło wadę, w innym aspekcie mogło być zaletą. Przy takiej stabilności mogłam spróbować wejść po nich na głazy zawieszone wyżej. Ich nieregularna powierzchnia umożliwiała chwyty i dawała podparcie stopom, trochę pomagały mi też kępki sztywnej trawy i niewielkie krzewy rosnące na co większych odłamkach. Czasami odległości między głazami były na tyle duże, że nie mogłam po prostu przejść, nawet wykorzystując zawieszone pomiędzy nimi w powietrzu niewielkie kamienie, wówczas musiałam skakać. Jakieś pięć metrów nad ziemią, kiedy stałam na największym odłamku w tym zbiorowisku, powiedziałam sobie dość. Przykucnęłam, podpierając się rękami i pozwoliłam sobie na satysfakcję z tego nieistotnego, pozbawionego głębszego znaczenia osiągnięcia. Byłam w końcu podróżnikiem, czyż nie? Nie każda niewinna wycieczka musi kończyć się na szczycie jakiegoś ośmiotysięcznika.
Z miejsca, w którym się znajdowałam, do poprzednio widzianych budynków było już niedaleko. Wystarczająco, żebym mogła widzieć szczegóły, niebieskoszare ściany, wysokie, wąskie okna bez szyb, szerokie, otwarte łuki drzwiowe i niebieskie albo fioletowe dachy, prawie płaskie, trochę stylizowane na strzechę. Budynki były trzy, z czego dwa praktycznie idealnie naprzeciwko siebie, po obu stronach drogi. Widziałam, jak kilka osób kręci się w ich okolicy, jak wchodzą do środka albo przechodzą od jednego budynku do drugiego.
Ożywiłam się. To byli Prawdziwi Ludzie czy nie?
Przysunęłam się do krawędzi głazu najbliżej jak mogłam. Skoncentrowałam się na budynkach i ludziach wokół nich. Nie miałam pewności, czy odległość i tak nie była zbyt duża, żeby czegokolwiek próbować. Jeśli w ogóle w wielowymiarowej rzeczywistości odległość miała jakiekolwiek znaczenie…
Wyciszyłam się. Podróżniczka Maddigan przechodzi w tryb odbioru. Melduję gotowość do akcji.
Próbowałam skanować otoczenie wokół widocznych na zewnątrz postaci. Planowałam ostrożnie sięgać do ich umysłów. Spodziewałam się, że mają te ochronne pola siłowe, które potrafiłam już chyba rozpoznawać jako coś charakterystycznego. Mogłabym poeksperymentować trochę z odkrywaniem ich identu, ale po pierwsze nie wiedziałam czy taka bardziej bezpośrednia, precyzyjna operacja nie wymagałaby jednak zmniejszenia dystansu, a po drugie zwyczajnie nie wiedziałam, czy mi wolno. Nie miałam bladego pojęcia, czy takie rzeczy są tu dozwolone, czy raczej źle widziane. Obowiązywały tu jakieś zasady dotyczące ochrony danych osobowych?
Mimowolnie się spięłam. Musiałam jakoś nieświadomie próbować się bardziej zbliżyć bo w pewnym momencie, kiedy weszłam nieco głębiej w trans, nagle poczułam, jak tracę stabilny punkt podparcia. Ręce osunęły mi się po krawędzi głazu, środek ciężkości ciała znalazł się w innym miejscu. Za bardzo z przodu, zdecydowanie za bardzo z przodu! Przekoziołkowałam i poleciałam w dół.
Jedyne co mogłam zrobić, to zamknąć oczy. Z tego, że wyciągnęłam ręce na boki, próbując rozwartymi palcami chwytać powietrze, nie do końca zdawałam sobie sprawę. Przynajmniej do momentu, w którym czas odczuwalnie zwolnił.
Tak, właśnie tym razem zwolnił. Nie przyspieszył jak wtedy, kiedy spadając pierwszy raz, z mniejszej wysokości, przypadkowo odkryłam piąty wymiar. Wyraźnie poczułam opór. Powietrze zgęstniało, jakby w odpowiedzi na mój wewnętrzny krzyk strachu. Taki był ten astralny raj? Ten świat mógł nas chronić w razie potrzeby, żebyśmy nie doznali szkody?

bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie,
aby cię strzegli na wszystkich twych drogach.
Na rękach będą cię nosili,
abyś nie uraził swej stopy o kamień.

Biblia Tysiąclecia, Ps 91,11-12

Nie mogłam WIDZIEĆ, co właściwie się stało. Nie zdążyłam. Otworzyłam oczy, kiedy już leżałam na plecach na ziemi. Zgiętymi jak szpony palcami ściskałam źdźbła trawy. I widziałam, że moje dłonie… parowały? Parowało chyba całe moje ciało, widziałam mgiełkę i drgające smugi wokół siebie. Niektóre z nich miały nawet słabą, żółtawą barwę. Moja energia? Nawet by mnie to nie zdziwiło, gdybym w takiej sytuacji zaczęła coś emitować. Chciałam jeszcze poszukać ewentualnych uwidocznionych myślokształtów, ale nie zdążyłam.
