Awakenizmy
#31
Nie jestem leniwa, mam zespół amotywacyjny.
STOP promocji ideologii neuroróżnorodności
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#32
Taka niedawna rozkmina, która dla mnie była taką kolejną cegiełką do tego jak się nie przejmować swoją nieidealną ekspresją emocji wobec innych i odrzucić perfekcjonizm w tym obszarze.

Do niedawna myślałem, że np. powiedzenie komuś czegoś miłego może być emocjonalnie po prostu stłumione bądź nie. Przez stłumioną ekspresję mam na myśli nie tylko czyny/słowa niewypowiedziane, ale także ekspresję hmm..niezręczną? Ekspresja swobodna jest na ogół oczywiście lepsza dla otoczenia i nas. Może być też dla nas subiektywnie bardziej autentyczna. Więc możemy mieć potrzebę, żeby z tego poziomu się wyrażać. Czasami na tyle dużą, że jeśli czujemy że nie potrafimy się na nią zdobyć, to nie robimy nic. No ale nasze możliwości choćby w tak subtelnym aspekcie nie zależą tylko od nas, ale także od okoliczności, m.in. ram konkretnej relacji, jej dotychczasowego charakteru. Rozumiejąc to łatwiej sobie pozwolić na pójście jakby z prądem własnych blokad i wyrażanie się na tyle otwarcie, na ile to w danym momencie jest możliwe. Możemy wtedy odkryć, że pomiędzy ekspresją pełną energii i swobody, oraz ekspresją naznaczoną blokadami różnego typu (w tym presją o "najlepszą" ekspresję), jest miejsce na wyrażanie się w pewnym sensie swobodnie mimo blokad.

Oprócz tego, że ten sposób komunikacji jest dla nas dużo bardziej komfortowy, to od razu bądź po jakimś czasie zauważamy, że wpływa pozytywnie na nas i nasze relacje. Tak więc nie ma dużego sensu przejmować się tą czasami występującą niezręcznością w relacjach. To zwyczajnie ludzkie i często pewnie nieuniknione.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#33
Sens jako zniewolenie

Miałem ostatnio sporo refleksji o sensie. Ale nie tym "nadrzędnym" sensie życia, który jest obiektem rozkmin ludzkości od zarania dziejów. Ale głównie takim "mikro-sensie", który nam na co dzień towarzyszy, a który nierzadko wydaje się tak oczywisty, że zdaje się nieodłączną częścią rzeczywistości i mamy wrażenie, że inni doświadczają bardzo podobnego sensu. Po raz któryś sobie pomyślałem, że np. perfekcjonizm w sytuacjach życia codziennego ma mało sensu. Ale nie dlatego, bo "każdy popełnia błędy" itp. Tylko dlatego, bo żeby uznać jakieś działanie za "nieperfekcyjne" czy "błędne", trzeba po drodze poczynić masę ukrytych założeń. Wgląd od tej strony zdecydowanie bardziej podkopuje perfekcjonizm, bo z pierwszym podejściem możemy łatwo negocjować sami ze sobą. Np. "ok, każdy popełnia błędy, ale nie tak często i nie takie.". Drugi wgląd ucina sens takiego zachowania u podstaw. Nie potrzebuje warunków, które co chwilę musimy sprawdzać, czy dalej dają nam "prawo" do bycia "nieperfekcyjnym". Nie musimy angażować w to (nawet podświadomie) energii. Co więcej, uelastycznia osobowość, bo możemy uznać, że nie trzeba się tak kurczowo trzymać tego co uznaliśmy za prawidłowe działanie. Możemy otworzyć się na inne sposoby ekspresji. I zwyczajnie, traktować życie mniej poważnie.

