Kroniki Astralnych Motyli
#31
Będzie wincyj :P
A wszystko już przeczytałeś co jest? Bo pewnie szybciej się czyta niż pisze.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#32
Jeszcze nie jestem nawet w połowie, ale nadrobię. Czytam głównie na szkolnych przerwach, w gimnazjum i w muzycznej :D
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#33
Dzień 16


Podróżowanie po innych wymiarach ma jedną zasadniczą wadę. Nie istnieje chyba żaden sposób na przedłużenie łączności z Astralem. Prędzej czy później trzeba wyjść z gry. I liczyć na to, że po powrocie wszystko będzie tak jak poprzednim razem.
Nie za bardzo mogłam prosić żywiołaki, żeby na mnie czekały. W przeciwieństwie do mnie one zdawały się mieć do wykonania jakieś zadanie. Poza tym – a to przyszło mi do głowy dopiero, kiedy znów odleciałam w astralne przestworza – mogłam potraktować to jako kolejny eksperyment. Gdybym zastała żywiołaki dokładnie tam, gdzie widziałam je, gdy traciłam połączenie, miałabym potwierdzenie, że one także w jakiś sposób są częściami mnie, mojej podświadomości czy jeszcze czegoś, co ludzie posiadają wśród tych zwojów w czaszce. Ale na polanie na wzniesieniu nie było nikogo.
Na żywiołaki, teraz w jeszcze większej liczbie, natknęłam się dopiero parę kilometrów dalej. Pokonałam ten dystans częściowo szybkim marszem, częściowo biegiem. Nie czułam przy tym zmęczenia, byłam tak lekka, jakbym frunęła nad ziemią, czasem tylko się od niej odbijając. Mogłam tak chyba biec bez końca. Czuć bez końca. Napawać się, nasycić do cna, przeniknąć i dać się przeniknąć. Upodobnić się do driad, przemienić, stać się jedną z nich. Narodzić się na nowo, obudzić do nowego życia. Chyba tak właśnie i dzięki temu zdołałam wytropić żywiołaki. Chłonąc i wczuwając się.
Dwa osobniki chyba mnie rozpoznały, bo uniosły ręce w geście powitania. Weszłam w grupę jakbym była jedną z nich, naprawdę wówczas czując, że jestem tego częścią. Grupa podzieliła się, niektórzy zostali w tym miejscu, część się rozproszyła, inni ruszyli przed siebie, najwyraźniej podejmując przerwany marsz. Dołączyłam do tych ostatnich, jako że tam byli ci, którym towarzyszyłam poprzedniego dnia.
Zauważyłam, że tym razem zwracali uwagę na zupełnie inne rzeczy. Kilka razy mijaliśmy jakieś pracujące maszyny, które żywiołaki ignorowały. Tylko ten czy ów pokiwał głową, jakby z aprobatą, potwierdzając, że wszystko jest w porządku. Ich uwagę przyciągało coś, co przypominało pozlepiane, mokre grudy popiołu z domieszkami rdzy. Pierwszą taką grudkę znaleźliśmy leżącą na ziemi, jeden z żywiołaków wówczas podniósł ją i pokazał pozostałym.
- Martwe? - spytał inny. Pierwszy, wyciągając otwartą dłoń z tym bezkształtnym obiektem, powiedział, że zawsze mogą sprawdzić. Dwaj podeszli, przyjrzeli się z bliska i chyba dość szybko przyznali mu rację. Niedługo potem znaleźliśmy tego więcej. Tamtą pierwszą grudkę znalazca chyba postanowił zachować, bo cały czas trzymał ją przy sobie. Na wszelki wypadek ja też wzięłam kawałek, mniejszy od tego pierwszego. Nie chciałam, żeby coś mi umknęło, w zupełności wystarczało mi to, iż nie miałam pojęcia, w czym uczestniczę. Mogłam spytać, a jakże. Ukazując tym samym jak bardzo jestem zielona.
Idąc, obejrzałam sobie to coś z bliska. Bryłka składała się z częściowo stopionego pyłu, z wtrętami zdeformowanych kryształów, przerastały ją nitki podobne do korzeni traw i coś w rodzaju skrzepów. Jedyne co przychodziło mi na myśl, to erupcja czegoś pośredniego między wulkanem a gejzerem, w wyniku której to zostało wyrzucone na powierzchnię, po czym zaschło do takiej postaci.
Mimowolnie bawiłam się emitowaniem energii. Jak dziecko, które dostało nową zabawkę i które przez jakiś czas po prostu musiało po nią sięgać i oglądać ją z każdej strony. Nie miałam jak sprawdzić, ile tego traciłam przy tych w większości mało owocnych próbach. Mierne efekty, pomijając fakt, że cały czas była w ruchu, co nie pozwalało na odpowiednią koncentrację, mogły wynikać albo z mojego braku doświadczenia, albo właśnie z niskiego poziomu energii. Co jakiś czas próbowałam uzupełniać utraconą część przez pobieranie z drzew. Przystawałam na chwilę, kładłam dłoń na pniu i próbowałam zasysać, wyobrażając sobie, że wpływa we mnie płyn albo gęsty opar. Coś podobnego do tego, co sama wytwarzałam. Wbrew temu, czego w pierwszej chwili oczekiwałam, nie był to ten sam proces, ale odwrócony. Poziom trudności nagle wzrósł… Mniej więcej jakieś dwa rzędy wielkości. Ciężko było mi ocenić, czy w ogóle cokolwiek w ten sposób uzyskałam. Z każdą próbą czułam się coraz bardziej znużona tym wysiłkiem. I coraz bardziej zostawałam w tyle. Tyle dobrego, że docieraliśmy do kolejnego miejsca, gdzie las się przerzedzał i reszta grupy całkiem nie zniknęła mi z oczu.
Wyszliśmy z lasu na porośniętą rzadką, w większości suchą roślinnością przestrzeń. Po drugiej stronie widziałam drugą linię drzew, dość wąski pas, który dalej na prawo się kończył. Pośrodku, w praktycznie nagiej glebie znajdował się szeroki, półtorametrowej głębokości dół o płaskim dnie. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam gnoma, małe pękate stworzenie o brązowej skórze w ciemniejsze plamy, z głową przypominającą ogromny kartofel, z czubka którego radośnie sterczał w górę bujny pęk długich wąskich liści. Gnom układał na ziemi kamienie, najwyraźniej celowo dobrane, gładkie, o dość regularnym owalnym kształcie, białe albo jasnoszare, tworząc wzór, rodzaj prymitywnego kręgu pociętego odcinkami i łukami. Musiał jakimś subtelnym astralnym zmysłem wyczuć moją bliską obecność, bo przerwał swoją pracę i odwrócił się do mnie. Ja żadnym sposobem nie zdołałam stwierdzić, że za mną stanął jeden z żywiołaków. Prawie podskoczyłam, kiedy nieoczekiwanie się odezwał. Nie do mnie, do tego gnoma na dole.
- Może widziałeś coś tutaj? - spytał. Gnom podreptał do jednej ze ścian uskoku, częściowo osypanej, częściowo jakby wykopanej w kilka różnej wysokości stopni. Niezdarnie wgramolił się na górę. Z pewnością było to dla niego trudne przy takim wzroście. Kiedy stał wyprostowany, ramiona miał na wysokości moich kolan. Z bliska zobaczyłam, że podobnie jak driady nosił spódniczkę z suchych traw a na szyi rzemyk z nawleczonymi szponami i zębami. Wzdrygnęłam się widząc, że niektóre niepokojąco przypominają ludzkie.
- Tak, tak, widziałem – mruczał gnom, idąc w stronę lasu, nie do końca w miejsce, skąd wyszliśmy. Wchodząc między drzewa, minął kilka kęp czegoś podobnego nieco do papirusu, o fioletowych prążkowanych liściach. Zatrzymał się kilkanaście metrów dalej, nad wbitym w ziemię kijem, do którego zamocowano spleciony z gałęzi okrąg, i dwa proste poziome patyczki, tak, że przecinały ten okrąg, wychodząc nieco poza jego obwód. Wystający w górze nad okrąg koniec kija otoczony był wiechciem suchych traw, sterczących jak wyjątkowo zniszczony pędzel. Pędzel pokryty jakimś zaschniętym czerwonym barwnikiem.
- Wilkołaki – stwierdził stojący najbliżej żywiołak. Do tej pory nie myślałam, że możliwe jest jednoczesne okazywanie satysfakcji i dezaprobaty. Jego towarzysz zaraz potem swoim głosem dodatkowo to potwierdził.
- To takie typowe. Stwierdzą, że coś jest nie tak, zatem wycofają się, żeby to inni musieli się martwić.
- No ale zostawili ostrzeżenie – zauważył gnom, za co cała czwórka żywiołaków w pięknie zsynchronizowany sposób zgromiła go wzrokiem.
- Tak, ostrzeżenie dla swoich – mruknął ten pierwszy – A do pozostałych to nie łaska przekazać wiadomości. Nie zdziwiłbym się, gdyby w ich interesie było, żeby całe lasy pozostały tylko dla nich. Moim zdaniem każdy z nich już od dawna po części jest zombie.
Ponaglony, gnom poprowadził nas dalej, do drugiego podobnie spreparowanego symbolu z gałęzi. A dalej dotarliśmy do placu wypalonej ziemi. W środku pogorzeliska czerniała częściowo zapadnięta jama w ziemi, drzewa wokół miały osmaloną korę, z niektórych pozostały same poczerniałe pnie. Inne z kolei, które wydawały się nietknięte przez ogień, były skurczone i powykręcane w sposób zdawałoby się niemożliwy do osiągnięcia, bez pośredniego przeprowadzenia ich w stan półpłynny.
Wyczułam od żywiołaków nagły impuls zaskoczenia.
- Wilkołaki umieją sobie poradzić z czymś takim? - spytał jeden i zaśmiał się nerwowo – Może ich jednak nie doceniamy.
- Jeśli tak, to musielibyśmy im porządnie skopać tyłki – odpowiedział inny – Że do tej pory nic z tym nie robili.
Kiedy znów wycofaliśmy się z lasu, atmosfera się zmieniła. Niepokój ustąpił swego rodzaju satysfakcji. Gnom postanowił dotrzymywać nam towarzystwa, przynajmniej na razie. On również zdawał się być nie do końca zorientowany, o co chodziło.
Szliśmy przez łąki, czasami nawet natrafialiśmy na coś, co od biedy można było nazwać drogą. Tak, fragmentami nawet utwardzoną. Ale w zasadzie… Czy w krainie wolności ktokolwiek potrzebował dróg?
Po jakimś czasie udało nam się nawet trafić na tory kolejowe. Ich rozstaw odpowiadał raczej jakiejś zabawkowej lokomotywie z wesołego miasteczka niż prawdziwym pociągom. Spytałam o to, gnom odpowiedział mi, że najprawdopodobniej to część sieci Pana Zgubnika. Jeden z żywiołaków zaczął się śmiać.
- Wiecie, w tym całym burdelu dostrzegam jedną jasną stronę – stwierdził – Że ten pokurcz choćby pękł, na razie nie dobuduje nowych linii.
Ruszyliśmy wzdłuż torów. Któryś z żywiołaków musiał odebrać skądś jakiś sygnał, bo dał pozostałym znak, żeby się pospieszyli. Ja i gnom zostaliśmy trochę z tyłu, co nawet mi odpowiadało. Szeptem spytałam, kim jest Pan Zgubnik.
- Podobno krasnoludek, który jeździ po całym Astralu pociągiem – odrzekł gnom – A przynajmniej po zamieszkanych obszarach. Ja go nie spotkałem jak dotąd i może nigdy nie spotkam.
- Dlaczego? - zdziwiłam się.
- Bo tacy jak ja żyją bardzo krótko.
Zwyczajnie stwierdził fakt. Bez emocji, bez żalu, z godną najwyższego podziwu obojętnością. Przyjmował prawa natury takimi, jakie były.
- I może głupi jestem i głupi umrę, ale oni pewnie i tak nie mają racji – powiedział z zacięciem – Nawet jakby kilkakrotnie rozwinął swoją sieć połączeń nie zawłaszczy sobie ich terenów. Ten świat stale się rozrasta. Przynajmniej w normalnych warunkach tak być powinno.
No, przynajmniej może jedna rzecz się wyjaśni.
- Co to znaczy w normalnych warunkach? - spytałam. Gnom na chwilę się zatrzymał.