Bo zdałam sobie sprawę, że, jak to zwykle w potencjalnie kompromitujących sprawach bywa, nie byłam sama.
Kilkanaście metrów ode mnie stał młody człowiek w czarnej koszuli i obcisłych skórzanych spodniach. Byłam pewna, że znalazł się tu właśnie z mojego powodu.
- Wszystko w porządku, prawda? - spytał pogodnym tonem. Od tego głosu mogłabym znowu pogrążyć się w rozmyślaniach o aniołach w niebiosach. Ale zamiast tego zmusiłam się, żeby wstać. Nawet zdołałam się uśmiechnąć, prawie tak jak on. I odpowiedzieć, jak to w takich sytuacjach zawsze wypada, że oczywiście, wszystko jest w jak najlepszym porządku i bardzo dziękuję. Dopiero po tych uprzejmych wyświechtanych banałach wyrzuciłam z siebie małą próbkę czegoś, co było nawet w części prawdą.
- Po prostu coś próbowałam sprawdzić.
I poczułam, że w tym momencie chyba nic sprawdzać nie musiałam. Byłam prawie pewna, że oto mam przed sobą Prawdziwego Człowieka. Chociażby z tej prostej przyczyny, że przedstawiciel miejscowej sztucznej inteligencji raczej nie zainteresowałby się moim upadkiem.
Nieznajomy życzył mi jeszcze powodzenia w dalszych eksperymentach cokolwiek planuję i, ciągle z tym pogodnym uśmiechem, odwrócił się i wolno ruszył ku tamtym budynkom. Dopiero teraz zauważyłam, że kilkanaście kroków za nim czekało na niego stworzenie podobne do sarny albo jakiegoś innego jeleniowatego, niewielkie, z czterema czarnymi pręgami wzdłuż grzbietu, doskonale widocznymi na płowo-rudej sierści. Domyśliłam się, że to był chowaniec tego człowieka.
Wahałam się, czy pójść za nim i wmieszać się w niewielką grupkę, czy może lepiej najpierw doprowadzić się do porządku. Powrót do siebie też nie byłby najgorszym pomysłem. Notatki do uzupełnienia czekały, a miałam do zapisania sporo spostrzeżeń.
No i wtedy wszedł on. Cały na biało. A przynajmniej z białymi skrzydłami.
Mówiłam, że los miał mi przysłać cholernego anioła…
Ireasz wylądował na jednym z lewitujących głazów i usiadł na nim ze skrzyżowanymi nogami. Spytał mnie, czy dobrze się bawię i wyraził jakiś rodzaj zadowolenia, że znalazłam miejsce, gdzie mogłam spotkać innych podróżników. Odpowiedziałam mu z zadowoleniem jeszcze większym, że odkryłam w ostatnich dniach dużo więcej ciekawych rzeczy i miejsc. Powiedziałam o moich eksperymentach, o zaglądaniu w Strukturę i przede wszystkim o teleportacji. O tym, że już sama doświadczalnie mogłam potwierdzić, jak to jest z tym powrotem i że mogłam tak po prostu dostać się, gdzie tylko chciałam. Że odtąd cały ten świat stał przede mną otworem.
Sama w końcu zdałam sobie z tego sprawę, kiedy powiedziałam to na głos. Poczułam to i zrozumiałam, co to znaczy. Mogłam wkrótce zyskać znaczną swobodę ruchu.
Ireasz kilka razy się zaśmiał, przytaknął, skinął głową. I patrzył na mnie tak jakoś… pobłażliwie? Bawiło go to, co mówiłam?
Powiedziałam mu o tym, jak przy którejś próbie coś poszło nie tak. Jak wpadłam w pustkę, wyleciałam na chwilę poza rzeczywistość.
- To się dzieje za każdym razem – wyjaśnił Ireasz, potwierdzając moje obawy – Tylko najczęściej znacznie szybciej.
Czy nie tego właśnie mogłam się spodziewać? Spytałam, czy to może być niebezpieczne, tak bardziej dla formalności. I kolejna odpowiedź też była czymś, czego chyba powinnam się spodziewać.
- Oczywiście, że nie.
Powinnam poczuć się spokojniejsza i trochę tak się nawet poczułam. A Ieasz nadal siedział na tym kamieniu i patrzył na mnie. Tak patrzył na mnie z góry. Patrzył z wysokości tego lewitującego kawałka głazu i z wysokości swoich dwóch lat przewagi nade mną.
Aż się mój młody, przedwczesny entuzjazm musiał zawstydzić i schował się do kąta z podkulonym ogonem. Miało dziecko swoje pięć minut zabawy. Mentor tylko pokiwa głową, uśmiechnie się pod wąsem… Jakby ten prawie dzieciak chociaż miał te wąsy!
Zrobiło się Głupio.
Musiałam o tym wszystkim mówić w taki sposób, jakbym ogłaszała wielkie odkrycie, które zmieni świat? Jakiej właściwie reakcji oczekiwałam?
