Marzy mi się wspólnota, w której wszyscy byliby dla siebie jak bracia i siostry. Mieszkalibyśmy razem, pomagalibyśmy sobie nawzajem, wspieralibyśmy się. Każdy miałby swój pokój, a w nim dostateczną ilość kołder. Stosunki płciowe wewnątrz Wspólnoty byłyby zakazane, jeśli komuś to nie pasuje, to niech odejdzie.
Możliwy byłby, a nawet wskazany, kontakt z ludźmi poza ośrodkiem, opuszczanie go w celu pracy zarobkowej. Poza tym każdy miałby swoje obowiązki, jak w domu – sprzątanie, przygotowywanie posiłków, zakupy itp. Wspólnie spędzalibyśmy czas wolny i święta, jeździlibyśmy razem na wakacje, jednak każdy mógłby spędzać tyle czasu w samotności, ile potrzebuje. Byłby przewidziany również czas na różnego rodzaju praktyki duchowe, wspólne i samotnicze.
Coś takiego by mi pasowało, taka alternatywa dla tradycyjnego modelu rodziny, ale nie wiem, czy mama mnie za to znienawidzi, czy może oszalałam, moje marzenia to mrzonki, sen wariata.. czy może powinnam znaleźć byle jakiego faceta, dać się zapłodnić i wychowywać to dziecko, udowodnić, że jestem do tego zdolna, do tego całego poświęcenia w imię Miłości, pokazać, że jestem naprawdę odpowiedzialna i nie myślę tylko o sobie, tak jak wszyscy inni.
Wmawiano mi, że na starość będę żałować, że nie urodziłam, że w pewnym wieku nagle zachce mi się potomstwa, ale będzie już za późno… Jednak ja pragnę iść pod prąd, pędzić tam, gdzie mnie serce zawlecze, podążać za jego cichutkim głosem, a nie być kolejną ofiarą masowej hipnozy. Czasem jednak mam wątpliwości, czy moja walka ma sens, daję się złamać, a potem tego żałuję. Moje „ja” zostało zadeptane przez innych, miota się w szklanej kuli wypełnionej łzami i bólem. Biedne, żałosne, zranione ego…