- To znaczy tak jak dawno, dawno temu, kiedy podobno było tu tak jak być powinno i cały ten świat żył. Rozwijał się. Ewoluował. I jak nawet gdzieś trafiła się anomalia, jakoś szybko odzyskiwało się nad tym kontrolę… Znów porządek był… Zanim coś nagle się stało… popsuło… Cholera, dziewczyno!
Spojrzał na mnie z nagłą irytacją.
- Nie wymagaj ode mnie jakiejś wielkiej wiedzy! - parsknął – Narodziłem się jakieś trzy tygodnie temu, pozostało mi niewiele więcej zapewne. Mówiłem już, głupi jestem i pozostanę głupi do śmierci.
Kierunek marszu się zmienił i oddaliliśmy się od torów. W oddali, teraz przed nami i nieco na lewo wiły się meandry jakiejś niezbyt wielkiej rzeki. Poza niewielkimi grupami drzew mijaliśmy jakieś niewduże budowle. Nie przypominały one niczym tej konstrukcji w lesie, były małe, klockowate, o białych ścianach, czasem z żółtobrązowym obramowaniem wokół drzwi albo biegnącym przy górnej krawędzi ścian, wokół płaskiego zadaszenia. Na niektórych tych ciemniejszych fragmentach wytłoczono runy i symbole. Zatrzymaliśmy się w pobliżu jednego z takich budynków, nieco większego, otoczonego czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie anten ze współczesną sztuką. No, coś takiego jak czasem widuje się na wystawach i czym wypada się zachwycać, żeby nikt człowiekowi nie zarzucił, że się nie zna. Pionowe wbite w ziemię pręty z przymocowanymi w losowych miejscach wielokątnymi, sferycznie wygiętymi kawałkami blachy.
Jeden z żywiołaków wszedł do środka przez prostokątny łuk drzwiowy, wypełniony mglistym, połyskującym na niebiesko polem siłowym. Pozostałe powoli ruszyły za nim, przekonałam się wtedy, że oprócz dzielenia się pojedynczych osobników na dwa, istoty te były również zdolne do stapiania dwóch ciał w jedno. Przy czym tak samo bezczelnie jak przy procesie odwrotnym ignorowały prawo zachowania masy. 
W tym momencie mogłabym wejść za nimi do środka i przekonać się, co będą tam robić. Taka była moja pierwsza myśl, zanim zdałam sobie sprawę, że to właściwy czas, w którym mogłabym się rozejrzeć po okolicy. Do tej pory wszystko tylko mijaliśmy, szybko przechodząc obok. Ot takie ozdobniki wzdłuż naszej drogi, dla urozmaicenia krajobrazu. Mogłabym wręcz pomyśleć, że zaraz po tym, jak przeszliśmy dalej, zniknęły, zbędne już w nieobecności świadomego obserwatora. Teraz znów budynki stały się namacalne i prawdziwe, kiedy bez pośpiechu obchodziłam je, szukając wejścia. Do jednego z nich także prowadziły drzwi będące niebieskawą, przydymioną błoną pola siłowego. Tak jak wcześniej żywiołaki, weszłam w to pole, tłumiąc słaby opór stawiany przez logikę i zdrowy rozsądek. Nic się nie stało, przeszłam. Niewiele miałam tam miejsca, większość przestrzeni zajmował imponujący układ złotobrązowych kół zębatych, nieustannie obracających się ze zróżnicowaną szybkością, zależną od ich średnic. Moja teoria o maszynerii ukrytej pod widoczną powłoką tego świata chyba zaczynała nabierać realnych kształtów.
Wycofałam się, nie za bardzo mogąc zrobić cokolwiek innego. Obeszłam ten budynek, potem dwa inne, znalazłam wystającą ze ściany szeroką rurę, skręcającą w dół i znikającą pod ziemią. Postukałam w nią palcem. Nie umiałam zidentyfikować tego materiału, ale nie był to metal ani do końca tworzywo sztuczne. Powierzchnię zdobiły ciągnące się wzdłuż pofałdowane linie. Linie najwyraźniej nie będące runami ani innymi szczególnymi znakami. Miłe urozmaicenie. Niezależnie od pierwotnego przeznaczenia rury, ja wykorzystałam ją, aby wspiąć się na płaski dach tego budynku. Z niego przeskoczyłam na drugi, znajdujący się najbliżej, nieco wyższy. Nie był to idealny punkt obserwacyjny, ale tu nie miałam lepszego.
Wokół rozciągały się łąki i lasy, w paru miejscach były podobne skupiska tych białych sześciennych budynków. Z jednej strony w dali ciągnęła się rzeka, z drugiej droga z kilkoma odgałęzieniami. Coś szybko poruszało się wśród traw, ledwie widoczne z takiej odległości. Może zając, na sarnę było to za małe. Dalej widziałam stado kolorowych, łaciatych zwierząt. Normalnie powiedziałabym, że to krowy, ale przy tym ubarwieniu nie byłam tego taka pewna. Wróciłam do najbliższej okolicy. Jeden żywiołak właśnie wyłonił się z migoczącej, zmiennej tafli drzwi. Pomyślałam, że teraz nie mogę być nawet pewna, ile właściwie przebywało ich tam w środku. Żywiołak przysiadł na trawie, zaraz dołączył do niego gnom, który wyłonił się zza rogu jednego z budynków.
Zeszłam na ziemię tym samym sposobem, jakim dostałam się na górę. Nie dołączyłam do pozostałych, zamiast tego oddaliłam się i skierowałam ku grupie drzew. Usiadłam oparta o pień i spróbowałam medytować. Siła oczekiwań i wyobrażeń znów zwyciężyła i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami.
Celowo oddaliłam się od budynków i kryjących się wewnątrz urządzeń. Jeśli miałyby one emitować jakiś rodzaj energii, nie chciałam, żeby od samego początku przeszkadzały mi w wyciszeniu.
Nie wiem, dlaczego działo się tak, że kiedy usiłowałam zachować umysł wolny od myśli, ogarniało mnie otępienie, a walka o zachowanie czujności wybijała mnie z koncentracji. Dobry znak – niezależnie od tego stopniowo traciłam kontakt z samą sobą, ciałem astralnym czy energetycznym i miejscem, w którym to ciało siedziało. W umyśle pojawiały się obrazy. Najpierw łąka wokół mnie, ale inna, odmieniona, przejrzysta tak, że mogłam widzieć ukryte w głębi, zawieszone w próżni magiczne kręgi, wyrysowane białym albo złotym światłem. Czasem widziałam też inne barwy. Środki kręgów wypuszczały linie promieni, którymi docierały od innych kręgów w tej samej płaszczyźnie. Ogniste kule wypuszczały macki, czubki macek poszukiwały odnóg sąsiednich kul, aby stworzyć sieć. Niewidocznymi ale istniejącymi od zawsze ścieżkami przepływały sygnały. 
Wróciłam bliżej powierzchni. Wynurzając się z tej wściekłej gorączki barw i kształtów odzyskałam nieco przytomności umysłu i świadomości własnego istnienia. Potem powędrowałam myślami tuż pod powierzchnią, ku budynkom, mijając ciągnące się w głąb elementy maszyn, potężne przedłużenie tego, co mogłam wcześniej widzieć gołym okiem. Urządzenia odsłaniały kolejne warstwy, jak kolejne pola widzenia w mikroskopie. Utrwalony kształt, punkty połączone na podobieństwo gwiazdozbioru, kręgi, symbole, w końcu rzędy run. Długie ciągi znaków. Wszystko rozpadało się na runy.
Dwa żywiołaki wyszły na zewnątrz, po to, żeby wkrótce znaleźć kolejny pozostawiony przez wilkołaki znak, który wcześniej ich umknął. Ja już teraz wiedziałam, gdzie on jest. Dalej! Idźcie trochę na lewo! Tam leży, w tych wysokich trawach. 
Ostatni żywiołak siłował się w niewielkiej izbie z maszyną. Chciałam wniknąć w niego myślami w tym rozpędzie transu, ale jego nie zdołałam rozbić na czynniki pierwsze tak łatwo. Czułam tylko, że gdzieś u początków jego istnienia też znajdują się te runy, nawet jeśli obecnie był jednym spójnym zbiornikiem życiowej siły. Podobnie jak pozostali, którzy szli już dołączyć do siedzących, niosąc wiecheć zabarwionej na czerwono wyschniętej trawy.
Nie wiem, co później było prawdą, co jedynie moją wyobraźnią, jakie słowa padły i czy przypadkiem nie słyszałam po prostu ich nigdy nie przekutych w słowa myśli. Dudniące głosy żywiołaków, tak bardzo podobne, mogły być w zasadzie jednym i tym samym. Tylko wyższy, lekko piskliwy głos gnoma się wyróżniał.
- Nic więcej?
- Nic.
- To przez tamto, tak? - popiskiwał gnom.
- Wyglądało, że zdechło.
- Może i zdechło. Czasem zdycha samo, bywa.
- Sam sobie poradzi.
- A radzi sobie, radzi. Tuar-Abib silna zaraza.
- A ja wam mówię, pożre nas wszystkich.
- Amen. Jeden umysł i jedna świadomość. Może nawet osiągniemy punkt osobliwości.
Głosy wznoszą się i opadają, tonąc w szumie jak we mgle. I powracają jak nagły impuls.
- Jakby tu dotarł któryś zombie, to mogliby go spróbować zamknąć.
- Sam zamknij, jakżeś taki mądry!
- Hej, ale ona jest człowiekiem, tak? Może wam pomóc, załatwi to od razu…
- Jak ty naprawdę mało wiesz. Oni od dawna nie mogą…
- Dlatego właśnie wszystko wygląda tak jak wygląda.
Kolejny impuls i nie było nic oprócz łąki i płynącej pod nią rzeki energii. Energii odmiennej niż ta, którą nosiły w sobie te istoty i innej niż to, co promieniowało od maszyn. Magiczne kręgi rozpływały się, odsłaniając kolejne warstwy. Drugie, trzecie, piąte dno. Coraz głębiej w przestrzeni i coraz bliżej w czasie. W końcu naprawdę spojrzałam w otchłań. W najgłębszą czerń, która otworzyła się pode mną, odsłaniając najniższe kręgi pustki. Jednocześnie zawisłam unieruchomiona w próżni i spływałam coraz niżej jednym z monstrualnych światłowodów, drżących od skondensowanej mocy. Byłam wszędzie i nigdzie. I wreszcie bez przeszkód mogłam to usłyszeć. Serce ciągle biło. Nieregularnie, tak jak wtedy, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy. Tylko teraz brzmiało to zupełnie naturalnie. Wsłuchując się w ten puls, coraz lepiej wyczuwałam zatopioną w mroku potężną obecność. Obecność też w końcu musiała zauważyć mnie.
Gwałtownie wyrwałam się z transu. Wzbijając się świadomością w górę musiałam kilkakrotnie przekroczyć szybkość światła. Znów zwyczajnie siedziałam na łące pod drzewami, teraz tylko oparta rękami o ziemię, wbijając palce w glebę. Powstanie do pionu i utrzymanie się na nogach okazało się zaskakująco trudnym zadaniem. Na miękkich nogach dotarłam do budynków. Któryś z żywiołaków spytał mnie czy coś się stało, wziął pod ramię i poprowadził do pozostałych. Musiałam wyglądać naprawdę źle, bo cała grupa patrzyła na mnie z niepokojem. Nie byłam w tym momencie pewna, czy naprawdę mówili wtedy o mnie i czy nawet jeśli tak, naprawdę miało to jakieś znaczenie. Ostatecznie zdecydowałam, że spiskowcy czy nie, powiem im wszystko. Albo prawie wszystko. I tak cześć surrealistycznych szczegółów już zdążyła wyparować mi z głowy. Powiedziałam o medytacji, wizjach, psychodelicznych kolorach i kształtach, że mogłam ich jakoś zdalnie obserwować. I że coś żywego zaczęło obserwować mnie. Jakoś nikt z tej gromadki nie wydawał się niczym zaskoczony. Któryś z żywiołaków powiedział, że pewnie nieraz już słyszałam, że ten świat jest żywy i teraz miałam okazję sama się przekonać. Uspokoiło mnie to w niewielkim stopniu. Miałam wrażenie, że nawet teraz mogłabym nawet nie usłyszeć, ale wyczuć odległe drżenie tamtego pulsowania.
Powiedziałam im to, co chyba mieli nadzieję usłyszeć – że chyba nie przywykłam do nagłych objawień podczas medytacji i dlatego jestem w szoku. A poza tym wszystko u mnie w porządku.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#34
Dzień 17