Spojrzałem też na ten mikro-sens jak na fundament i stabilizator poczucia bycia odrębną jednostką. Odwoływanie się do tego sensu umacnia nas w poczuciu, że rzeczywistość w pewnym sensie kręci się w okół nas. Przestajemy tak projektować nasz sens na wydarzenia. Gdy odpuszczamy (a raczej rozpuszczamy, bo nie zadzieje się to od razu) ten sens, życie zaczyna się jawić jako to czym jest - strumieniem "bezsensownych" wrażeń. A my lądujemy w tym strumieniu i stapiamy się z nim. Wszystko co robimy traci dla nas swój racjonalny sens i cel. I odnajdujemy w tym ogromną wolność i autentyczność. Odnajdujemy też ogromną intymność z sobą, innymi ludźmi i z życiem. Porzucenie odruchu wartościowania wydarzeń względem naszego sensu, prowadzi do doświadczania wszystkiego jako doskonałego samego w sobie. Wnosi zachwyt i szczęście do naszego doświadczenia. Doświadczamy w tym wszystkim sensu, ale zupełnie jakościowo innego od nam znanego. Relaksujemy się w tym strumieniu podczas kiedy "nasze" życie bardzo dobrze radzi sobie bez "nas". Nie potrzebuje odwoływać się do naszego sensu, aby wiedzieć co jest właściwe, dobre, czy "racjonalne". A nawet robi to lepiej bez nas.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#34
Choć miałem już dotychczas sporo refleksji na ten temat, to ostatnio miałem nieprzyjemny wgląd w to jak bardzo moja presja na doświadczanie "światła" od praktyki medytacji bierze się z chęci ucieczki "od siebie", czucia się "źle", tak żeby rozwinąć nawet nie tyle brak cierpienia, co duże zadowolenie. Zwróciłem jednak większą uwagę, jak to wszystko kręci się w okół aspektu samooceny. Porównania między tym co o sobie często myślę kiedy umysł jest zamglony, a jak zwykle myślę jak jest przejrzysty (to czemu jakości medytacyjne tak wpływają na samoocenę to już inna kwestia). I takiego postawienia sporego znaku równości między szczęściem, a tymi myślami. Pobyłem trochę z tymi refleksjami, a nieco później doświadczyłem ciężkiego bólu emocjonalnego. Będąc tym przytłoczonym zacząłem się przyglądać negatywnym myślom o sobie i zastanawiać, co jest w tym tak strasznego. Po jakimś czasie te uczucia minęły a we mnie rozwinęła się refleksja, że chyba idealizuje wysoką samoocenę i traktuje samoocenę samą w sobie za bardzo realną. Że myślę o sobie w tych "dobrych" momentach, albo o ludziach, którzy w moim odczuciu mają wysoką samoocenę i traktuje to bardzo poważnie. I czuję, że pojawił się przez te wszystkie refleksje większy swego rodzaju dystans do braku dystansu do siebie. Nie poświęcam już tyle energii na walkę, próby odbijania negatywnych myśli. I choć z początku odczuwałem to jako prowokowanie utraty czegoś cennego, to z czasem coraz mniej. I zmniejszył się ten znak równości między szczęściem i też samymi efektami medytacji a samooceną. Większy spokój, poczucie wolności. Co więcej samoocena szybciej wraca do równowagi co fajnie pokazuje jak próby jej kontroli są nie tylko nieskuteczne, zbędne, ale też i szkodzące.

Nie twierdzę, że te wglądy czy podejście jest samowystarczalne, ani tym bardziej że jest terapeutyczne. Stricte terapeutyczna byłaby praca nad zmianami treści umysłu, zamiast spojrzenie na to jak na jego grę. Sam zastanawiałem się czy te efekty nie biorą się z jakiegoś meta-boost'u samooceny z racji przeświadczenia o dystansie do samooceny (że to takie "duchowe"), albo to efekty medytacji, które miną. Natomiast to dla mnie na ten moment bardzo ciekawa i wyglądająca na cenną perspektywa w kontekście pogłębiania wglądu w pustkę myśli. Sam ten tekst w moim odczuciu jest wyrazem m.in. oswajania się z tym tematem, niejako idąc za ciosem.

Wrzucam cytat z książki Barry Magid "Koniec pogoni za szczęściem", który wręcz idealnie w moim odczuciu pasuje do tego o czym piszę.