- Po co poprzestawać na jednym świecie, od razu spróbuj zmienić oba – Kiri jak zwykle próbowała wcisnąć mi kolejną porcję coachingowej propagandy. W myślach odpowiedziałam jej, że w fizycznym świecie mam małe szanse, biorąc pod uwagę, że tam nie mam jej przy swoim boku. Chyba poskutkowało, bo żaden głos w mojej głowie więcej się nie odezwał.
Ireasz zeskoczył w końcu na ziemię i stanął obok mnie. Przynajmniej teraz nie przypominał oświeconego guru obserwującego swojego nieporadnego uczniaka.
- Przejdziemy się? - spytał.
- Jasne.
Przejdziemy się na spacer, po prostu. Na zwykłą niewinną wycieczkę, która nie musi się kończyć na szczycie ośmiotysięcznika.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#57
Dzień 31

Spróbowałam dojść do ładu z własnymi uczuciami. Szło mi raczej średnio.
(Nie jestem z tego dumna, Kiri, teraz już możesz się zamknąć)
Na samym początku chciałam zacząć od medytacji. Bardon pisał o opanowywaniu pasji w procesie duchowego rozwoju adepta. Naprawdę się starałam, ale pomimo dobrych chęci mi nie wyszło. Zatem postanowiłam postąpić w sposób dużo mniej oświecony, mianowicie strzelić klasycznego babskiego focha.
Jak wszystkie filmy i powieści dla młodzieży głoszą, obowiązkowym elementem focha jest jedzenie czekolady. Albo po prostu w postaci tabliczki czy bombonierki, albo czekoladowe ciasto, ewentualnie lody. Wpadłam do kuchni… nie, nie wpadłam, wtargnęłam… najbardziej burzowo jak zdołałam. Miałam nadzieję, że jak przejdę przy tym wystarczająco blisko szafek zawalonych wszystkim, coś dla lepszego efektu zleci na podłogę, ostatecznie zmiotłam w ten sposób kilka zgniecionych papierków. Mało spektakularne. Może gdybym chociaż była faktycznie WŚCIEKŁA, zdołałabym telepatycznie ciskać przedmiotami jak w „Carrie”. Ale właśnie problem był taki, że nie byłam zła. Najwyżej zirytowana.
Znalazłam jakieś resztki wyschniętego ciasta. Dobre i to. Nie czułam, żeby miało mi zaszkodzić, w tym momencie chyba nawet taka ewentualność nie odstraszyłaby mnie zbytnio. W końcu zamierzałam na złość babci odmrozić sobie brzuch, czy jak to tam szło… Chrupanie tej bryły o konsystencji pumeksu sprawiło mi pewną satysfakcję.
Hiss wyszedł z jakiegoś kąta i pojawił się w polu widzenia. Z jeszcze większą przyjemnością obserwowałam jego milczącą konsternację.
Dobry lokaj, wie, że dziwne kaprysy pani na włościach należy po prostu cierpliwie tolerować…
Kiri nie okazała podobnej wyrozumiałości.
- Czy jak z tym skończysz, zamierzasz znaleźć kolejną najstarszą rzecz w tej kuchni, czy może zamiast tego zrobisz coś KONSTRUKTYWNEGO?
Jęknęłam w duchu, niezadowolona z faktu, iż mój dajmon miał znowu rację. Powinnam ruszyć astralny tyłek z miejsca i nie tracić więcej czasu. Każda zmarnowana chwila mogła tylko dalej pogłębiać przepaść w doświadczeniu pomiędzy mną a innymi astralnymi podróżnikami.
Nie, nie chodziło tu o Ireasza. Jego ja po prostu osobiście znałam i to chyba nie powinno robić różnicy. Problem był raczej… natury ogólnej.
Weszłam na górę, żeby przed wyjściem zmienić ciuchy. Nie tyle tego potrzebowałam, co CHCIAŁAM. Kiedy rozebrałam się do bielizny, czekał mnie mały szok.
Od samego początku było dla mnie naturalne, że wyglądam tutaj… no, po prostu jak ja. Przyjęłam ten fakt bez namysłu jako najbardziej oczywistą rzecz pod nieobecnym słońcem. Nie zwracałam uwagi na swoje ciało astralne w stopniu wystarczającym, żeby zauważyć różnice między swoim wyglądem tutaj i w rzeczyw… eee, fizycznym świecie. Na swoją obronę mogę dodać, że to między innymi dlatego, że raczej nie paradowałam tutaj nago. Niby raj i w ogóle, ale bez przesady…
Moje astralne ciało wyglądało prawie tak, jakbym była zawodową biegaczką długodystansową a przynajmniej przez cały ten miesiąc ćwiczyła na jakiejś eterycznej siłowni. Owszem, zdarzało mi się chadzać mało rekreacyjnymi drogami, ale raczej było mało prawdopodobne, żeby odniosło to aż taki skutek. Tu musiał działać jakiś inny czynnik. Coś związanego z podświadomością.
- Może po prostu nie jesteś podatna na realizm depresyjny – podsunęła Kiri. Westchnęłam i pokiwałam głową. Czasem trzeba tak po prostu przyjąć jakiekolwiek wyjaśnienie i iść dalej.