Poprzedniego dnia zdecydowałam się przerwać połączenie po wejściu do jednego z budynków z maszynerią i zajęciu wygodnej pozycji w kącie. Logika podpowiadała mi, że to będzie chociaż trochę bezpieczniejsze, jakiś instynkt zdawał się wysyłać mi przeciwne komunikaty. Na razie postanowiłam kierować się rozumem, czucie i wiara musiały jeszcze trochę poczekać.
Znów zostałam sama. Tym razem bez większych szans na odnalezienie żywiołaków albo gnoma. Nie byłam już w lesie, widziałam spore połacie terenu wokół i gdyby któraś z tych istot była w pobliżu, bez problemu mogłabym ją znaleźć. A z żywych stworzeń widziałam tylko kruki na niebie i w oddali to stado zaobserwowanych wcześniej barwnych łaciatych stworzeń.
Spróbowałam zlokalizować tory, chyba najbardziej pewny punkt orientacyjny w tym miejscu. Byłam też ciekawa, dokąd mogą prowadzić. Nawet w tym świecie musiały się gdzieś kończyć. 
Cofałam się od budynków mniej więcej w kierunku widocznego w oddali lasu. Chciałam mniej więcej odtworzyć drogę, jaką przebyliśmy poprzedniego dnia. Znów przebiegałam niektóre odcinki, rozkoszując się tym uczuciem lekkości. Nie wiem, w jakim stopniu wynikało to z tutejszej grawitacji a w jakim z tego prostego faktu, iż NIE BYŁO TO FIZYCZNE CIAŁO. W pewnym momencie miałam wrażenie, że coś dziwnego dzieje się z czasem. W moim postrzeganiu nastąpiło jakby cięcie, jakiś impuls, przeskok, czego nawet nie potrafiłam nazwać. I w tym nieskończenie krótkim czasie, który został w niezrozumiały sposób wycięty musiałam pokonać koło czterdziestu metrów. Może nawet więcej. Dość szybko odsunęłam myśl o tym, że to po prostu Matrix się zaciął. Podejrzewałam już raczej zaplanowane działanie jakiegoś mechanizmu. Może niewidoczna bariera, którą bezwiednie przekroczyłam. Na wszelki wypadek cofnęłam się kilkanaście kroków, wolno, aby w miarę dokładnie ową barierę zlokalizować. Próbowałam wyczuć ręką coś w powietrzu, zagęszczenie, ciepło albo chłód, ładunek elektryczny… Cokolwiek. Na nic nie natrafiłam.
Nie chciałam zbyt pochopnie uznać – zbyt wiele konsekwencji niosła ze sobą taka myśl – że nie było to zależne od miejsca, od żadnych czynników zewnętrznych, ale ode mnie samej. Że to ja coś zrobiłam.
Spróbowałam to powtórzyć, biegnąc znów mniej więcej w obranym na początku kierunku, nieco tylko zbaczając w lewo dla zachowania losowości. Tak żeby test był bardziej wiarygodny. Nie zdołałam wywołać tej teleportacji, ale dla zasady poddałam się dopiero po jakichś pięciu próbach.
Znalazłam tory, przez jakiś czas szłam wzdłuż nich, potem odbiłam w prawo, kierując się ku pasącym się na łące zwierzętom. Stąd widziałam je wystarczająco wyraźnie i mogłam stwierdzić, że naprawdę były to krowy, chociaż bardzo nietypowo ubarwione. Białe obszary sierści mieszały się z różnymi pastelowymi kolorami, niebieskim, różowym, żółtym. Rogi krów były mocno skręcone w fantazyjne wzory. Zwierzęta przyglądały mi się obojętnie, szybko tracąc zainteresowanie mną. Przeszłam pomiędzy nimi, nie starając się omijać ich szczególnie szerokim łukiem. Nie sądziłam, żeby coś mi z ich strony groziło. I tak mogły poruszać się całkowicie swobodnie, nie widziałam u żadnej łańcucha, zamocowanego drugim końcem w ziemi. Teren nie był także ogrodzony. O boska kraino wolności…
Dotarłam do niewielkiej wiaty, niewidocznej początkowo od strony, z której nadchodziłam. Jej pochyły dach jednym końcem łączył się z ziemią, porastająca go trawa stanowiła ciągłość z łąką. Z drugiej strony wznosił się nad ziemię niecałe dwa metry. Wewnątrz było nieco więcej miejsca niż na typowym przystanku autobusowym. Mieściły się tam dwie niskie i krótkie ławki, stolik przykryty haftowaną serwetką i trzy błękitne metalowe wiaderka w jaskrawe ludowe motywy. Podobne wzorki znajdowały się na rozstawionych na stole kubkach i dzbanków.
Może teraz powinnam wziąć wiaderko i iść wydoić krowę? Nie, dziękuję, postoję. Zresztą nie za bardzo wiedziałam nawet, jak miałabym się do tego zabrać.
Wycofałam się do torów, odprowadzana spokojnymi spojrzeniami krów. Mówiłam sobie w myślach, że spróbuję tu wrócić, mając przy tym świadomość, że za szybko i tak nie zdołam znaleźć drogi, kiedy pójdę dalej. To było tak jak z Lamgdo. Jedynym miejscem, do którego zawsze mogłam powracać była moja enklawa. Albo to po prostu ja nie znałam odpowiednich sposobów. Może potrzebowałam właściwych słów mocy. Albo amuletu podobnego do tego, który nosiłam.
Nie szłam dokładnie wzdłuż torów, oddalałam się od nich w szerokich zakrętach, ale nie pozwalałam sobie na to, aby całkiem stracić je z oczu. Poczucie bezpieczeństwa jakie to dawało było raczej iluzoryczne, i tak nie wiedziałam gdzie jestem, ale mimo to czułam się dzięki temu pewniej. Ludzki umysł bywa pokręcony w działaniu.
Miałam nadzieję, że w ten sposób dotrę do miejsca, gdzie będą jakieś żywe istoty. Inteligentne żywe istoty. Pamiętając o możliwościach żywiołaków, co jakiś czas przyglądałam się łące wokół siebie w poszukiwaniu śladów tych istot, kiedy przemieszczały się poprzez ziemię, albo ruchu traw, wskazującego, że jakiś osobnik właśnie przechodzi w pobliżu. Próbowałam też wczuć się w energię w otoczeniu, ale jedyne nieznacznie silniejsze, skoncentrowane punkty okazywały się zającami albo osobnikami jakiegoś karłowatego gatunku saren czy jeleni. Chciałam sięgnąć umysłem nieco dalej, poza zasięg dostępny dla wzroku, ale coś mnie blokowało. Albo zbyt niski jeszcze poziom umiejętności, albo lęk, albo jedno i drugie. Bałam się, że kiedy bardziej się postaram i wejdę w odpowiednio głęboki dla tego celu trans, znów wciągną mnie mroczne wizje. Nie wiedziałam, czym dokładnie było to objawienie, którego dostąpiłam podczas medytacji. Miałam uznać to za zaszczyt, ponieważ nastąpiło to stosunkowo wcześnie na mojej drodze, czy raczej za ostrzeżenie?
(nie zbliżaj się, cofnij się, to nie dla ciebie)
Spojrzałam na łąkę przed sobą podejrzliwie. To wszystko mogło być iluzją? Warstewką lodu na nieskończenie głębokim morzu pustki? W każdej chwili byłam zawieszona nad taką otchłanią, wypełnioną jedynie skupiskami energii, runami i znakami? Jeśli taka była prawda, nie powinnam przed tym uciekać, przeciwnie, powinnam wniknąć umysłem w tę głębię. I szukać, badać, aż zrozumiem. Tylko z jakiegoś powodu sama myśl o tym powodowała nieokreślony dyskomfort, każący mi ją odepchnąć jak najszybciej.
Byłam akurat wystarczająco blisko torów, żeby wyczuć ich drżenie. Z początku słabe, ledwie zauważalne. Na horyzoncie wśród morza traw pojawił się pociąg. Śmieszna, kolorowa, zabawkowa lokomotywa, jak przekonałam się z bliska, z dachem mniej więcej na wysokości moich łokci. Za nią ciągnął się sznur drewnianych wagonów jak z kreskówkowej kopalni, tylko nieco bardziej wydłużonych. Przez pozbawione szyb okna otoczone malowanymi kwiatami, jakich nie powstydziłby się żaden hipis, zobaczyłam maszynistę. Rzeczywiście mogłam uznać go za krasnoludka. Był może nieco większy, niż zawsze wyobrażałam sobie krasnoludki, ale do miana krasnoluda brakowało mu bardzo dużo. Kiedy mnie zobaczył, zaczął hamować.
- Hę? - zagadnął – Reklamacji teraz się zachciało? To nie tutaj i nie teraz.
- Słucham?
- Interesantów zapraszam do magazynów. Chociaż nie ma gwarancji, do którego kiedy.
Spojrzałam ponad cylindrycznym, metalicznie połyskującym kominem lokomotywy na wagony. W każdym znajdowała się przypadkowa zbieranina drobnych przedmiotów codziennego użytku. Jedyną chyba wspólną ich cechą było to, że wszystkie miały małe rozmiary. Spytałam, czy właściciele wyrzekli się ich dobrowolnie, czy raczej krasnoludek
(Pan Zgubnik)
wszedł w ich posiadanie w sposób mniej legalny.
- Kradzież, hę? - obruszył się mały maszynista – Tak, zawsze to wina krasnoludka! Krasnoludek zabrał złośliwie! A było wcześniej pilnować swoich rzeczy! Nie gubić ich po zakurzonych kątach i ciemnych szczelinach, gdzie się nawet nie zagląda. Nie porzucać pod szafą i za kanapą. Jak się nie dopilnowało, to potem nie płakać i nie miotać klątw. Oddaliście je w ręce Pana Zgubnika, to Pan Zgubnik się nimi zajmie. Pan Zgubnik nie odmawia.
Sapnął i przesunął dwie dźwignie na panelu przed sobą. Pociąg powoli ruszył, ale na razie się nie rozpędzał. Miałam wrażenie, że zrobił tak celowo, żebym była w stanie za nim nadążyć. Skorzystałam z tego milczącego zaproszenia, nie przejmując się, że w ten sposób cofam się w kierunku, z którego tu przyszłam.
Spytałam zresztą, dokąd ta droga prowadzi.
- Do Zasmuty – wyjaśnił Pan Zgubnik – Ogólnie do okręgu Jetter. A w przeciwnym kierunku, za nami, do Birkerrund.
- To kręgi piekieł teraz mają nazwy? Jest ich już tak dużo, że numery nie wystarczają?
Po chwili dotarła do mnie zawarta w jego wyjaśnieniu istotna informacja. Tutaj najprawdopodobniej były MIASTA. O to także musiałam spytać, a odpowiedzi nieco ostudziły mój entuzjazm. Piechotą za daleko nie zdążyłabym dotrzeć przed zerwaniem połączenia. Na wagony, wypełnione po brzegi różnymi dziwnymi obiektami, nie ryzykowałabym wejścia. Stanowczo za dużo ostrych krawędzi. Poza tym dodatkowy ciężar, ze środkiem ciężkości umieszczonym znacznie wyżej niż inne elementy pociągu, mógł zapewne zwiększać ryzyko wykolejenia. Nie miałam pojęcia, czy to naprawdę miało znaczenie, ale w razie wypadku raczej nie byłabym w stanie umieścić na torach pociągu wraz ze wszystkimi wagonami. Mimo swoich gabarytów pociąg nadal ważył wystarczająco dużo, aby takie próby spełzły na niczym.