Cytat:Kiedy pytam ludzi, na czym polega ich praktyka, zwykle słyszę coś w rodzaju: „Liczenie oddechów". Ale co ta osoba faktycznie robi? Którąkolwiek metodę stosujemy, nieuchronnie staramy się włączyć praktykę w służbę jednej lub wielu naszych fantazji o uleczeniu. Fantazja o uleczeniu to nasz prywatny mit, za pomocą którego zwykle staramy się wyjaśnić, co takiego jest z nami i naszym życiem nie tak i co naszym zdaniem mogłoby ten stan rzeczy poprawić. Czasem te fantazje są całkiem wyraźne: jesteśmy pewni, że wiemy, co tu nie gra i co chcemy osiągnąć. Oczywiście, to poczucie pewności nie gwarantuje, że mamy rację. Dalsza praktyka może nas zmusić do radykalnego zakwestionowania naszych przekonań co do tego, w czym tkwi problem i gdzie szukać jego rozwiązania. Czasem te fantazje kryją się w tle praktyki i jesteśmy ich mniej lub bardziej świadomi. Nauczyciel i uczeń muszą wówczas wspólnie dojść do tego, jak je w pełni wydobyć na światło dzienne i ujawnić ich założenia, jeszcze zanim uczeń będzie gotów się z nimi zmierzyć. Fantazje o uleczeniu przyjmują wiele form, a kiedy wiemy, gdzie się kryją, możemy je rozpoznać w przeróżnych sytuacjach.
(…)
Każdy, kto przychodzi na terapię albo zaczyna praktykę medytacyjną, czuje, że coś jest z nim nie tak, i chce to naprawić. Spodziewa się tej naprawy. Przychodzimy szukać ulgi w cierpieniu, jakkolwiek rozumiemy „cierpienie" i „ulgę". Tym niemniej zen (i może Bert Lance) mówi nam, że samo takie poszukiwanie może być przejawem braku równowagi, którą właśnie chcemy przywrócić. Jedynie przez pozostawienie wszystkiego takim, jakie jest, możemy uchronić się przed pozorną dychotomią problemów i rozwiązań, utrwalającą właśnie to, ku poprawieniu czego zmierzamy. Ale nie możemy dojść do tego wniosku zbyt gładko ani zbyt szybko. Najpierw musimy dokładnie zbadać wszystkie nasze odczucia, które mówią nam, że coś w nas szwankuje, i szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, jakiego rozwiązania, kuracji czy wybawienia potrzebujemy - a przynajmniej wydaje nam się, że potrzebujemy. Każdy z nas stara się w taki czy inny sposób wyleczyć się, ale często nasze nadzieje kryją się gdzieś w głębi, a my nie jesteśmy pewni ani czego tak naprawdę szukamy, ani jak zamierzamy to osiągnąć. Możemy dużo rozprawiać o tym, czego oczekujemy od medytacji, ale gdzieś w naszym umyśle zakorzeniona jest fantazja, że jest coś takiego, co naprawi nas raz na zawsze. To naprawianie może nosić różne nazwy. Jedną z nich jest „oświecenie". Można je sobie wyobrażać jako życie trwale i całkowicie wolne od wszelkich problemów. Oświecenie jest czymś rzeczywistym, bardziej rzeczywistym, niż moglibyśmy sobie w ogóle wyobrazić, ale nigdy nie dowiemy się, czym jest, jeśli będziemy mylić je z naszymi fantazjami i marzeniami.
(…)
„Gdybym tylko raz na zawsze mógł się pozbyć...". Spróbuj sam wstawić coś w miejsce kropek. Takie podejście do praktyki, jeśli nie stawimy mu czoła, robi z uczniów duchowych anorektyków (a czasem i anorektyków w sensie dosłownym): praktyka staje się szlachetną drogą oczyszczenia samego siebie z tego, czego się u siebie nienawidzi. Nienawiść do swojej śmiertelności czy jakichś defektów przeradza się w wojnę przeciw własnemu ciału. Trzeba je przekształcić w bezduszną maszynę, która wszystko zniesie, albo odrzucić jak plewy, które tylko osłaniają jakiegoś „prawdziwego", wyidealizowanego „mnie". Ruszamy na wojnę z własnym umysłem, staramy się odciąć emocje lub myśli w ogóle, jak gdybyśmy za to mogli raz na zawsze osiąść w spokojnej pustce. Chcemy zrobić z praktyki jakąś formę umysłowej lobotomii, która odetnie wszystko, co nas przeraża lub zawstydza, być może odcinając też przy okazji samo myślenie.

EDIT: Skojarzyło mi się też z notką, którą kiedyś napisałem.
Cytat:Podświadomie czujemy, że cegiełki, które dokładamy do naszego monumentu wiedzy, nie zawsze idealnie pasują. Ale boimy się nie dołożyć kolejnej w obawie, że nasz monument runie. Choć ta luka była już wcześniej, ale jej nie widzieliśmy. No, ale teraz pojawia się egzystencjalny lęk. Zwykle ledwo wyczuwalny i nienazwany. "Może wypadła?", "A jak wypadnie ta obok? Lepiej zapobiegać, niż leczyć", "Ile będzie mnie kosztowało zbudowanie nowego?", "Co pomyślą ludzie jak runie? Mają takie piękne monumenty! Wyśmieją mnie!". Co chwilę przychodzi jakieś trzęsienie ziemi i wystawia naszą budowlę na próbę.

Jakiś czas temu ją odkopałem i co jakiś czas orientuje się, że wciąż w jakimś stopniu traktuje różne elementy psychiki jak taką właśnie wieżę, monument. Teraz przyjrzałem się samoocenie. Okazuje się, że gdy odważymy się zupełnie nic nie robić z negatywnymi myślami o sobie, ta wieża okazuje się samoregulującym procesem, w którym "my" tylko przeszkadzamy. Oczywiście piszę te wnioski w odniesieniu do swojego doświadczenia. Myślę, że wiele osób działa w jakimś stopniu pod tego typu odruchami i przekonaniami. Niektórzy mogą mieć inne wieże. Albo coś jeszcze całkiem innego. Każdy przywiązuje się do swojego "ja" na trochę inny sposób i w inny sposób komplikuje sobie życie. Wierzę, że wnikanie w niuanse tego procesu jest istotnym czynnikiem na drodze do głębokiej wolności i szczęścia.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#35
Poradnik do medytacji z wizualizacjami by Fallen Leaf (ver. 0.9)
To ostatnio dla mnie game changer, dlatego chciałem gorąco polecić praktykę w tym kierunku i napisać o tym co wydaje mi się ważne w takiej praktyce. Moje obecne upodobanie do wizualizacji jest dla mnie tym bardziej ciekawe, bo miałem już wcześniej styczność z wizualizacjami i żyłem w przeświadczeniu, że to nie dla mnie. Nie wychodzi mi. Że nie umiem nawet dobrze wyobrazić sobie konkretnej sceny. Takie praktyki kojarzyły mi się też z czymś "niższym". Zabawą iluzją. "Wkręcaniem się". Więc tym bardziej nie czułem ochoty eksplorować tematu. Piszę ten tekst, bo gdy praktyki zaczęły działać miałem głośną myśl "Czemu nigdy o tym nie słyszałem?". A konkretnie o tym co sprawia, że nasza praktyka zamiast być mozolnym przedzieraniem się przez napięcia, albo nawet dodatkowo tworzyć ich więcej, potrafi w relatywnie krótkim czasie nas wyciszyć i dodać energii. Bo tak widzę teraz potencjał praktyk z wizualizacjami. Co więcej jest dla mnie stosunkowo łatwe i zrozumiałe jak pokierować taką praktyką w dłuższych sesjach. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie dobrze działały praktyki na bazie "odpuszczenia". Po prostu siedzenia. Nic nie robienia Itd. Problem w tym, że ciężko mi było zastosować taką praktykę w dowolnym momencie, intencjonalnie. Poza tym po krótkim czasie i po rozpuszczeniu powierzchownych napięć, umysł osiadał na stanie względnego spokoju, tracił motywację i zdolność do dalszego "odpuszczania". Nie wiedziałem jak dalej pogłębiać praktykę. Z praktyką z wizualizacjami jest inaczej w moim wypadku.
Jak wspomniałem byłem negatywnie zaskoczony, że nikt mi nie powiedział o najistotniejszych kwestiach jakie czynią taką praktykę skuteczną. Wychodzę tutaj z założenia, że takie są. Tj. obserwując moją praktykę, czy wspominając ją po czasie i starając się wyłapać esencjonalne jakości umysłu, który potrafił skutecznie się wyzwolić, miałem różne pomysły. Nie wiem czy takie wyróżnianie czynników ma sens (jeśli nie, jest to odpowiedzią dlaczego nie znalazłem wskazówek na ten temat) a jeśli ma, to nie wiem czy wystarczająco dobrze rozumiem swoje doświadczenie, żeby móc je opisać w taki sposób, aby czytelnik tego tekstu mógł zintegrować je w swojej praktyce. Niemniej jednak spróbuję.