Chwilę później, ubrana już bardziej jak poszukiwacz przygód, albo dziecko ulicy ze steampunkowej antyutopii, wychodziłam przed dom. Obrzuciłam otoczenie szybkim spojrzeniem, szukając oczywistych zmian, które mogły nastąpić. Wszystko wydawało się takie jak wcześniej. Zatrzymałam wzrok na martwych, geometrycznie regularnych drzewach na prawo od mojego domu. To mniej więcej tutaj pojawiłam się w Astralu pierwszy raz. Teraz podchodziłam do nich powoli, nieco bardziej świadoma licznych warstw tutejszej rzeczywistości niż na początku. Nie zaszkodziło sprawdzić, co się w tym kryło.
Wyciszyłam się i sięgnęłam umysłem pod powierzchnię. Nic nie zobaczyłam. A dokładniej to zobaczyłam NIC. Drzewa nie emitowały żadnego własnego, szczególnego rodzaju energii. Były martwe w znaczeniu energetycznym i przez to neutralne, przezroczyste dla tego świata. Nie wyróżniały się z tła, były tylko kolejnym jego elementem.
Wychodząc z transu, przywołałam Kiri. Spytałam ją, czy taki stan jest już stały, czy można coś z tym zrobić. Wiewiórka w odpowiedzi wzdrygnęła się w sposób mający imitować wzruszenie ramionami.
- Może każdą wyłączoną rzecz da się tu włączyć. A może nie. Nie znam więcej słów mocy niż ty.
Porzuciłam drzewa, na razie godząc się z ich niedostępnością. Jeśli to była gra, być może niektóre obiekty wymagały uprzedniego zdobycia określonych umiejętności. A żeby je uzyskać należało po prostu grać dalej.
Wyszłam na drogę. Zauważyłam, że Kiri idzie za mną. Zaskoczyło mnie to, ale tylko trochę. W pierwszej chwili poczułam w związku z tym pewien dyskomfort. Każdy chyba zna to uczucie, kiedy jako dziecko chciał pójść gdzieś sam, zająć się własnymi sprawami a tu znienacka postanowiła towarzyszyć mu szanowna rodzicielka, nie mając w danej chwili co zrobić ze sobą. Powiedziałam sobie, że w końcu Kiri moją matką nie była, nawet jeśli czasami raczyła mnie typowo matczynym gderaniem. I mogłam odesłać ją w diabły – a przynajmniej do mojego tsir – gdyby zaczęła mnie irytować.
Las powitał mnie swoją mnogością i różnorodnością. Wybierałam przypadkowe ścieżki, nie próbując dotrzeć do konkretnego miejsca. Teraz, kiedy dostrzegałam jakiś ruch, nie próbowałam nawet iść w tamtą stronę. Zamiast tego zastygałam w bezruchu i próbowałam sięgać tam jedynie telepatycznie, nie ruszając ciała astralnego z miejsca. Takie próby przynajmniej nie straszyły zwierząt i miałam lepszą okazję im się przyjrzeć, nawet jeśli od strony bardziej wewnętrznych warstw. Właśnie w taki sposób rozpoznałam w którymś momencie driadę. Najpierw wyczułam ją poprzez Strukturę, szukając czegoś zupełnie innego, dopiero potem otworzyłam oczy, odwróciłam się i spojrzałam we właściwym kierunku.
Pomachałam ręką nad głową, próbując zwrócić na siebie uwagę leśnej boginki, ona odpowiedziała mi tym samym. Pobiegłam w jej stronę. Ona wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Możliwe, że telepatycznie wysłała w moim kierunku jakiś rodzaj informacji, ale tego już nie wychwyciłam. Przykro mi, nie potrafiłam jeszcze biegać, pozostając w transie.
Driada również zaczęła biec przed siebie. To było wyzwanie? Czemu nie? Przyjęłam je z radością. Teraz nie czułam się już taka niezgrabna w porównaniu z leśną nimfą. Jeżeli naprawdę miałam taką formę, jaką sugerował mój wygląd tutaj, nie miałam powodów do wstydu. Może tylko taki, że za mało wierzyłam w swoje możliwości. Czułam, że mogę się poruszać prawie tak jak driada, której sylwetka pojawiała się i znikała między drzewami przede mną. Kiedy byłam w stanie dostrzec ledwie zaznaczone ścieżki wśród gęstych krzewów, przemykałam się między nimi prawie tak samo zwinnie, niemal nie zwalniając biegu. Skacząc w odpowiednim momencie mogłam zachować tempo przeskakując płytkie wyschnięte strumienie albo pokonywać część trasy po leżących pniach. Driada czasem odwracała się do tyłu, nie zatrzymując się i machała do mnie. Nawet jeśli od początku to nie miała być gra, ona też wyraźnie się wciągnęła.
Kiri stale była gdzieś obok. Wśród wielu odcieni zieleni, żółci i brązu dostrzegałam co jakiś czas wyróżniającą się białą smugę. Bardziej już z rozbawieniem niż irytacją zauważyłam, że w tym także moja tulpa radzi sobie dużo lepiej niż ja. Kiri pokonywała te same odległości dużo trudniejszą trasą, częściowo po ziemi, częściowo po pniach i gałęziach drzew, czasami niemal pełzała pod plątaninami kwitnących krzewów albo przeskakiwała pomiędzy wystającymi nad ziemię korzeniami. Gdyby wziąć poprawkę na skalę albo to ja byłabym taka mała, raczej nie dałabym rady tak się poruszać. Albo TERAZ nie dałabym rady. Już nie lekceważyłam możliwości zyskiwania nowych zdolności z czasem.