Próbowałam kawałek biec, kiedy Pan Zgubnik przyspieszył. W pewnym momencie nawet udało mi się znowu TO zrobić. I tak samo jak poprzednim razem nie potrafiłabym wyjaśnić, co właściwie zrobiłam i w jaki sposób tego dokonałam. Pan Zgubnik chyba niczego nie zauważył, lokomotywa wtedy była już spory kawałek przede mną. Zrezygnowałam w końcu z pościgu, czując, że nie ma to większego sensu. Zatrzymałam się i próbowałam przeanalizować swoje odczucia. Nie byłam zmęczona, przynajmniej nie w fizycznym sensie. Pomijając nawet moją łagodnie mówiąc przeciętną kondycję, w normalnej sytuacji powinnam odczuć ten wysiłek. Czy mogłam jakoś wykorzystywać energię, żeby zwiększać swoje możliwości? Szybciej biegać albo wyżej skakać? Według niektórych adeptów wschodnich sztuk walki qi pozwalała podkręcać ciało do wyższych obrotów. Przypuszczałam, że nawet jeśli w normalnym świecie to nie miało prawa działać, tutaj istniała jakaś szansa. Takie moje pobożne życzenia, które dopiero mogłam weryfikować. W końcu Powell obiecywał niby przenikanie przez ciała stałe…
Zacisnęłam zęby i znów zaczęłam biec. Nie starałam się trzymać torów, wybierałam jak najrówniejszy teren, w miarę możliwości tam, gdzie trawa nie była zbyt wysoka. Trudno było mi to ocenić na oko, ale niezależnie od wysiłku i skupienia na biegu, nie zaobserwowałam żadnej szczególnej różnicy w szybkości. W końcu po raz kolejny doprowadziłam jakimś sposobem do tego przeskoku, na chwilę wycinającego krótki odcinek czasu czy może to mnie przenoszącego poza czas. Nie mogłam jednoznacznie stwierdzić, że stało się to dokładnie w momencie największego skupienia. Pewne było to, że w ten sposób niejako na skróty pokonałam pewną część drogi. Seria kilku czy kilkunastu takich przeskoków w końcowym efekcie mogłaby pewnie przyspieszyć poruszanie się, ale bezpośredniego wpływu na szybkość biegu raczej to nie miało. Przypominało bardziej jakiś rodzaj teleportacji.
Oczywiście o powtarzalności i kontroli tego procesu mogłam sobie pomarzyć…
Oddaliłam się od torów jeszcze bardziej, wchodząc w obszar niewielkich połaci lasu rozdzielonych pasami łąki. Tutaj teren bynajmniej nie był równy, co kilkanaście metrów natykałam się na uskoki i rowy, osuwiska odsłaniające kamienie pod warstwą ziemi i gęste skupiska splątanych krzewów. Natrafiłam też na odnogi widocznej wcześniej rzeki. Biegać tu się nie dało, mogłam co najwyżej popisywać się przed ptakami i wiewiórkami jak efektownie można skakać w warunkach tutejszej grawitacji. W niektórych momentach było to konieczne, jeśli chciałam iść dalej. Nie spieszyłam się, okolica była na tyle atrakcyjna, że często przystawałam, żeby zwyczajnie podziwiać widoki. Miałam wrażenie, że dostrzegam w otoczeniu nienaturalnie wiele rozmaitych odcieni barw, niektóre z nich wydawały mi się nowe, nieznane do tej pory. Gdybym miała zeznawać na torturach (i gdyby jeszcze było to tak istotne, że aż godne tortur!), żadnym sposobem nie zdołałabym sobie przypomnieć, czy stały się dla mnie dostępne dopiero od tego dnia, czy mogłam je widzieć już nieco wcześniej, ale wówczas nie zwracałam na nie uwagi.
Punkt dla Arthura Powella. Rzeczywiście w wymiarze astralnym istniały inne, niespotykane w normalnej rzeczywistości barwy. A tak właściwie… Czy którykolwiek z autorów tych czy innych ezoterycznych dzieł kiedykolwiek osobiście był w innym wymiarze? Czy chociaż część tych książek zawierała jakieś ziarna prawdy, czy stanowiła jedynie fantazje autora i elementy wierzeń jego epoki? Coraz bardziej byłam skłonna uznać, iż szanowny pan Powell albo tutaj nie bywał, albo miał możliwość jedynie krótko, krócej nawet niż ja, poznawać uroki tego świata.
Przeskoczyłam kolejny rów wypełniony wolno płynącą wodą. Drugi brzeg znajdował się prawie metr niżej, więc nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Warstwa miękkiej trawy ugięła się pod moimi stopami. Wylądowałam praktycznie bezgłośnie, ale i tak zdołałam jakoś wystraszyć niewidoczną dla mnie wcześniej zza krzaków karłowatą sarnę. Odruchowo pobiegłam mniej więcej w kierunku, gdzie zwierzę zniknęło wśród drzew, chociaż prawie od razu straciłam je z oczu. Biegnąc mniej więcej prosto, dotarłam do szerokiego na ponad metr płytkiego strumienia. Tutaj nie miałam możliwości znalezienia się po drugiej stronie jednym skokiem a na zdejmowanie butów aby przejść w tym momencie nie miałam większej ochoty. Ruszyłam powoli w górę tej strugi.
Co jakiś czas na mojej drodze pojawiały się wzniesienia, w niektórych takich miejscach na strumieniu występowały progi, po których woda spadała spienioną kaskadą. Raz minęłam samotny kamienny filar. Nie było w nim nic specjalnego, co mogłoby mnie skłonić do obejrzenia go z bliska, z brzegu strumienia widziałam go wystarczająco dokładnie. Dotarłam w końcu do miejsca, skąd mogłam widzieć zbudowaną z drewnianych słupów i kamieni tamę, zatrzymującą wodę w dość rozległym zbiorniku. Staw zdawał się mieć nieregularny kształt, niewidoczny stąd w całej swojej okazałości. Przyspieszyłam, podchodząc bliżej, dostrzegając kolejne szczegóły, jak dwa rzeźbione słupy, podobne trochę do totemów czy stojąca na wcinającym się w staw cyplu lądu altanka. Za dzielącą ten teren niezbyt szeroką ścianą drzew widziałam kilkupiętrowy budynek. Wydawał mi się większy od mojego domu i podobnie chaotycznie zbudowany. Trudno było mi ocenić wszystko z miejsca, w którym się znajdowałam, ale kiedy spróbowałam podejść jeszcze bliżej, czekała mnie niespodzianka.
W pewnym momencie nie byłam w stanie iść dalej. Niewidoczna bariera, jakiś rodzaj pola siłowego, nieoczekiwanie znalazła się na mojej drodze. Nie uderzyłam w nią jak w stały obiekt, bardziej ugrzęzłam w czymś gęstym i elastycznym. I absolutnie nieprzenikalnym. Cofnęłam się o krok i próbowałam badać to wyciągniętą ręką, podskakując, chciałam upewnić się, że przeszkoda ciągnie się w górę przynajmniej powyżej punktu, gdzie mogłam sięgnąć. Potem schyliłam się, aby potwierdzić, że pole styka się z ziemią. Dwa metry na prawo ode mnie zobaczyłam niski, czworoboczny kamienny słupek.
Trzymając rękę na niewidocznej przeszkodzie, zaczęłam iść przed siebie, nie w prawo, gdzie po paru metrach znalazłabym się w strumieniu, ale w przeciwnym kierunku. Byłam praktycznie pewna, że w przekroju tej bariery znajdę kolejne. I znajdowałam, w nieregularnych odstępach, bardziej lub mniej wystające ponad ziemię, niektóre ukryte wśród kęp wyższej trawy. Prawie wszystkie z wyrytymi symbolami, podkreślonymi – a jakże! - lekko fosforyzującym jasnoniebieskim barwnikiem. Pochyliłam się nad czterema znajdującymi się akurat w regularnych odstępach od siebie. I nie wiem, czy właśnie tego powinnam się spodziewać, czy wręcz przeciwnie, ale może właśnie podświadomie się domyślałam. Na dwóch słupkach, oprócz trójkątów odwróconych wierzchołkami w górę lub w dół, okręgów, łuków i innych kształtów, w dwóch miejscach widziałam znak tsir.
Dokładnie tak. Znajdowałam się na granicy wydzielonego terenu, otoczonego, podobnie jak moja enklawa, energetycznym murem. Tylko tym razem taki mur skutecznie uniemożliwiał mi przejście.
Tknięta nagłą (i całkowicie idiotyczną) myślą, zdjęłam z szyi amulet i powoli, jakby stopniując nastrój, zbliżyłam go do symbolu tsir, najpierw na jednym słupku, potem na wszelki wypadek na drugim. Klucz portalu. Klucz, który otwiera drzwi. Może u mnie nie musiałam tego robić, ale tutaj było to konieczne... Potem jeszcze spróbowałam przebić niewidoczną barierę ręką z amuletem. Bezskutecznie.
(brak dostępu… to nie należy do ciebie)
Cofnęłam się kilka kroków, znalazłam kawałek miejsca nadającego się do siedzenia i podjęłam próbę wyciszenia umysłu. Wobec gorączkowych myśli i kłębiących się pytań, zbyt licznych i nie do końca jeszcze sformułowanych, było to zadanie prawie niewykonalne.
Nie przy obecnym doświadczeniu, jak powiedziałaby to Kiri. Do jasnej cholery, Kiri, dlaczego akurat teraz cię tu nie ma?! To była jedna z sytuacji, kiedy właśnie jakiś komentarz bardzo by się przydał.
Chciałam po prostu coś wyczuć. Zbadać to w jakikolwiek sposób. Im dłużej próbowałam uciszyć niechciane myśli, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że nawet, gdybym zdołała coś „zobaczyć”, nie umiałabym wyciągnąć z tego sensownych wniosków. Nie miałabym nawet z czym tego porównać, bo jakoś dotąd nie przyszło mi do głowy, żeby badać energię przy granicach mojego terenu.
Wstałam, kiedy przyszła mi do głowy inna myśl, pomysł na prosty i tym razem raczej wykonalny eksperyment. Sprawdzić, czy znajdowałam się poza niewielkim ogrodzonym terenem, czy może wewnątrz energetycznego muru, otaczającego spory obszar, wraz z moją własną enklawą, Lamgdo i rozległymi lasami. To drugie wydawało mi się jakoś znacznie mniej prawdopodobne, ale nie wykluczone. Należało podejść do tego w sposób naukowy i doświadczalnie zweryfikować. Poczucie jasno określonego celu natychmiast dodało mi sił do działania.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#35
Kiedy stał wyprostowany, ramiona miał na wysokości moich kolan. 