Doszedłem do wniosku, że dwoma najważniejszymi czynnikami w takiej praktyce są zrelaksowane skupienie oraz wiara. Każda z tych rzeczy jest w dużej mierze wtórna do stanu umysłu/ciała oraz wglądu, dlatego nie łudzę się, że wyjaśnienie tych kwestii zagwarantuje Ci właściwą postawę. Z racji istotności wglądu w naturę zjawisk (w praktyce wizualizacji jak i ogólnie w rozwoju duchowym) nie sądzę też, żeby ta praktyka była samowystarczalna. Dlatego dobrze praktykować też jakąś medytację ściśle na to nakierowaną. Jednak co do samych praktyk z wizualizacjami i sposobu na rozwinięcie stanu wyciszenia i przejrzystości – wierzę, że te rady będą przydatne.

Zrelaksowane skupienie - Możliwe, że moja rada będzie wychodzić nieco poza przyjęty styl nauczania, ale trudno. Czemu byś nie miał/a spróbować. Mocno upraszczając - zazwyczaj nauczyciele uczą, czy też większość podejść praktyki medytacyjnej polega na zaczęciu praktyki od intensywnego skupienia (chyba że z łatwością utrzymujemy uwagę na obiekcie z mniejszym skupieniem) i stopniowe odpuszczanie wysiłku. Ja natomiast sugeruję - możliwie jak najmniejszy wysiłek (ale nie zerowy!) na obiekcie, czyli w tym wypadku naszej wizualizacji. Żeby lepiej ukierunkować na to co mam na myśli, zamiast słów "jak najmniejszy wysiłek", napiszę - z jak największą łagodnością. I polecam spróbować łagodności od samego początku. Niezależnie jak bardzo napięty, czy pomieszany jest Twój umysł. Wychodzę tu poniekąd ze swojego założenia, że to nie jest do końca tak, że w przypadku braku umiejętności skupienia, potrzebujemy po prostu włożyć w praktykę większy wysiłek. Postrzegam dobre skupienie jako wynikłe m.in. z powiedzmy, jedności umysłu. Jeśli chcesz się na czymś skupić (na każdym „poziomie”) oraz nie masz wątpliwości, że warto - to się skupisz. Oczywiście wyciszenie także ma znaczenie jednak chce żebyś spojrzał/a na to też od tej strony i popracował/a nad tym aspektem.

Może wspomnę jak przekonałem się do takich praktyk i może to nieco przybliży tą kwestię. Ogólnie jak wspomniałem próbowałem wizualizacji już wcześniej jednak szybko się odbijałem. Tym razem jednak zamiast próbować „praktyk” opartych na wizualizacji, zacząłem "bawić się” swoją wyobraźnią. Bo z racjonalnego punktu widzenia, nie przypominało to medytacji. Zwyczajnie wyobrażałem sobie to co w danym momencie chciałem, a co kojarzyło mi się z poczuciem mocy. I byłem zaskoczony efektami. Wpierw, że w ogóle utrzymuje dobre skupienie na danym wyobrażeniu i że umysł za tym lekko i satysfakcjonująco podąża. A później zaskoczony, że to "działa". Działa w znaczeniu, że do tej pory żadna praktyka w takim tempie nie rozpraszała moich napięć, nie wpływała na nastawienie, ekspresję, percepcję, wyciszenie. Zacząłem eksplorować temat wahając się pomiędzy nieskutecznymi próbami odtworzenia efektu, a bardziej intuicyjnymi i spontanicznymi "skutecznymi" praktykami. Próby zrozumienia co tak właściwie robię, zmniejszyły wahania i poprawiły umiejętność intencjonalnego zastosowania takich praktyk.