Driada zwiększyła dystans. Kilka razy znikała mi z oczu na chwilę, mogłam w takich sytuacjach biec dalej z nadzieją, że znów ją zobaczę. Próbowałam przyspieszać, przeskakując przez piąty wymiar, co pomagało może w niewielkim stopniu. W pewnym momencie musiałam się poddać.
Zatrzymałam się i oparłam ręką o pień najbliższego drzewa. Nawet nie czułam się zmęczona. Odetchnęłam głęboko i zacisnęłam pięści. Zdołałam sprawić, że wokół moich rąk pojawiła się niewyraźna, żółta mgiełka energii. Miałam nadzieję, że efekt będzie nieco lepszy, ale radosne ożywienie niezbyt ułatwiało mi natychmiastowe kontrolowanie energii.
- Lepiej nie wpadaj w samozachwyt, bo to skutecznie blokuje rozwój.
Uśmiechnęłam się szeroko do Kiri, siedzącej na martwym konarze. Jeśli z jakiegoś powodu konieczne było wyciszenie emocji, mogłam spróbować tu i teraz. Spróbować, bo za efekty na tym etapie w żadnym wypadku ręczyć nie mogłam. Nawet usiadłam ze skrzyżowanymi nogami jak do medytacji.
Odruchowo zaczęłam nasłuchiwać, na tyle tylko, żeby obserwować otoczenie. Kiri podeszła bliżej, na tyle, że mogłam sięgnąć do niej ręką. Odruchowo pogłaskałam ją palcem po głowie. Byłam w stanie wyczuć dotykiem jej sierść.
W oddali widziałam poruszające się ciemne kształty. W jednym z nich mogłam się domyślać sarny albo jelenia, inne ze względu na odległość był nie do rozpoznania. Większy dzik czy żywiołak? Moją uwagę zwróciła sylwetka wyraźnie większa od pozostałych. Jej widok podziałał na mnie tak, że natychmiast zerwałam się z miejsca.
To był mój centaur. Mój cholerny centaur, którego zgubiłam poprzednim razem gdzieś w okolicach przejścia do Okręgu Jetter.
Z postanowieniem, że tym razem nie pozwolę mu zniknąć, zanim nie przyjrzę mu się z bliska, ruszyłam w kierunku tajemniczej postaci. Żeby spróbować sięgnąć doń umysłem i tak znajdowałam się za daleko. Chyba. W tej kwestii nadal nie miałam pewności.
Nawet, jeśli się zbliżałam, nie widziałam lepiej szczegółów ciemnej sylwetki. Zdecydowanie teraz poruszałam się szybciej niż domniemany centaur, ale z tym miejscem coś było nie tak. Cień rzucany przez drzewa był głębszy, światło nie docierało do ziemi. Życie też nie do końca tu docierało. Znikała gdzieś różnorodność, w półmroku pozostawały tylko mchy, porosty i butwiejące martwe gałęzie.
W myślach nakazałam Kiri podążać tuż za mną. Może ona była w stanie sprawdzić, czy z wymiarami było tutaj w porządku. Ja starałam się nie tracić z oczu centaura. Oczywiście i tak w tej kwestii znów skutecznie dałam plamę.
On zniknął. Tak po prostu zniknął, wcale nie dlatego, że przestałam na chwilę śledzić go wzrokiem. W jednej chwili był gdzieś tam przede mną, w drugiej całkiem go nie było.
- Wiesz, co to MOŻE oznaczać, prawda? - spytała Kiri.
Prawdę mówiąc nie wiedziałam. Przynajmniej nie w tej pierwszej chwili, kiedy człowiek raczej kieruje się odruchami niż logiką. Jak już logika się załączyła, przypomniałam sobie to, co Kiri swego czasu zademonstrowała mi osobiście. I co później Ireasz proponował przetestować.
- Tu gdzieś jest granica, tak? - spytałam półgłosem. Przyspieszyłam. Prawie biegłam.
Spodziewałam się, że nastąpi jakiś zauważalny przeskok, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nie widziałam też żadnej bramy ani linii wytyczonej przez słupki graniczne jak wokół mojego terenu. Mogłam iść dalej przed siebie, do momentu, kiedy zrobiło się jaśniej.
(druga gwiazda na prawo, i prosto, aż do poranka)
Kolory też znacznie się zmieniły, zieleń ustąpiła, tutaj przeważały rozmaite odcienie błękitu i fioletu. Pnie drzew były poskręcane, liście miały rozmaite kolory i kształty. Grzyby osiągały imponujące rozmiary. Kwiaty również wyglądały jak potraktowane wyjątkowo skutecznym nawozem. Do licha, czy dałoby się pozyskać próbki tego cudownego specyfiku i przemycić trochę do fizycznego świata… a przynajmniej próbować to odtworzyć? Naprawdę, na czymś takim można by zbić prawdziwą fortunę!