[Obrazek: gnome_from_matrix_by_rootmad-dc50z9c.jpg]
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#36
SlaviaConsesiao?
Wysłane z mojego Commodore 64


Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#37
Dzień 18


Zdobyłam się na odwagę, aby spróbować w medytacji osiągnąć najgłębszy trans jaki zdołam. Owo zbieranie odwagi zajęło mi praktycznie cały ten czas, jaki upłynął pomiędzy wizytami w tym Fokusie. Niezbyt mi się to spodobało. Do tej pory oddzielałam grubą kreską sprawy dotyczące tego innego wymiaru od mojego codziennego życia. Tyle, że czasem pomyślałam przez chwilę o tym, co powinnam zrobić przy następnym pobycie i pozwalałam tej myśli się ulotnić. Jak dym. Jak świecąca manifestacja mojej astralnej energii. Teraz po raz pierwszy rozmyślania wypełniły cały mój dzień.
Z jednej strony spragniona byłam mistycznych przeżyć, z drugiej strony nie potrzebowałam, aby owe przeżycia były tak… przytłaczające. Bałam się tej otchłani, przypominającej mi żart jednego z żywiołaków, o tej czarnej dziurze, która mnie pochłonie. To był właśnie mój problem – nie miałam pojęcia, czy to był żart, czy jednak kryło się w tym coś więcej. Bo może moje ciało astralne nie było bezpośrednio zagrożone, ale umysł, czysta świadomość, jak najbardziej mogła zostać pożarta. Na to byłam może nie tyle zła, ale przynajmniej lekko zirytowana. Dobrze wiedzieli, że jestem tu nowa i prawie nic o tym świecie nie wiem, dlatego nie powinni nawet w żartach tak mnie straszyć.
Usiadłam w pobliżu odkrytego poprzedniego dnia niewidzialnego muru. Wtedy zdołałam stwierdzić, że otoczony tą barierą teren ma promień średnio czterystu metrów i poza budynkiem w centrum i altanką w obrębie jego granic mieszczą się jeszcze fragmenty murów z białego kamienia, łuki i filary, przypominające antyczne ruiny z ilustracji w podręcznikach historii. Część tych konstrukcji w jakimś stopniu została zalana przez odnogi rozległego stawu, na ile mogłam to ocenić poprzez drzewa i wzniesienia, jakby celowo nasypane góry ziemi.
Kiedy tylko poczułam lekkie otępienie i utratę kontaktu z miejscem, w którym siedziałam, skupiłam się na utrzymaniu się na powierzchni rzeczywistości. Liczyłam na to, że jeśli nie pogrążę się zanadto, nie wejdę w obszar zdradzieckiej ssącej siły czarnej nicości. Próbowałam wyczuć energię otoczenia, nie koncentrując się z nadmiernym wysiłkiem, żeby nie przerwać transu. Miałam wrażenie – które mogło być równie dobrze wrażeniem i niczym więcej – że zaczynam rozumieć na czym otwieranie umysłu miało polegać. Należało wyciszyć się, w zależności od sytuacji, i być może potrzeb i celu, w mniejszym lub większym stopniu i dopiero wówczas spróbować zobaczyć coś więcej, jakąś inną warstwę tego Matriksa. Nie jedno albo drugie, ale jedno i drugie naraz.
Tym sposobem mogłam już zauważać niewielkie zawirowania energii, naturalną różnorodność wynikającą z istnienia drzew i innych obiektów oraz przestrzeni między nimi.

Czym jest rezystancja? To tak jakby jechać motocyklem przez las, ale najprostszą drogą, uderzając w każde drzewo, odbijać się od niego i jechać dalej, spowolnionym przez nie.

Wyciszając się jeszcze bardziej rozszerzałam swoje postrzeganie, dosięgając w końcu do niewidzialnego muru. Tym nieokreślonym „czuciem” mogłam lokalizować go bez problemu. Nie byłam jednak w stanie draństwa przeniknąć! Stanowił on granicę, za którą rozciągała się terra incognita, biała plama, pustka i niewiadoma.
Po kilku próbach wstałam, zirytowana. Na szczęście nie zdołałam całkowicie wybić się z tego odmiennego, bardziej podatnego stanu umysłu. Spróbowałam wykorzystać to do sprowokowania tych krótkodystansowych przeskoków. Znów postarałam się osiągnąć spokój. Teraz przyszedł niemal jak na zawołanie.
Znalazłszy odcinek mniej więcej prostej drogi na równiejszym terenie, zaczynałam biec, po kilku krokach koncentrując się. Nie byłam na tyle naiwna, żeby wierzyć, iż wystarczy pomyśleć, że chcę to zrobić i od razu to nastąpi. Nie wiedziałam jednak, jak inaczej mogłabym to osiągnąć. Tym sposobem po jakimś czasie doszłam do skuteczności mniej więcej raz na siedem prób. Nie było to może osiągnięcie rewelacyjne, ale już coś. A ja byłam jeszcze mocno zielona i w swoich próbach błądziłam całkowicie po omacku. Nie miałam absolutnie żadnego wpływu na to, jaki dystans w ten sposób pokonywałam. Czasem był on dłuższy, innym razem przenosiło mnie zaledwie kilka metrów w przód.
Z przyczyn oczywistych, mimo iż tym sposobem łącznie pokonałam kilka kilometrów pozostawałam ciągle po jednej stronie rzeczki. Przejść zdecydowałam się kiedy natrafiłam na punkt w którym gałęzie i inne naturalnego pochodzenia śmieci tworzyły coś w rodzaju luźnej tamy, nie przeszkadzającej jednak przepływowi wody. Samo to nie wystarczało, musiałam dopiero na tym stworzyć coś w rodzaju mostu, przeciągając na wierzch tej sterty dwa z leżących w okolicy konarów, oba dwukrotnie dłuższe niż mój wzrost i grubości mojego ramienia, z odgałęzieniami, które nie zostały całkowicie usunięte i których usuwanie teraz zajęłoby zbyt wiele czasu. Przynajmniej tyle dobrego, że tutaj były lżejsze niż należało się spodziewać w normalnych warunkach.
Już po drugiej stronie mój entuzjazm do teleportacji w znacznym stopniu opadł. Podjęłam jeszcze trzy próby, w tym jedną zakończoną powodzeniem. Nie czułam, żeby te eksperymenty jakoś szczególnie mnie zmęczyły, zwyczajnie nie bawiło mnie to tak jak na początku. Potem po prostu szłam przed siebie, prostopadle do rzeki, wśród rzadziej rosnącego już tutaj lasu.
Zatrzymałam się ponad kilometr dalej, obok grupki drzew o jasnej, prawie białej, gładkiej korze. Położyłam rękę na najbliższym z pni i spróbowałam pobrać trochę energii. Robiłam to dla ćwiczeń, nie czułam, żeby naprawdę istniała taka potrzeba. Potrzebowała tego najwyżej moja znów rozbudzona ambicja.
Znowu weszłam w płytki trans. Żeby coś wyczuć musiałam przenieść uwagę z obiektów na przestrzeń wokół nich, tak jakbym przenosiła spojrzenie z czegoś znajdującego się tuż obok na ignorowane wcześniej tło. „Zobaczyłam” energię drzewa, zajmującą tę samą przestrzeń co jego namacalna postać. Koncentrując się na tej warstwie rzeczywistości, mogłam, patrząc na swoją rękę, czuć się prawie tak, jakby była ona przezroczysta. Mogłam w niewielkim stopniu wessać energię w głąb tej „pustki” w sobie. Jakiś efekt osiągnęłam, chociaż odczułam to dopiero później, kiedy zdążyłam już odejść od drzewa. W bliżej nieokreślony sposób czułam w sobie, w swoim astralnym czy eterycznym ciele RÓŻNICĘ. Nieznaczną zmianę właściwości, jakby do roztworu o stałym wcześniej składzie wprowadzony został inny, nowy składnik. Nie był on lepszy ani gorszy. Po prostu inny.
W oddali przed sobą widziałam coś, co równie dobrze mogło być formacją skalną albo zabudową. Trudno było to jednoznacznie określić z takiej odległości. Obrałam ten kierunek i może w ciągu kilku godzin nawet bym tam dotarła, ale niespodziewane okoliczności doprowadziły do tego, że ostatecznie zmieniłam zdanie. W pewnym momencie, idąc przed siebie i o niczym szczególnym nie myśląc, usłyszałam głos. Dokładniej śpiew, a przynajmniej po chwili tak uznałam. Pierwsze skojarzenie – driady. Jeśli ktoś miałby śpiewać w lesie, to przede wszystkim one. Wsłuchując się uważniej, stwierdziłam, że głos jest raczej męski. Zaczęłam się rozglądać, próbując zlokalizować, skąd ten głos dobiegał. Jedynymi żywymi stworzeniami w okolicy były owady
(a może latające gady?)
podobne trochę do morskich koników obdarzonych błoniastymi skrzydłami. Coś jeszcze czasem poruszało się wśród zarośli, kiedy się zbliżałam. Nie byłam już w stanie odpowiednio wyciszyć się i skoncentrować, żeby ułatwić sobie zadanie, mózg rozpaczliwie protestował na samą myśl o kolejnym mentalnym wysiłku. Słusznie poniekąd. Musiały mi wystarczyć podstawowe – chociaż zdawało mi się, że i tak już na stałe wyostrzone – zmysły. Mimo wszystko jakimś sposobem podążałam mniej więcej we właściwym kierunku. Słyszałam ten głos coraz wyraźniej, tak, że mogłam już rozpoznawać słowa.