Wracając. Efekty tych "zabaw" wyraźnie mi pokazały, że tu naprawdę potrzeba niewiele wysiłku i naprawdę można zaufać "intuicji". Co więcej - że treść wizualizacji ma drugorzędne znaczenie. A tym bardziej dokładność wizji i detale.
Później włączyłem do swojej praktyki pracę z już bardziej "buddyjskimi" wizualizacjami typu bóstwa, jednak wykorzystuje to bardziej jako inspirację, niż próbuję wiernie odtworzyć daną praktykę. Jedną z przyczyn takiej postawy jest to, że zauważyłem, że najlepiej działa wizualizacja, która ze mną "rezonuje". Jest naturalna. Przychodzi łatwo, intuicyjnie. I po prostu mi się podoba. Nie chodzi tutaj o ustalenie jakiejś swojej jednej ulubionej wizualizacji i wykorzystywania jej za każdym razem. Raczej polecam unikać prób "odtworzenia" tego co już zadziałało. Tzn... może zadziałać jak najbardziej. Tylko akurat jak do czegoś innego Cię ciągnie - nie kombinuj. Dobrze tu myślę też wyrobić sobie balans między elastycznością (czy takim zmienianiem wizji z racji swobody jak w zabawie), a utrzymywaniem skupienia przez dłuższy czas na jednej wizualizacji. Z drugiej strony myślę, że przy odpowiednim relaksie będzie się to dziać samo albo wyobrażenie naturalnie zacznie się zmieniać i prowadzić za sobą.

W każdym razie umysłowi z pewnością będzie łatwiej się skupić jeśli będzie "chciał" się na tym konkretnym aspekcie doświadczenia skupić. Wątpliwości tutaj strasznie podcinają nogi. I mogą płynąć z różnych kwestii. Możemy np. nie wierzyć, że niewielki wysiłek wystarczy. Jest to też związane z tym, że zasadniczo łagodne skupienie na wizualizacji wyzwala początkowo bardzo subtelne wrażenia. Są to wrażenia - powiedziałbym - naturalne. Tzn. płynące "czysto" z tego ile Twój umysł w danym momencie potrafi bez wysiłku stworzyć. Tak więc wrażenia z "tej samej" wizualizacji będą inne w różnym czasie. Ważne jest myślę tutaj zaufanie, że to naprawdę wystarczy. Chodzi o wywołanie właśnie tych subtelnych uczuć i skupienie się na nich, niejako ignorując wszystko inne. Pozwolenie się im prowadzić w pewnym sensie. Co chciałbym podkreślić – ostatecznie chodzi o skupienie właśnie na uczuciach, które wzbudza dane wyobrażenie, a nie na nim samym.

Dzięki łagodności nie tworzysz dodatkowych napięć w swojej praktyce a umysł/ciało w poczuciu, że może oprzeć się na danym wyobrażeniu, szybko się relaksuje. Ale nie tylko dlatego jest to istotne. Dobrze jest zrozumieć czym jest wizualizacja albo może do czego jest podobna, bo po prawdzie to sam sobie jeszcze wyrabiam zdanie na ten temat. Jednak powiedziałbym na ten moment, że wizualizacja jest jak pomost pomiędzy umysłem a ciałem. Choć też nie wiem, czy można to sprowadzić tylko do ciała. Kiedy np. łagodnie wyobrażam sobie żywioł ognia, mogę się z nim lepiej połączyć niż gdybym wyobrażał go sobie z wysiłkiem.  Wraz z tym łagodnym skupieniem, wyobrażenie coraz bardziej manifestuje się w doświadczeniu, jakby rozrzedzając obszary/warstwy, przez które nie może się swobodnie manifestować. Łagodność ułatwia nam wrażliwość na swoje doznania, dzięki czemu możemy lepiej kierować swoją praktyką.

Przechodząc do drugiego esencjonalnego czynnika, czyli wiary. Ważne, żeby zrozumieć że w małym stopniu chodzi tutaj o wiarę na poziomie intelektualnym. Jest w zasadzie zbędna, a poza tym opierając się na niej (tzn. warunkując poczucie swojej skuteczności taką wiarą), będziemy mieć ciężej bo taka wiara jest chwiejna. Na początku praktyki istotna jest taka wiara, która można powiedzieć znajduje się przed myślami. Zanim powstanie myśl na temat praktyki można powiedzieć - jesteś poza wiarą i niewiarą. Masz poczucie pewności. Pewności nie odnoszącej się do żadnego obiektu/tematu. Działając z poziomu tej pewności - szybko osiągniesz rezultaty. Nie powiem Ci jak łatwa będzie ta pewność do odkrycia, bo zależy to w dużej mierze od poziomu Twojej praktyki i wglądu. Jednak wskazuje na ten aspekt bo myślę, że taka wskazówka może pomóc. Choćby w zrozumieniu, że ta pewność jest istotna dla praktyki medytacyjnej.

