(13-08-2019, 17:22 )incestus napisał(a): Ogromna rzesza ludzi, która nie jest zadowolona ze swojego życia ostatecznie konfrontuje się z toksycznym wpływem idealizowanej wcześniej rodziny. Od tego momentu może się to skończyć bezwiednym kontynuowaniem iluzji idyllicznej familii z dodatkiem biernej agresji. Lub można zacząć skupiać się na sobie po zerwaniu nadopiekuńczej relacji, przez odizolowanie się, lub konstruktywniej : szczere zakomunikowanie tłumionych refleksji i frustracji.
Nie wierzę, że to rozwiąże problem. Nękają mnie myśli, że jeśli chcę żyć bez mamy, to tak, jakbym pragnęła jej śmierci. Brzydzę się sobą. Wolę zwymiotować, niż powiedzieć mamie szczerze, co o niej myślę, o jej relacji ze mną, tak bardzo boję się ją zranić (i siebie, jej możliwą reakcją). Zdarzyło się to już nie raz. Trudne emocje zamienione w cielesną reakcję są dla mnie łatwiejsze do zniesienia. Łatwiej fizycznie zachorować niż stanąć oko w oko ze swoją pokrzywioną osobowością. Szukam ucieczki od swojego ja na wszelkie sposoby.
Na studiach próbowałam zamieszkać bez mamy w mieszkaniu po jej rodzicach i szkodliwe przekonania nadal żyły w mojej głowie. Nikt mi nie mówił, co mam robić, nikt się mną nie interesował. Popadłam w apatyczny letarg. Nie chciało mi się jeść, gotować, sprzątać itp. Miewałam też napady lęku. Nie wiem, czemu moje ciało zareagowało w ten sposób, nie rozumiem go. Może to deprywacja sensoryczna, nikt się nie krzątał obok, telewizor nie grał... Specjalnie urządziłam lokal tak, aby nie było w nim miejsca dla rodziców, poprosiłam mamę, żeby kupiła mi wszystko, co zechcę, zrobiła remont. Zgodnie z moim życzeniem miałam tylko podwójne łóżko (które zgodnie z moimi chorymi zamysłami miało mnie zachęcić do znalezienia sobie faceta). To jednak nie powstrzymało mamy przed spaniem w nim ze mną, a kiedy wyrzuciłam ją z niego, spała na podłodze. Coraz rzadziej zostawałam sama na noc, potem już wcale, a po kilku miesiącach musiałam wrócić do prawdziwego domu.
Nie wiem, co się ze mną stało. Myślałam, że za dużo przebywam z mamą i jak przestanę, to zainteresuję się np. ludźmi z roku i będę chętnie z nimi przebywać, będę z nimi rozmawiać. Wierzyłam, że być może nawet zapragnę mieć chłopaka... ale nic takiego się nie wydarzyło
Zawiodłam, zniszczyłam siebie, zagłodziłam swoje ciało. Tylko tyle osiągnęłam.
Niemal zawsze, gdy wyjeżdżam gdzieś bez mamy, wymiotuję pierwszego dnia. Zmiana otoczenia i rozstanie z nią to zbyt duży szok dla mojego umysłu. To jak halucynacja, psychoza, to nie może dziać się naprawdę tak bardzo odbiega od ustalonego schematu dnia. Jestem przyzwyczajona do stałego kontaktu z mamą, chociaż często go odrzucam. Kiedy jestem sama dłużej niż kilka godzin, czuję się, jakbym była we własnym świecie, tracę kontakt z rzeczywistością, w której rządzi mama. Nastawienie mam wtedy lękowo-euforyczne.
Myślę, że mogłyby mi pomóc rozpisane listy rzeczy do zrobienia, jak opiekować się sobą. Taki bodziec wizualny być może mój mózg potraktowałby bardziej poważnie. Że coś TRZEBA zrobić, bo tak jest napisane, bo trzeba przestrzegać procedury, bez żywego "przypominacza". Ale to nie rozwiązuje wszystkich problemów, np. potrzeby uznania i podziwu dla niektórych rzeczy, które robię. Nie potrzebuję tego jakoś szczególnie dużo, nieraz uwaga innych mnie przytłacza. Ale jest niezbędna do przeżycia.
Zastanawiam się, jakie umiejętności powinnam opanować, zanim mama i tata umrą. Nigdy w życiu nie opłaciłam sama żadnego rachunku. Jak koleżanka z biurka obok je i pije, to przypominam sobie, że może ja też powinnam, ale co w domu? Nie interesuje mnie to. Zapominam wtedy o ciele, ponieważ mam go dosyć. Tylko mama może się mną zająć i nie wiem, kto mógłby mi ją zastąpić. Żyję dla mamy, bo taki mam obowiązek, nie mam żadnej innej wewnętrznej motywacji. Uważam ją za swoją partnerkę życiową.
Moim zdaniem w tym wieku wystarczą 2 dłuższe rozmowy przez telefon w tygodniu i kilka godzin w weekend spędzonych z rodzicami. Jak sobie wyobrażam życie mojej mamy po moim ostatecznym odejściu z domu? Wielki, czarny, pusty worek bez dna, wypełniony samotnością. Normalnie matka i dziecko z wiekiem coraz bardziej tracą zainteresowanie sobą nawzajem, ale czasem ten mechanizm nie działa prawidłowo u jednej lub obu ze stron. Nie mam pojęcia, jakie mogą być tego przyczyny.
Podobnie jak kolega mam ogromne parcie na idealność, perfekcjonizm zabija mnie. Dla mojej mamy wcale nie muszę być "idealna", wystarczy, że będę zachowywać się normalnie (czyli nieautystycznie). To dla mnie za dużo, jestem pewna, że człowiek, który rozwija się w zwykły sposób, nie musi wkładać tyle wysiłku w pewne rzeczy, on myśli o tym, że musi dobrze wypaść np. na rozmowie o pracę, a nie jak pójdzie do sklepu czy zobaczy sąsiada. To się może troszkę zazębiać z lękami społecznymi, ale podejrzewam, że taki zwykły fobik raczej nie przejmuje się tym, że może np. niechcący powiedzieć coś zbyt szczerze w sytuacji towarzyskiej albo przy kontakcie z pracodawcą. Moja przypadłość sprawia, że w sytuacjach stresowych (czyli przez 90% czasu) mogę tylko milczeć albo mówić prawdę, zupełnie jakby podano mi veritaserum z Harrego Pottera. Nie ma innej opcji - mój ciasny jednotorowy umysł nie jest w stanie szybko wytworzyć jakiejś przyzwoitej dyplomatycznej odpowiedzi. Jeśli się odezwę, wyjdę na debila, jeśli się nie odezwę - również. Jeśli mam szybko zareagować, wówczas mówię cokolwiek, co przyszło mi na myśl, bez cenzury, mentalnej obróbki, która czyni współżycie międzyludzkie znośnym.
Tak więc rozumiem, że trudno jest wychowywać kogoś takiego. Rozwinęła się u mnie nadwrażliwość na krytykę. Zdecydowanie wolę milczeć niż powiedzieć coś niestosownego. Dysfunkcja komunikacyjna obejmuje też inne aspekty, o których teraz nie chce mi się pisać.