Ty, który z ogniem igrasz wciąż,
Wydając się na łup,
Dlaczego pragniesz, by jak wąż
Pełzała u twych stóp

Podążać dłonią dziwnie źle
Tam gdzie nie sięga wzrok
Zaprawdę ona tylko chce,
Byś cofnął się o krok

Zatrzymałam się, kiedy zobaczyłam siedzącą na pniaku postać podobną do człowieka. Dotarło do mnie, że to właściwie pierwszy raz. Pierwszy raz po prawie trzech tygodniach spędzonych w innym wymiarze spotkałam istotę wyglądającą normalnie jak człowiek! No, prawie normalnie. Kiedy podeszłam jeszcze trochę bliżej, skradając się za drzewami, zobaczyłam, że ów młody człowiek posiada parę wyrastających z pleców skrzydeł o banalnie białych puszystych piórach. Z tego powodu zapewne to, co z daleka brałam za koszulkę, w rzeczywistości było szerokimi pasami owijającymi jego tors i ramiona prawie jak bandaże mumii. Anioł cholerny jak widać. To nic dziwnego, że śpiewał. Tylko liry albo harfy (na czym w końcu te anioły grają?!) brakowało, w zamian za to w pobliżu na trawie leżała gitara. Złotoloki anioł w tej chwili nie grał, śpiewając ostatnią zwrotkę.

Gdy dusza płonie, ciało drży,
Lecz ty chcesz dla niej śnić
Zaprawdę powiadam ci,
Ze źródła będziesz pić

Jakieś dwa metry za plecami anioła stało zwierzę podobne nieco sylwetką i ubarwieniem do strusia, miało jednak cztery nogi, dużo większy dziób i obwisłe długie uszy. Na jego grzbiecie czasem przysiadał pstrokaty rajski ptak, co stworzenie przyjmowało obojętnie. Ptak zresztą nie siedział w jednym miejscu zbyt długo, krążąc wokół młodego anioła, lądując w różnych punktach po to, żeby znów za chwilę zerwać się do lotu. Nie wiem, które z tych dwóch zwierząt zobaczyło mnie jako pierwsze, ale po chwili spoglądały w moją stronę oba. Potem chłopak, jakby telepatycznie wyczuwając ich zainteresowanie, także uniósł głowę. Uśmiechnął się i pomachał do mnie ręką, jak mi się zdawało, wołając, żebym podeszła.
- Cześć – powitał mnie, wstając – Zgubiłaś się? Pierwszy raz cię tu widzę.
Zgubiłam się… W pewnym stopniu takie właśnie miałam wrażenie, ale oczywiście szybko zaprzeczyłam. Spróbowałam przywołać choćby wrażenie pewności siebie i przedstawiłam się. Przyznałam się też, że jestem w tej Krainie Czarów od niedawna, ale starałam się powiedzieć o tym w sposób nie zdradzający jak bardzo zielona jestem. On mógł jakoś mimo wszystko to wyczuć?!
- Ja jestem Ireasz, poeta – przedstawił się. Dosłownie w taki sposób.
- Jesteś aniołem?
Ireasz zaczał się śmiać.
- Nie, człowiekiem jak i ty. Tylko tutaj mam skrzydła. Szkoda, bo w normalnym życiu też by się czasem przydały…
Przyjrzałam mu się badawczo… A co tam! Nazwę po imieniu, przyglądałam mu się nieufnie. Bo i ufać nie miałam powodu, podobnie jak wierzyć w cokolwiek, co mi mówił. Jakiś dziwny zbieg okoliczności
to był, że właśnie teraz, kilka dni po tym, jak zdołałam sformułować swoje podejrzenia wobec całego tego pięknego świata, natknęłam się na tego anioła-wcale-nie-anioła, twierdzącego, że nie jest wytworem mojego mózgu, ale istniejącą realnie, autonomiczną jednostką. Mój umysł mógł tak się bronić, albo wręcz przeciwnie, drwić ze mnie i moich prób zachowania dystansu i zdrowych zmysłów. A czy ja miałam jakikolwiek sposób, żeby to sprawdzić? Wyczuć, jak to któryś z żywiołaków powiedział. Wyczuć, czy kłamie, ale to też mogło się nie udać, nawet jakbym była w stanie tak z marszu osiągnąć odpowiedni stopnień koncentracji. Chłopak mógłby przecież tak być stworzony, tak zaprogramowany, że dla niego byłoby to prawdą. Jak w snach, kiedy przeszłość i wspomnienia zdeterminowane są przez scenariusz.


W obliczu chaosu nic nie jest prawdziwe
Wszystko jest dozwolone


~ Peter Caroll „Liber Null”


Ireasz spojrzał na mnie pytająco.
- Co jest? Pierwszy raz widzisz, jak kogoś trochę zmieniło? Jeśli tak, to chciałbym poinformować, że takie coś się tu zdarza i to wcale nie jakoś ekstremalnie rzadko.
Uznałam, że niczym nie zaryzykuję, mówiąc mu w tym wypadku prawdę.
- To nawet nie to. Ja pierwszy raz widzę tutaj człowieka.
Ireasz uniósł brwi, ale to była jego jedyna reakcja świadcząca o zaskoczeniu.
- No, mogłem się domyślić. Skoro jesteś nowa, to mogłaś nie mieć okazji. Od jak dawna tu bywasz?
Oględnie powiedziałam, że nieco krócej niż miesiąc, co było zasadniczo prawdą. Na szczęście nie drążył tematu za bardzo, po prostu przyjął moje wyjaśnienie.
- Ja tak miałem chyba przez tydzień jak pamiętam – odparł – Jak jeszcze nie umiałem się poruszać w Astralu. Nawet jak wiedziałem, że nie jestem tu sam, ciężko było mi znaleźć znajomą.
Odwrócił się, spojrzał na gitarę. Przez chwilę patrzył na nią, zagryzając wargę, potem podszedł do niej, uniósł nad nią rękę i wykonał kilka szybkich gestów palcami. Na ziemi wokół gitary rozbłysł żółtawy krąg z kilkoma znakami na obwodzie, następnie zmienił kolor na czerwony i zniknął wraz z instrumentem. Przyglądałam się temu ze zdumieniem, podziwem i lekką zazdrością. Nie wyglądało to jakby Ireasz chciał się przede mną popisać, zrobił to zupełnie naturalnie, niemal odruchowo jak coś, co człowiek przywykł robić codziennie. Tej swobodnej naturalności zazdrościłam mu chyba najbardziej.
Nie wiem czy wyczuł moje myśli, czy po prostu zauważył moje zdziwione spojrzenie, bo zaraz pospieszył z wyjaśnieniem.
- Ten świat daje duże możliwości ułatwienia sobie życia. Potrzeba odrobiny wprawy i zdolności koncentracji, i z czasem takie drobne rzeczy same przychodzą.
- Pewnie znajomość odpowiednich słów mocy i gestów też się przyda – podsunęłam, jednocześnie zastanawiając się, czy przypadkiem taka biegłość w manipulowaniu rzeczywistością nie świadczyła raczej o tym, że ów skrzydlaty chłopak był tylko kolejnym wytworem tego świata iluzji.
- Owszem, ale to też z czasem przyjdzie – stwierdził Ireasz – Ja akurat nigdy nie starałem się uczyć tego na siłę, chociaż wiem, że inni uparcie próbują wyuczać się na pamięć.
Powoli zaczął iść, jak po chwili się zorientowałam, mniej więcej w tę samą stronę, w którą podążałam wcześniej. Zapytany o to powiedział, że teraz spaceruje sobie tak bez celu. Dodał też, że „nie zmusza, ale gorąco zachęca” abym do niego dołączyła. „Żebym nie wkręciła się w solipsyzm” jak wyjaśnił. Śmiał się przy tym, ale w taki sposób, że raczej nie mogłam uznać, że sobie ze mnie żartuje. Potem przyznał mi się, że jeszcze nigdy wcześniej nie miał sytuacji, w której spotkałby kogoś praktycznie całkiem nowego i nieobeznanego z tym światem i nie czuł się przez to jak mentor, do której to roli zdecydowanie kwalifikacji nie posiadał. Bywał tu od dwóch lat z kawałkiem, więc siłą rzeczy trochę wiedzy musiał zdobyć, ale - co wielokrotnie podkreślał – nie uważał się w żadnym wypadku za doświadczonego. Zapewne dlatego, że nie dociekał tak na siłę… Chociaż jak powiedział później, eksperymentować też mu się zdarzało.
Starałam się bardziej zadawać pytania niż przyznawać się do swoich, w większości nieskutecznych prób. Przynajmniej na razie taka taktyka wydała mi się bezpieczniejsza.
Zwierzęta, które wcześniej towarzyszyły Ireaszowi, dalej trzymały się w pobliżu. Przynajmniej do momentu, kiedy brunatnego stwora o długiej szyi i bezwłosych nogach chłopak odesłał, polecając mu wracać do domu. Ptakowi pozwolił pozostać, ale musiał w jakiś sposób dać mu do zrozumienia, żeby trzymał się na dystans, bo tamten wzbił się wysoko w powietrze.
- Chowańce – wyjaśnił – Tulpy. Dajmony… Wiesz co to?
- Części twojego umysłu – odpowiedziałam z pewną satysfakcją – I jak widzę, można mieć takich więcej niż tylko jednego.
Ireasz wzruszył ramionami.
- O jakichś odgórnych ograniczeniach nie słyszałem.
Cholera… Chciałam, żeby ten młody człowiek okazał się prawdziwy. Tak bardzo, tak rozpaczliwie tego pragnęłam. Nawet nie ze względu na niego samego – może trochę, ale nie tylko dlatego – ale ze względu na to, jakie to niosło ze sobą konsekwencje. Jeżeli on rzeczywiście był istniejącym człowiekiem, a nie projekcją mojego umysłu, wzrastały szanse na to, że inne rzeczy, które widziałam wokół siebie również mogły (nie musiały ale mogły!) być ode mnie niezależne.
Potrzebowałam tylko jakiegoś potwierdzenia.