Więc jest to ważne, natomiast moim zdaniem ważny jest jeszcze jeden rodzaj wiary. Dotyczy to jednak głównie już nieco rozwiniętej praktyki. Chodzi o wiarę w swoją "moc", lub moc pomocników Twojej praktyki (np. bóstwa, które w danej chwili wizualizujesz). O swego rodzaju poczucie, że Twoje napięcia są w całości i z łatwością obejmowane i ujarzmiane. Z moich odczuć wynika, że w pewnym momencie w praktyce pojawia się taka jakość i bardzo ją wspomaga. Jak wspominałem, łagodne skupienie "zaprasza" do naszego doświadczenia tylko takie jakości i taką ich wyrazistość, ile jest to na daną chwilę naturalne. Tak jest i z tą wiarą. Nie próbuj wywoływać tego poczucia na siłę. Z drugiej strony możesz delikatnie próbować je "uchwycić". Zaprosić.

To z jaką łatwością ta jakość pojawia się w naszym doświadczeniu i jak bardzo na nie wpływa, zależy w dużym stopniu myślę od naszego podejścia do tego czym dla nas są napięcia. Jak bardzo są dla nas realne. Moje przypuszczenie jest takie, że im lepiej zdajemy sobie sprawę z "sennej" natury wrażeń, tym łatwiej je "kontrolować". Bo tym właśnie powiedziałbym różnią się takie praktyki od "tylko siedzenia". Nie tylko się relaksujemy, ale kierowani świadomością iluzoryczności zjawisk, kontrolujemy doświadczenie. Jeśli ktoś praktykował kiedyś świadome śnienie wie, że nie da się kontrolować snu jeśli nie wierzymy, że to potrafimy. Coś w tym stylu jest myślę i tutaj. Możesz nawet spróbować praktyki w ten sposób, że wyobrażasz sobie, że jesteś w śnie i chcesz rozjaśnić swój umysł jakąś "magiczną" czynnością.

Ok. Kilka przykładów dla lepszego zobrazowania. Nie wiem na ile to kwestia własnych preferencji, albo nasiąknięcia buddyjskim przekazem, jednak polecam pracować dużo ze światłem w swoich wizualizacjach. Dla przykładu wyobrażałem sobie świetlistą kulę. Nie skupiałem się na szczegółach, ani na tym żeby promieniowała czymś i gdzieś. Jedynie w poczuciu pewności wyobraziłem, a nawet nie tyle co wyobraziłem, co "stworzyłem" kulę i poddałem się poczuciu mocy i kontroli. Po jakimś czasie kula wypełniała całe doświadczenie miękkim światłem.

Bardzo lubię też wyobrażać sobie jak medytuję. Wystarczy "mgliste" wyobrażenie, że siedzę skupiony z jakąś mudrą. Stosunkowo łatwo mi w takim wyobrażeniu przywołać wrażenie, że obejmuje wszystkie napięcia i doświadczam ich niewzruszony. Często mam wtedy wrażenie, że cała obecna dysharmonia wychodzi "na tapetę" a ja delikatnie, ale z poczuciem mocy łagodzę energetyczne wahania.

Inny przykład. Wyobrażam sobie świetlisty przejrzysty kryształ układając przy tym dłonie w kształt kryształu. Kryształ coraz bardziej emanuje światłem, czuje jak "wpadam" w to wyobrażenie. W pewnym momencie zaczyna się pojawiać w okół mnie więcej kryształów. Czuje wsparcie. Przychodzi do mnie myśl, że miłość i moc buddów jest nieograniczona i czuje szybko napływającą do mnie energię. Mam wrażenie, że ograniczeniem jest jedynie moja zdolność do przyjęcia tej mocy.

Jeszcze jedno słówko o "działaniu" bo możliwe, że kogoś mogłoby razić to słowo z racji przekonania, że nie powinniśmy rozpatrywać medytacji w kategorii działania/niedziałania, tylko praktykować bez oczekiwań. No cóż, może tak jest lepiej. Ja natomiast od dawna miałem parcie na praktykowanie tego co "działa" i nie potrafiłem długo cierpliwie wytrwać przy tym co pogarszało mój stan, bądź nie dawało szczególnych efektów. M.in. ta potrzeba zmotywowała mnie do eksploracji praktyk z wizualizacjami bo czuję, że działają na mnie świetnie same w sobie, ale też poprawiły podejście do medytacji ogólnie i zmieniły spojrzenie na rozwój duchowy jako taki. Np. wcześniej byłem przekonany, że spoczywanie w „stanie” pełnego odpuszczenia, zupełne odpuszczenie kontroli i bycie w przepływie gwarantuje pełny potencjał względem naszych możliwości w danym momencie. Teraz już nie jestem tego taki pewien a umiejętna „kontrola” doświadczenia okazała się bardzo przydatna. Gdzie są granice tej kontroli to już kwestia dalszego eksplorowania tego jakże fascynującego kierunku rozwoju duchowego i wyrabiania sobie na ten temat zdania.