Pośród całego tego baśniowego krajobrazu krążyły ważki kilkakrotnie większe od przeciętnego ptaka. Kiedy przelatywały bliżej, ich skrzydła wydawały z siebie prawie metaliczny chrzęst.
Aż zapomniałam w pierwszej chwili, dlaczego w ogóle się tu znalazłam. Przywołując do porządku rozbiegany wzrok, spróbowałam się wyciszyć.
- yst’si – powiedziałam cicho. Zupełnie bez sensu, od początku byłam praktycznie pewna, że to, co zamierzałam zrobić wymagało zupełnie innych, własnych słów mocy. Odmowa współpracy przez Strukturę nie powinna mnie zdziwić ani trochę, ale i tak wydałam z siebie pomruk dezaprobaty. Mogłam założyć się o wszystko, że ISTNIAŁ jakiś sposób na zorientowanie się, gdzie u licha się znalazłam. Chciałam mieć możliwość powrotu tutaj, skoro byłam już w stanie się teleportować w dowolne miejsca.
- Przynajmniej sama widzisz, że to bez sensu i nie muszę strzępić pyska…
- To znajdź sposób, który nie będzie bez sensu – mruknęłam.
Przeszłam kilkadziesiąt metrów w głąb tego baśniowego lasu, po drodze płosząc motyle i wielobarwne jaszczurki, niektóre z dwoma ogonami, inne z dwiema głowami. Zatrzymałam się, kiedy przy jednym z drzew zobaczyłam wbitego w ziemię chochoła.
Mogłam rozpoznać ten znak, splecione z gałęzi okręgi i krzyżaki, ozdobione wiechciem suchej trawy na wierzchołku. Patyki, które posłużyły do sporządzenia tego, zostały pomalowane w jaskrawoczerwone prążki. Kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam nieco dalej przed sobą podobny wzór. Ktoś owinął pnie niektórych drzew wstążką w takie same jaskrawe prążki.
- Wiesz, co to może znaczyć? - spytałam. Kiri nie odpowiadała. Rozejrzałam się i zobaczyłam ją, jak siedzi nieruchomo pod kapeluszem wielkiego ciemnoróżowego grzyba, z oczami zamkniętymi od skupienia. Podeszłam do niej możliwie bezszelestnie, żeby jej nie przeszkadzać i sama spróbowałam cokolwiek usłyszeć albo poczuć.
- Co jest? - spytałam, kiedy moja tulpa w końcu się ożywiła.
- Nie jestem pewna. Coś. Niepokój.
Podeszłam do jednego z drzew oznaczonych wstążką, potem do kolejnego. Miałam wrażenie, że znów było tu ciemniej. Teraz cieszyłam się, że Kiri jest ze mną. Sama w tym momencie zaczęłabym panikować.
Musiałyśmy cały czas znajdować się blisko granicy, bo podążając tropem wstążek, znów znalazłyśmy się w tej bardziej mrocznej i martwej strefie. W obszarze przejściowym nie znalazłyśmy więcej śladów, ale po drugiej
(a może właśnie PIERWSZEJ)
stronie ktoś pozostawił dalsze znaki. Kolejny twór z giętkich gałęzi i słomy, prawie cały obficie pokryty czerwonopomarańczowym, niemal fluorescencyjnym barwnikiem.
Ktoś? Czy przypadkiem to nie było dzieło wilkołaków?
W oddali przede mną usłyszałam szelest i trzask łamanych gałązek. Ktoś, nie siląc się na zachowanie ostrożności, przedzierał się przez las. Miałam nawet wrażenie, że te dźwięki dochodzą z co najmniej dwóch różnych punktów, znajdujących się gdzieś przede mną.
Bezmyślnie zaczęłam iść w tamtą stronę. Nie tak całkiem na oślep, bo przynajmniej w skupieniu. Nie wiem, czy powinnam nazywać to czujnością. Ostrożna w każdym razie nie byłam, chociaż czułam mimowolne napięcie. Powietrze trochę zgęstniało wokół moich dłoni wskutek mimowolnego uwalniania energii. Całe otoczenie zapragnęło oddać grozę chwili odtwarzając melodię złożoną z narastających uderzeń, układających się w prawie regularne ciągi. Świat był gotowy na moje wielkie wkroczenie do akcji.
- On nie wydaje się gotowy na nic – zauważyła Kiri. Wyczułam w jej głosie napięcie i niepewność, w stopniu wystarczającym, żebym i ja trochę spuściła z tonu. A dudniące dźwięki wydawały się jak najbardziej realne. Niewątpliwie były czymś zewnętrznym.
- To jest to coś, prawda? - spytałam cicho, uświadamiając sobie własną piramidalną głupotę.
Bo jakim cudem nie byłam w stanie rozpoznać tych odgłosów od pierwszej chwili? Nie wyczułam od razu pulsu tego rzekomego serca tylko dlatego, że w tej chwili w ogóle o nim nie myślałam?