# Odautorski bełkot

Tekst o rezystancji usłyszałam na początku studiów od wykładowcy fizyki. 
Fragmenty piosenki to utwór, który wymyśliłam i śpiewałam w czasach nawracającej depresji.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#38
...zwierzę podobne nieco sylwetką i ubarwieniem do strusia, miało jednak cztery nogi, dużo większy dziób i obwisłe długie uszy...

[Obrazek: ireasz_tulpa_by_rootmad-dc5digx.jpg]
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#39
Dzień 20

Cały czas próbowałam rozgryźć Ireasza. Wydawać by się mogło, że okaże się to tak proste jak sama myśl o tym, kiedy będziemy przez co najmniej kilkanaście godzin przebywać razem. Mogłam bez problemu zastosować te same triki, które polecali specjaliści od świadomego śnienia, jak zadawanie pytań, na których odpowiedzi nie zna się samemu – ale cóż z tego jeżeli nawet otrzymałabym odpowiedź, gdybym nie mogła jej w żaden sposób zweryfikować?
A odpowiedzi od razu uzyskiwałam. Ireasz był jeszcze uczniem szkoły średniej – tego już wcześniej zaczęłam się domyślać, wydawał się na pierwszy rzut oka młodszy ode mnie…
- Błąd, Maddigan, popełniasz błąd! – odezwał się głosik w mojej głowie – Wyciągasz wnioski na podstawie tego astralnego ciała, które możesz oglądać. Sama widzisz, że tutaj on ma skrzydła. Jaką możesz mieć pewność, że on normalnie jest do tego ciała astralnego w jakikolwiek sposób podobny?
Na to mogłam mieć kilka odpowiedzi i ani jednej sensownej. Że przecież ja wyglądałam tak samo jak normalnie – ale w końcu Ireasz twierdził, że ciała astralne mogą się zmieniać. Że tak się przedstawił, jako poeta i wyglądał dokładnie tak jak mogłabym się po takich słowach spodziewać – co w pewnym sensie dokładnie przeczyło hipotezie a w dodatku obnażałoby prawdę, iż w głupi sposób ulegam stereotypom. Że skoro ciała astralne były odbiciem umysłu, osobowości, czegoś jeszcze, czego nie umiałam nazwać i co miało związek z tożsamością… a skąd ja u licha mogłam mieć taką pewność?!
- Nie mam nawet pewności, że on „normalnie” w ogóle istnieje – odpowiedziałam zatem. Zniżyłam głos do szeptu, który wydawał mi się bezpieczny, ale Ireasz i tak spojrzał na mnie pytająco. Cholera, chyba tutaj zdalna komunikacja mentalna z odszczepionymi kawałkami własnej jaźni powinna być normalna…
Spytałam go o to niedługi czas później. Powiedział, że owszem, to jest normalne. Tulpy zawsze odzywają się w umyśle i bez problemu można im mentalnie odpowiedzieć, mimo iż większość osób i tak mówi do nich na głos.
- Większość osób – podchwyciłam natychmiast – To ilu jest tu ludzi poza nami?
Starałam się, żeby zabrzmiało to możliwie najbardziej naturalnie. Ireasz wzruszył ramionami.
- Kilkaset tysięcy mniej więcej, dokładnej liczby nie znam. To się zmienia, jedni przestają się tu pojawiać, przychodzą nowi, część wpadnie parę razy i nie wróci, inni siedzą tu latami każdego dnia.
Kolejna odpowiedź nie do zweryfikowania. Dwie wartości logiczne legły na szalach wagi, wciąż boleśnie wspartej na krawędzi zatrzymanej w locie monety. Coś w końcu powinno przeważyć, ale na razie gra toczyła się dalej.
Przy okazji dowiedziałam się, że rajski ptak, znów latający gdzieś w pobliżu, ma na imię Trey a to drugie stworzenie, przypominające zmutowanego strusia zbiegłego z opuszczonego ZOO w Czarnobylu, nazywało się Kaabir.
- Trey był pierwszy – mówił Ireasz – Jakieś pół roku po pierwszej wizycie w tym Fokusie. Wtedy wyglądał trochę inaczej. Był mniejszy, nie tak bardzo, ale trochę był. I znacznie mniej kolorowy.
- Czyli one też mogą się zmieniać.
- Mogą, nawet łatwiej i częściej niż ludzie. A rok później zaczął pojawiać się Kaabir. To akurat był proces rozłożony w czasie, najpierw był sam głos i czasem wrażenie obecności, potem przez kilkanaście dni był czymś… - na chwilę urwał, szukając najlepszego określenia – Jakąś bezpostaciową chmurą energii. W końcu przybrał wyraźną postać. Nie wiem, czy ja przypadkiem nie zakłócałem w jakiś sposób tego procesu albo czy byłem w stanie w jakoś go ułatwić jakbym chciał.
Wyczułam w jego głosie niepewność. To było coś, co zdecydowanie odróżniało go od napotkanych dotychczas stworzeń. One po prostu dobrze odgrywały swoje wyznaczone role, jakiekolwiek one były. Ireasz zdawał się podobnie do mnie nie rozumieć wszystkich zasad rządzących tym światem i to czyniło go bardziej wiarygodnym. Chyba, że taka właśnie była rola przypisana jemu…
Zachwiane lekko szale wagi znów znieruchomiały w równowadze. Później pomyślałam o tym, że trochę dziwny mógł wydawać się fakt, iż stworzenia odgrywały swoje role niezależnie od tego, czy rozumiałam je czy nie, ale moją pierwszą myślą był właśnie ten kontrast Ireasza w stosunku do nich.
Przeszliśmy do części lasu, która bardziej przypominała sad. Opuszczony, częściowo zdziczały, ale jednak sad. Drzewa były tu dużo niższe, w większości kwitnące albo owocujące, trawa soczyście zielona i gęsta, z prawie wyraźnie wytyczonymi ścieżkami. Krawędzie niektórych dróg zaznaczone były przy pomocy okrągłych białych kamieni.
- Chcesz? - spytał Ireasz, wskazując na kwitnące drzewo, będące chyba jabłonią. Nie czekając na odpowiedź, podszedł do drzewa i położył rękę na pniu. Nie widziałam, jakie symbole musiał nakreślić palcem na korze, zanim jedna z gałęzi posłusznie podsunęła mu pod nos ekspresowo dojrzałe owoce. Jedno z jabłek, o nietypowo czerwono-fioletowej skórce, podał mi na zachęcająco wyciągniętej dłoni.
- To normalni ludzie też mogą tak robić? - spytałam zaskoczona.
- Co robić? Zrywać jabłka?
- Nie, to - gestem głowy wskazałam na drzewo – Prosić drzewa o owoce.
Teraz on wydawał się zaskoczony.
- A z jakiego powodu nie mogliby tego robić? Prawa tego świata akurat tego nie zabraniają. Ale o autodestrukcję już tak prosto drzewa nie poprosisz.
Pokręciłam głową. Prosić drzewo o autodestrukcję? Takie coś nawet nie przyszło mi do głowy.
- Chodzi mi o to, że jakoś do tej pory tylko driady mogły bez problemu to robić – wyjaśniłam niecierpliwie – Sama próbowałam niejeden raz i nigdy mi się nie udało.
- Driady mają po prostu łatwiej. Jak cała reszta tutaj są czymś w rodzaju sztucznej inteligencji. Dla nich przejście w odpowiedni stan umysłu to kwestia natychmiastowego przełączenia, a nasze ludzkie umysły niestety nie posiadają takiego magicznego przycisku. Ale poza tym te drzewa jak i wszystko inne jest tu dla nas i mamy prawo z tego korzystać.
Oczyma wyobraźni już widziałam przesłodzony obrazek raju jak z jakiegoś wydania Pisma Świętego dla dzieci. Zaraz spomiędzy drzew powinien wyjść baranek, czy chociaż jedna z tych kolorowych krów, z innej strony lew. Powinien podejść do nas, łasząc się jak domowy kociak, wystawiając grzbiet do głaskania. Tylko jakoś obraz Ireasza w roli Adama mocno mi tu zgrzytał, jakoś ojca wszystkich żyjących widziałabym raczej jako postawnego, muskularnego mężczyznę, najlepiej bruneta – czyli dokładne przeciwieństwo stojącego przede mną młodzieńca, właściwie jeszcze prawie chłopca. Skrzydła pasowałyby już bardziej jako symbol jego nieskalanej jeszcze grzechem duszy. Ale skażenie już było tu obecne, możliwe, że za moją przyczyną, dlatego kilka dni temu gad-ptak rozszarpywał z rozkoszą wnętrzności jakiegoś gryzonia.
- To którego drzewa nie możemy tknąć? - zażartowałam – Bo obawiam się, że w radosnej nieświadomości mogłam złamać jakiś zakaz.
- O to nie musisz się obawiać. Jeśli coś tutaj jest zakazane, jest też technicznie niemożliwe do zrobienia. Takie małe astralne zabezpieczenie, żeby żyło się łatwiej.
- Prostsze w praktyce niż astralna policja – stwierdziłam.
Spróbowałam sama wpłynąć na drzewa, po to, żeby się przekonać, że jest to możliwe. Przykład Ireasza mi nie wystarczał, dobry eksperyment winien być powtarzalny i odtwarzalny. Zresztą w sprawie rzeczywistej tożsamości Ireasza także nie wydałam jeszcze ostatecznego wyroku. Wierzyć na słowo, tak bez dowodów – toż to nienaukowe podejście! A ile błędów i tragedii spowodowało ono w historii świata.
To rzeczywiście mogła być kwestia odpowiedniego stanu umysłu. Kiedy próbowałam bezrefleksyjnie naśladować driady chyba nie wiedziałam jeszcze nic o transie. Teraz próbowałam się wyciszyć, co przy bliskiej obecności drugiej osoby okazało się dużo trudniejsze. Chyba każdy co najmniej raz w życiu miał okazję robić coś wymagającego skupienia podczas gdy ktoś inny spoglądał mu przez ramię. To było dokładnie to. I nie miało znaczenia, czy Ireasz naprawdę bacznie mi się przyglądał, czekając tylko na moje niepowodzenie, wystarczało, że stał kilka kroków dalej i MÓGŁ mnie obserwować.
Czekałam aż koncentracja zacznie zawężać mi pole widzenia. Zbliżyłam rękę do kory drzewa. W odległości kilkunastu centymetrów zatrzymałam ją, czując lekki opór. Pole siłowe wyczułam wcześniej niż między moją ręką a pniem pojawiło się żółte światło.