Jeśli ktoś przeczytał i próbował podanych przeze mnie wskazówek to bardzo proszę o feedback, bo jestem ciekaw czy ma to dla kogoś sens i czy można tego typu porady przełożyć na realną poprawę czyjejś praktyki :)

let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#36
Zauważyłem pewną tendencję umysłu (lub po prostu indywidualną) w sytuacji, gdy pragniemy szczęścia. Może to przybierać różne nasilenie, ale chodzi o to, że umysł poszukujący szczęścia/wolności/komfortu ma tendencje do tego, żeby odruchowo wyłapywać w bieżącym doświadczeniu to co uważa za przeciwieństwo tych rzeczy. Dzieje się wtedy pewien proces. Umysł wytwarza subtelną, albo wyraźną "kontrę" w stosunku do tych wrażeń w postaci wyobrażenia spokoju, szczęścia, lub po prostu sytuacji, w której nie będzie danego "przeszkadzającego" uczucia (a idąc dalej w konceptualizację - rzeczy/osoby, która budzi te uczucia). Umysł może też w tej sytuacji próbować przykuć większą uwagę do części doświadczenia, którą uważa za lepszą. W każdym tym wypadku w efekcie awersji dochodzi do podziału doświadczenia na tą dobrą część i złą. Elementy lepsze, lub gorsze. A ten podział nakręca dalszą walkę i cierpienie.

To co jest ciekawe i dość zabawne, to to, że oceny na podstawie, których ten podział powstaje, są w istocie zupełnie bezpodstawne. Możemy to zaobserwować np. obserwując te oceny na przemian z doświadczaniem cichego umysłu "nie wiem". Czy te oceny nie są jakby wplecione w same zjawiska, a poza nimi nie możemy ich odnaleźć? Czy nie wygląda to tak jakby zjawiska grały, czy bawiły się ze sobą podług kompletnie wymyślonych zasad? Nie należy to do najprzyjemniejszych obserwacji, więc może być trudno to zauważyć.

Pomocne może być gdy doświadczaliśmy już okresów nieuwarunkowanej satysfakcji pełnych poczucia swobody, nierzadko beztroski. To ten stan gdy wszystko jest na swoim miejscu. Nie mamy potrzeby niczego zmieniać, jakby wszystko było doskonałe. Z racji, że całe doświadczenie jest dla nas doskonałe, nie czujemy potrzeby "balansować" w doświadczeniu. Dbać o nasz komfort. Szukać czegoś. To naturalnie prowadzi do radości i podejścia do życia bardziej jak do zabawy właśnie. Nasuwa się tym samym wniosek co bardzo utrudnia "odpuszczenie" i nakręca te wszystkie podziały - powaga. Którą określiłbym jako specyficzny rodzaj napięcia konstytuującego całą resztę napięć. W powadze zawarty jest subtelny lęk, że całe te nasze balansowanie i szukanie jest ważne. Dlatego bardzo staramy się, żeby "wygrać" tak jakby było o co grać. Powaga usztywnia też wszystkie oceny doświadczenia i mocniej się ich trzymamy.

Rozluźniając wysiłek w naszym "byciu" i oceny naszego doświadczenia, możemy zauważyć i zaskoczyć się tym, że napięcia same w sobie nie są wcale takie nieprzyjemne. Mogą być doświadczane jako ciekawe, a nawet subtelnie błogie. Pozbywając się wątpliwości co do tego, jeszcze bardziej odpada od nas wysiłek starania się o ich brak. Przestajemy dzielić doświadczenie na dobre i złe elementy smakując wszystko jak kompletny i różnorodny pejzaż. Przestajemy też szukać wolności poza treścią doświadczenia czy w jego tle, a zaczynamy spodziewać się odnaleźć ją w samym środku wrażeń. Wprowadza to ogromną przestrzeń do doświadczenia, dzięki czemu może naturalnie ewoluować w fascynującym kierunku a my coraz bardziej się w tym relaksujemy.

W tych wnioskach nie tyle chodzi o to, że za bardzo "przywiązujemy się do szczęścia", co bardziej o to, że mamy na ogół bardzo wąską "definicję" szczęścia, co samo w sobie je utrudnia.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#37
Chciałem się podzielić swoją niedawną obserwacją. Chodzi o pewien nawyk myślenia, czy schemat, który potrafi w ogromnym stopniu sabotować medytację. Zarówno formalną jak i nieformalną. A sam w sobie jest bardzo absurdalny. Może też ktoś u siebie taki schemat widzi i te wskazówki mu pomogą.
Mianowicie w trakcie praktyki mogą pojawić się myśli kręcące się w okół rozluźnienia. Po prostu intelektualnie kombinujemy, jak skutecznie się rozluźnić. Czy to z chęci zmniejszenia cierpienia, czy to ze świadomości, że pewien stopień rozluźnienia jest potrzebny do precyzyjnej obserwacji umysłu.