Poczułam się zapędzona w zasadzkę. Z jednej strony miałam przed sobą jakieś istoty o niejasnych zamiarach, z drugiej nieokreślony byt, który z jakiegoś powodu znowu zwrócił na mnie uwagę. Nie miałam pojęcia czy, i czego bardziej, powinnam się w tym momencie bać. Mogłabym uciec w razie potrzeby, prawda? Albo zerwać połączenie z tym światem. Może pojawiłabym się wtedy następnego dnia w tym samym miejscu ale prawdopodobnie już w bardziej sprzyjającym czasie.
- Na razie chyba nic nam nie grozi.
Chyba. To właśnie bardzo mi się nie podobało. Kiri była tak samo bezbronna jak ja, a mimo to dobrze było ją mieć przy sobie. Pochyliłam się i wyciągnęłam do niej rękę. Pozwoliłam, żeby wspięła się po niej na moje ramię.
- Czujesz coś? - spytałam cicho, licząc na to, że stworzenia przed nami nas nie usłyszą.
- Mniej więcej tyle co ty. To coś we wnętrzu… Ma jakiś problem. Próbuje go rozwiązać.
Weszłam pomiędzy drzewa gęsto oplecione bluszczem. Oparłam się o jedno z nich. Miałam nadzieję, że tutaj nie będę zbyt widoczna. Miałam dość ciemny strój, może wtapiałam się w tło. Czułam na całej skórze mrowienie, odruchowo zaczęłam emitować energię całą powierzchnią ciała. Może tak było lepiej.
Proszę, ochroń mnie. Osłoń mnie i strzeż przed wszystkim, co może się wydarzyć.
Wpatrywałam się w las przed sobą z takim uporem, że w którymś momencie prawie na pewno dostrzegłam jakiś ruch. Ciemne sylwetki pomiędzy drzewami. Ktoś tam był. A po chwili zrobiło się tych ktosiów jeszcze więcej.
Kilka kolejnych ciemnych sylwetek przemknęło gdzieś obok. Co najmniej jedna z nich przybiegła mniej więcej z miejsca, gdzie ja znajdowałam się wcześniej. Kiedy przebiegał blisko mojej kryjówki, mogłam przez krótką chwilę go widzieć. Niewysoki smukły mężczyzna o ciemnej skórze, z grzywą gęstych czarnych włosów, ubrany w skóry i futra jak typowy dzikus z lasu.
Mocniej przywarłam do drzewa. Powietrze wokół mnie falowało jak nad rozgrzanym od słońca piaskiem. Moja energia otulała mnie z każdej strony grubą warstwą. Modliłam się w duchu sama nie wiem do kogo, może do tego pulsującego serca, żeby to okazało się skuteczną ochroną w razie kłopotów. Czułam na szyi rzemyk i niewielki ciężar amuletu, ale w tym momencie nawet nie miałam odwagi do niego sięgnąć. Bałam się, że każdy ruch może zwrócić na mnie uwagę tych nerwowych stworzeń, które zdawały się tu gromadzić.
Puls przybierał na sile. Podobnie jak nieartykułowane okrzyki i wycie gdzieś przede mną. Teraz nawet ja przy odrobinie skupienia, jaką mogłam w tej sytuacji osiągnąć, czułam to, o czym mówiła Kiri. Ów wewnętrzny rdzeń rzeczywistości z wysiłkiem się z czymś zmagał. I, co przerażało mnie w tym najbardziej, pomimo swojej niewątpliwej potęgi, przegrywał. Czy mogła istnieć w tym świecie siła większa nawet od tego?
Nie wiem, jak długo czekałam ukryta w bluszczu pomiędzy drzewami. Słyszałam co jakiś czas krzyk albo skowyt. Czułam, jak przez ziemię pod moimi stopami przechodziły fale drgań. Doliczyłam się przynajmniej czterech. Wsłuchiwałam się w potężny wewnętrzny puls tego świata, do momentu, kiedy coś we wnętrzu ustąpiło. Poczułam ten moment, kiedy pochodzący z wnętrza sygnał w jakiś niejasny sposób przyniósł mi informację, że hipotetyczne serce świata uległo i pogodziło się ze stratą. To nie było nawet wrażenie potężnej zranionej bestii cofającej się do swojej jaskini. To było dużo bardziej abstrakcyjne. Nieokreślone. Wiedziałam tylko, że to coś poniosło stratę. Proporcjonalnie było to może tylko draśnięcie dla niego, ale strata była faktem.
Grupa domniemanych wilkołaków przede mną stała się od tej chwili dużo mniej aktywna. Hałasy stopniowo cichły. Gdzieś przede mną, dalej niż wcześniej, znów szeleściły opadłe liście i krzewy roztrącane przez czyjeś nieostrożne kroki. Zbiegowisko rozpraszało się, a ja dalej czekałam cierpliwie w swoim ukryciu.
Zdałam sobie sprawę, że cały czas powietrze wokół mnie drga jak nagrzane, widziałam pojedyncze pasma żółtawego dymu. Musiałam uwolnić spore ilości energii, nie spodziewałam się, że w ogóle miałam jej taki zapas.
- Odeszli? - spytałam cicho. Kiri na moim ramieniu przez chwilę milczała, wpatrzona gdzieś w przestrzeń przed nami, po czym powoli, z powagą, skinęła głową.
