05-07-2019, 18:02
Muszę się pochwalić mocnym snem wizyjnym osiągniętym chyba po raz pierwszy zupełnie bez związku z alkoholem
Obiektem podziwu był ogromny kompleks architektoniczny, któremu najbliżej strukturalnie było do hangaru, portu czy garażu. Wielkie puste przestrzenie poprzecinane dziwacznie drabinami i żebrowaniami schodów, poziomy podłóg kończące się ślepo na różnych wysokościach, jakby oczekiwały na jakiś brakujący ruchomy element, śluzy przedłużające się w korytarze wychodzące w losowych miejscach konstruktu, jak w owadzim gnieździe. Wszystko wykonane z surowych, blaszano-plastikowych tworzyw, które przypominały mi najbardziej maszyny ogrodnicze Stihla, w kolorystyce też dominował brudny pomarańcz. Piękny efekt dawała wszędobylska woda, która z szumem sączyłą się obficie w formie deszczu z sufitów, w formie gęstej, leniwej pary pełzała po podłożu, oraz w formie skroplającej się, żywej rosy, krzątała się po ścianach. Dawało to też efekt opadów ze wszystkich stron, epicentrum deszczowej chmury.
W pewnym momencie wydostałem się na zewnątrz na przestwór otwartej wody ograniczony wysoką stadionową ścianą przepełnioną billboardami, które wyświetlały reklamy w bardzo pikselowej rozdzielczości. Tam też uderzyło mnie ogromne drzewo zbudowane z kości. Od pnia do korony zbita tkanka z ciasno zgromadzonych kosteczek, między którymi dało się dojrzeć przestrzenie jak w kręgosłupie. Przy koronie struktura mocno rozbijała się, wystrzeliwując nienaturalnie długimi kośćmi udowymi jakiegoś niepokojąco wysokiego zwierzęcia, żeby zakończyć się krzaczasto bukietem kośćca ludzkich przedramion i dłoni. Kościane drzewo ubogo porastały zawieszone jak bez grawitacji pasma ścięgien i mięśni, mieniące się zależnie od kąta obserwacji nienaturalną czerwienią i bielą, jak żywcem wyjęte z animowanych atlasów anatomicznych.
Obiektem podziwu był ogromny kompleks architektoniczny, któremu najbliżej strukturalnie było do hangaru, portu czy garażu. Wielkie puste przestrzenie poprzecinane dziwacznie drabinami i żebrowaniami schodów, poziomy podłóg kończące się ślepo na różnych wysokościach, jakby oczekiwały na jakiś brakujący ruchomy element, śluzy przedłużające się w korytarze wychodzące w losowych miejscach konstruktu, jak w owadzim gnieździe. Wszystko wykonane z surowych, blaszano-plastikowych tworzyw, które przypominały mi najbardziej maszyny ogrodnicze Stihla, w kolorystyce też dominował brudny pomarańcz. Piękny efekt dawała wszędobylska woda, która z szumem sączyłą się obficie w formie deszczu z sufitów, w formie gęstej, leniwej pary pełzała po podłożu, oraz w formie skroplającej się, żywej rosy, krzątała się po ścianach. Dawało to też efekt opadów ze wszystkich stron, epicentrum deszczowej chmury.
W pewnym momencie wydostałem się na zewnątrz na przestwór otwartej wody ograniczony wysoką stadionową ścianą przepełnioną billboardami, które wyświetlały reklamy w bardzo pikselowej rozdzielczości. Tam też uderzyło mnie ogromne drzewo zbudowane z kości. Od pnia do korony zbita tkanka z ciasno zgromadzonych kosteczek, między którymi dało się dojrzeć przestrzenie jak w kręgosłupie. Przy koronie struktura mocno rozbijała się, wystrzeliwując nienaturalnie długimi kośćmi udowymi jakiegoś niepokojąco wysokiego zwierzęcia, żeby zakończyć się krzaczasto bukietem kośćca ludzkich przedramion i dłoni. Kościane drzewo ubogo porastały zawieszone jak bez grawitacji pasma ścięgien i mięśni, mieniące się zależnie od kąta obserwacji nienaturalną czerwienią i bielą, jak żywcem wyjęte z animowanych atlasów anatomicznych.