Czemu to absurdalne?
Bo w momencie kiedy pojawiają się takie myśli, nie ma w doświadczeniu większego napięcia niż ta właśnie myśl. Żadnego bardziej centralnego. Łatwiejszego do zauważenia i ważniejszego dla naszej praktyki.
Jest to wręcz zabawne, bo gdyby się tak zastanowić, to umysł/ciało/świadomość/whatever, idzie nam na rękę :)
Nie musisz wyszukiwać napięć. Kombinować jak się rozluźnić. Zastanawiać się nad niczym. To ta właśnie myśl, której celem zdaje się pomoc w rozluźnieniu, jest ekspresją lub wręcz wyzwoleniem napięcia. Gdy potraktujesz ją osobiście i uznasz za zasadną - wygenerujesz więcej napięcia. Ale gdy rozpoznasz ją jako nieosobowy proces - myśl wyzwoli się a rozluźnienie pogłębi. Z każdą kolejną wyzwoloną myślą, rozluźniasz kolejną dawkę napięcia.

Na pewno słyszałeś/aś przekazy w stylu "po prostu odpuść", "nie jesteś swoimi myślami", "zaufaj". Zamiast wspomagać się kolejnymi koncepcjami proponuję spojrzeć na to wszystko od innej strony - myśli są Twoimi sprzymierzeńcami. Wystarczy nie brać ich osobiście i pozwalać się prowadzić ku większemu spokoju i mądrości.

Polecam stronę Laboratorium Szczęścia. Wskazówki z tej strony, a szczególnie wałkowane 6 kroków (które z początku nie były dla mnie przekonujące :">) pomogło mi to zrozumieć. Gorąco polecam nauki autora strony :)
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#38
Intuicja

Otwieraj i oczyszczaj swoje serce robiąc w nim coraz więcej przestrzeni na światło. Wypatruj zawsze obecnego strumienia cichej inspiracji i utrzymuj z nim kontakt. Ufaj swojemu ufaniu, cokolwiek miałoby to dla Ciebie znaczyć. Jeśli czujesz, że to światło jest zupełnie nieobecne, obudź w sobie tęsknotę za tym światłem i pogrąż się w niej do granic Twojej siły woli i wrażliwości.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#39
Bardzo fajne są Twoje teksty. Opisujesz w sposób interesujący skomplikowane doznania, wrażenia, refleksje. Jeszcze ciekawsza jest obserwacja jak pewne opisy tych doświadczeń faktycznie przewijały się na mojej drodze z praktyki mindfulness, z tym, że nie były tak sensownie zwerbalizowane i opisane w moim umyśle :P

Dla przykładu ostatnio zaczął mnie zastanawiać temat subiektywnej rzeczywistości. Skoro wszystko czego doświadczam interpretowane jest przez mój umysł, a ja rzadko kiedy konfrontuję moje przemyślenia z innymi (a często też nie bardzo mam jak to zrobić, bo są one po prostu osobiste), to ile z tego w co wierzę jest prawdą, a ile jedynie sprytną iluzją, która wpasowuje się w inne możliwe scenariusze? Jeśli chciałbym poznać prawdopodobieństwo jakiegoś przypuszczenia to musiałbym dopytać innych o opinie, a opinia jednego człowieka często w danym momencie może się różnic od opinii w innym momencie dnia. Tak samo jego opinia będzie się różnić w zależności: od sytuacji, w której jest wypowiadana, tym z kim rozmawia na temat opinii i w ogóle mnóstwo innych czynników na to wpływa. Tak samo moja interpretacja tej opinii ma znaczenie w do jakich wniosków dojdę... Trochę tak na prawdę żyję w zupie tego co wydaje mi się prawdopodobne.

Jako przykład weźmy np. sytuację, w której jadę tramwajem i ktoś na mnie patrzy. Powodów dla których ktoś na mnie spogląda może być mnóstwo, a przecież nie podejdę do tej osoby i nie zapytam czemu na mnie patrzy. Jeśli jednak podejdę i zapytam to czasem uzyskam odpowiedź, a czasem ktoś może się jedynie zdziwić, że go o to pytamy, bo on dojdzie do wniosku (tak na prawdę nie wiemy jaki proces myślowy za tym stoi), że wcale tak nie było.
Drogi wszechświecie, ześlij nam potężne LDki i niezwykłą pamięć snów.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#40
Cieszę się, że się podoba :) Ja to widzę tak, że uświadamianie sobie subiektywności jest ważnym elementem stawania się bardziej świadomym. Im więcej perspektyw poznamy, tym ciężej trzymać nam się jednej. Konfrontowanie przemyśleń z innymi jest w tym pomocne.
Jeśli dobrze ukierunkujemy ten proces, dorzucimy nieco odpuszczenia i medytacji, coraz częściej nasz umysł będzie bardzo klarowny. Wtedy życie już nie polega tak na lawirowaniu między perspektywami i próbach złapania "prawdy". Żyjemy bardziej intuicyjnie, spontanicznie, przestajemy próbować dowiedzieć się tego, czego dowiedzieć się nie możemy. Naturalnie odpuszczamy myślenie kiedy te już niewiele wnosi i ogólnie mało myślimy. Więcej myślenia dzieje się w tle a my możemy się zrelaksować i cieszyć obecną chwilą.
let's worship cats
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Skocz do:

UA-88656808-1