Szłam przed siebie powoli, na wszelki wypadek nasłuchując, czy żadne stworzenie nie pozostało gdzieś w pobliżu. Nie wyglądało na to, ale wolałam zachować czujność.
Na niewielkiej polanie zastałam coś, co również wydało mi się znajome. Ba, nawet więcej niż jedną znajomą rzecz. Trawa w promieniu około dziesięciu metrów była wypalona. Kilka młodych drzewek wyglądało jakby się stopiło i zastygło w nowej formie. Były dosłownie stopione i odkształcone, nie po prostu spalone. W środku pogorzeliska spoczywało kilka dużych płaskich kamieni, na których jaskrawoczerwonym barwnikiem nakreślono magiczne symbole, okręgi, trójkąty i pentagramy. Przy skraju wypalonej ziemi widziałam kolejne znajome, ale nadal zagadkowe dla mnie zjawisko. Z ziemi sterczały poszarpane i nadtopione pęki cienkich miedzianych drucików, wychodzących z okręgu półmetrowej średnicy.
Chciałam już podejść bliżej, ale nieoczekiwanie zostałam przed tym powstrzymana.
- Zostaw to.
Niezbyt głośno, spokojnie, wręcz flegmatycznie. Że głos dochodził zza moich pleców, szybko się odwróciłam.
W końcu dane mi było zobaczyć z bliska centaura. A przynajmniej istotę, która centaura przypomniała. Teraz, kiedy znajdował się zaledwie kilka metrów ode mnie, nie wydawał się tak ogromny, jak wtedy, kiedy widziałam jedynie zarys sylwetki pomiędzy drzewami. Ujawniając się w końcu, pozbawił się całej tej imponującej aury tajemnicy, która mnie intrygowała i kazała biec na oślep przez las. Z bliska prezentował się… cóż, rozczarowująco, żeby nie powiedzieć żałośnie. Bardziej jak zagłodzona szkapa. Ta ludzka część też była chuda, na ile mogłam to ocenić. Centaur miał na sobie mocno sprany i rozciągnięty ciemnozielony podkoszulek, luźno wiszący na smukłym ciele. Miał pociągłą twarz i ciemną bródkę, wypisz wymaluj diabeł z kreskówki. Długie, tłuste czarne włosy nosił związane – właśnie tak! - w koński ogon. Ale prawdziwy koński ogon też miał, na końcu tego swojego brunatnokasztanowego końskiego zadu.
- Lepiej trzymaj się z daleka – powtórzył centaur i zaciągnął się papierosem, którego w pierwszej chwili nie zauważyłam. To tutaj, w raju, były dostępne używki?! I przede wszystkim – czy eteryczne istoty i oświeceni nie powinni być wolni od nałogów?!
- Co tu się stało? - spytałam. Tamten w odpowiedzi tylko powoli pokręcił głową.
- To chyba niezbyt rozsądne mieszać się w sprawy, których się nie rozumie. Widzę, że jeszcze nie masz doświadczenia.
Na chwilę przymknął oczy. Wykorzystałam ten moment, żeby zepchnąć gdzieś w głąb narastającą irytację. Centaur otworzył oczy i znów spojrzał na mnie poważnie.
- Słaba więź, na tym etapie to nic dziwnego. Jeśli naprawdę nie chcesz jej przez przypadek głupio zerwać, lepiej uważaj na siebie.
Chciałam go zapewnić, że owszem, uważam. Że wiem co robię. To drugie niewiele miałoby wspólnego z prawdą. Nie odezwałam się. Patrzyłam ponuro, jak centaur wycofuje się, tracąc zainteresowanie.
- Wracaj do siebie – poradził – A najlepiej wracaj do fizycznego świata, często to najrozsądniejsza decyzja.
Odwrócił się i powoli zaczął oddalać. Zanim całkiem zniknął z pola widzenia, dotarła do mnie jeszcze jedna uwaga, którą rzucił na odchodnym i która być może nie była skierowana bezpośrednio do mnie.
- Coraz częściej mam wrażenie, że obecni podróżnicy trafiają tu przez przypadek i sami nie wiedzą, dlaczego i po co.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#58
- To chyba niezbyt rozsądne mieszać się w sprawy, których się nie rozumie.

Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#59
Zanim zaczęłam czytać Dzień 31, otworzyłam sobie czekoladę o strukturze pumeksu.

Plus za:
- diabelskiego centaura
- oczy zamknięte od skupienia
- eteryczną siłownię.
STOP promocji ideologii neuroróżnorodności
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#60
Postać "diabelskiego centaura" mocno inspirowana moim śmiertelnym wrogiem. On rzeczywiście miał twarz takiego diabła z filmów dla dzieci :D  Wyglądał prawie jak Rasputin z animowanej wersji "Anastazji", przynajmniej do 2016 roku, kiedy ostatni raz miałam z nim kontakt, teraz może się trochę zmienił...
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  iSenowe Kroniki Filmowe Slavia 6 3,135 12-05-2018, 22:40
Ostatni post: Slavia

Skocz do:

UA-88656808-1