- Nie musisz używać do tego energii – odezwał się Ireasz – To polega na czymś zupełnie innym. Przekazujesz instrukcję i uzyskujesz odpowiedź. Akcja, reakcja i interakcja. Proces zależny bardziej od świata niż od ciebie. Ze swojej strony tylko wyrażasz wolę.
Spróbowałam jeszcze raz, spróbowałam WYRAZIĆ WOLĘ. Co w tłumaczeniu na bardziej ludzki miało chyba oznaczać błagalną modlitwę do drzewa. A może raczej wydanie rozkazu. Miałam wrażenie, że Ireasz próbował mi przekazać, że to my jesteśmy w tej interakcji stroną nadrzędną. Ja zdecydowanie tego nie czułam. Nie chodziło o to jedno konkretne drzewo samo w sobie, ale całość, której część ono stanowiło. Mała odnoga zbiorowego fraktalnego bytu, zaledwie odgałęzienie, ale trwale splecione z całą resztą, niknącą poza granicami mojego postrzegania. Sieć współzależności.
Skoncentrowałam się na drzewie, w duszy prosząc je o współpracę. A jednak… Miałam tym razem tyle szczęścia, że moja prośba została wysłuchana. Gałąź nachyliła się ku mnie, kokon z liści otworzył się powoli, ukazując ukryty we wnętrzu owoc.
- Teraz myślisz pewnie, żeby mu podziękować – zażartował Ireasz. Czy teraz powinnam rzucić w niego tym jabłkiem?
Jabłko jednak po prostu zjadłam, idąc dalej za Ireaszem. Las wokół nas znów stał się bardziej dziki, tutaj jednak drzewa rosły rzadziej. Kępy traw w niektórych miejscach sięgały nam do połowy uda. Kątem oka co jakiś czas dostrzegałam wśród zieleni ruch. Początkowo próbowałam spoglądać przez ramię i szukać źródeł owego ruchu, potem zrezygnowałam. Czasem naprawdę widziałam niesamowicie barwne owady albo przemykającą jaszczurkę, ale najczęściej nic nie dostrzegałam. Może to był tylko jakiś rodzaj psychodelicznych wizji, znikających natychmiast pod wpływem bezpośredniego spojrzenia. Spytałam o to, kiedy po raz kolejny wydało mi się, że coś przemknęło po wyżłobieniach w korze martwego, niesamowicie powykręcanego drzewa. Ireasz uśmiechnął się chytrze i nagłym ruchem wyrzucił przed siebie rękę, prostując palce. Z jego dłoni wystrzeliła kula światła, również jak u mnie żółtego, ale w innym, białawym i bardziej chłodnym odcieniu. Po uderzeniu w pień światło eksplodowało w rozcieńczoną chmurę dymu. Coś oderwało się od kory i upadło w trawę obok. Coś, co z bliska okazało się stworzeniem podobnym do kilkadziesiąt razy powiększonej włochatej gąsienicy, czarnej w błękitne, czerwone i fioletowe wzory.
- Czy twoja ciekawość została zaspokojona?
Zerwałam się gwałtownie i odwróciłam do Ireasza z mordem w oczach. Nie musiał tego robić. Nie prosiłam o to. Absolutnie nie było konieczne, żeby ukatrupić to stworzenie tylko po to, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Może dla większego dramatyzmu powinnam jeszcze uderzać pięściami w jego klatkę piersiową, ale tego już nie zrobiłam. Chwyciłam o tylko za ramiona. Mimo, iż Ireasz wydawał się kilka lat młodszy ode mnie, był nieco wyższy. A przynajmniej TUTAJ był ode mnie wyższy.
- Spokojnie, Maddigan, nie zabiłem go – powiedział chłopak spokojnie – Nie tak łatwo tu ubić cokolwiek, używając wyłącznie surowej energii.
Na wszelki wypadek kazałam mu kilka razy powtórzyć i niemal przysięgać, że naprawdę nie uczynił temu stworzeniu krzywdy. Lekko histeryczna reakcja, która nawet mnie samą po dłuższej chwili zaskoczyła. W normalnym świecie zdecydowanie nie jestem weganką czy innym eko oszołomem.
Nieco głębiej w lesie natrafiliśmy na niewielki drewniany domek, piętrowy, ale dość niski. Z kilku jego okien każde miało inne wymiary i kształt. Ciekawość nie pozwoliła mi przejść tak po prostu obok, weszłam na niewielki drewniany podest przed drzwiami. Z jakiegoś powodu spodziewałam się, że Ireasz zechce mnie powstrzymać, ale zamiast tego chłopak spytał ze śmiechem, dlaczego jeszcze się waham i nie wchodzę do środka. Zatem otworzyłam drzwi i weszłam. Tak, zwyczajnie weszłam. Tutaj nie zostałam wessana jak każdorazowo do wnętrza mojego astralnego domu.
Ściany zbudowano wyłącznie z drewna, od środka również widziałam takie same nagie, lekko pociemniałe już ze starości deski. Wewnątrz znajdowały się dwa pomieszczenia, większe z ławą i drewnianymi siedziskami, mniejsze, mające chyba pełnić funkcje polowej kuchni, ze stolikiem i prostymi szafkami. W ściany powbijane były liczne kołki i gwoździe, na niektórych wspierały się deski, służące chyba za półki, z innych zwisały fragmenty łańcucha o dużych ogniwach. Na drugim końcu większego pomieszczenia, na wprost drzwi, widziałam coś pomiędzy prymitywnymi schodami a drabiną.
- Wiesz może, czyja to chata? - spytałam. Czułam w tym momencie, że to pytanie nie ma racji bytu i jednocześnie nie wiedziałam, skąd brało się to wrażenie. Ireasz w odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Pewnie po prostu jak większość obiektów należy do tego świata.
- To znaczy, że jest niczyj?
- Niczyj i wspólny.
Zawahałam się i zadałam kolejne pytanie.
- To w jakim właściwie celu on tu stoi?
- Może właśnie po to, żebyśmy teraz tu weszli – odparł Ireasz i parsknął śmiechem – I nie, to nie był tandetny tekst na podryw.
Wiedziałam, że nie był. Tak samo jak wiedziałam, że w jego odpowiedzi kryje się coś głębszego. Coś istotnego dla zrozumienia tego świata.
Postanowiłam, że na czas powrotu do normalnego świata pozostanę tutaj. Wraz z Ireaszem zerwaliśmy połączenie mniej więcej jednocześnie, poprosiłam tylko o to, aby on zrobił to minimalnie wcześniej. Chciałam widzieć jak znika, mimo iż właściwie o niczym to nie świadczyło i niczego nie rozstrzygało. Postanowiłam też następnej nocy wejść do Matrixa wcześniej niż Ireasz, co przez moją niecierpliwość cudem mi się udało. Zyskałam najwyżej kilka minut przewagi, kiedy w końcu znalazłam się w drewnianym wnętrzu. Szybko rozejrzałam się dookoła i stwierdziłam, że pod moją nieobecność okna chyba trochę przemieściły się na ścianach. Szukałam kolejnych zmian, kiedy obok zmaterializował się Ireasz. Na ile umiałam ocenić, on po wejściu do tego Fokusa nie wykazywał objawów dezorientacji. Kwestia tych rzekomych dwóch lat wprawy, czy jednak ten chłopak nie był prawdziwy?
Oczywiście musiałam o to spytać.
- Ty nigdy nie przestaniesz mnie sprawdzać? - zaśmiał się Ireasz – Jak tak bardzo cię to męczy, to dzisiaj przed powrotem do normalności podam ci adres pewnego forum i mój nick. Będziesz mogła to potem sprawdzić i upewnić się, że istnieję.
- Byłoby miło – stwierdziłam, czując się już trochę głupio. Na moją korzyść przemawiał fakt, iż – jeśli miałam wierzyć Ireaszowi – on pierwszy raz przebywał tu ze świadomością, że gdzieś w okolicy jest również jego koleżanka, ja przy moim przypadkowym wejściu podobnej gwarancji nie miałam.
Kiedy ruszyliśmy dalej przez las – oczywiście po uprzednim obejrzeniu piętra, bo niech mnie wszyscy astralni bogowie bronią, żebym odeszła stąd z niewiedzą – postanowiłam zbadać Ireasza w jeszcze inny sposób. Ciągle idąc, próbowałam wejść w lekki trans, wystarczający, żeby wyczuwać zawirowania energii w okolicy. Skierowałam uwagę na Ireasza. Osiągnęłam tyle, że mogłam stwierdzić, iż emituje on energię, podobnie jak każdy obiekt, chociaż była to siła innego rodzaju i natury. W jakiś sposób wyróżniała go z otoczenia. Nie byłam jednak w stanie zaufać tym odczuciom. Może za bardzo starałam się zobaczyć cokolwiek, co potwierdziłoby moje oczekiwania… Nie byłam bezstronnym badaczem i nie potrafiłam, przynajmniej na razie, nim być. Spróbowałam sięgnąć umysłem głębiej. Tak jak wówczas z umysłem tamtej driady. Jak w chwili, kiedy zdołałam poprosić drzewo o owoc. Chciałam spojrzeć poprzez energię na „kod Matrixa”. Nie na materię, lecz formę, jak powiedziałby jeden z antycznych filozofów. Platon. Albo Arystoteles. Nieistotne, w każdym razie któryś z nich. I coś nawet zobaczyłam. Poczułam. Myślowidziałam. Jakiś rodzaj mentalnego znacznika, identyfikującego, iż mam do czynienia z obecnością i owa obecność jest Ireaszem. Zaskoczona, na chwilę częściowo wybiłam się z transu. Ireasz szedł kilka kroków przede mną i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z moich telepatycznych czy też empatycznych poczynań. Zachęcona rezultatami, bardziej nawet ze względu na badanie własnych możliwości, spróbowałam jeszcze raz. Tym razem chciałam sięgnąć głębiej. Do umysłu tego chłopaka-anioła na dobry początek.
Kiedy już byłam w transie, szybciej dotarłam do tego punktu, w którym byłam uprzednio. Koncentracja na zadaniu ułatwiała oczyszczanie umysłu. Spróbowałam zrobić kolejny krok… i nagle natrafiłam na mur. Nie na granicę swoich tymczasowych możliwości. Wyraźnie wyczuwałam przeszkodę, która w dodatku nie była mi zupełnie obca. Była to taka sama bariera jaką odkryłam wokół widzianego przed dwoma dniami budynku i otaczających go stawów. Jasny, czytelny komunikat. TU NIE MASZ WSTĘPU. Nie do końca pewna, co powinnam o tym myśleć, w jakiś nie całkiem zrozumiały dla mnie sposób wycofałam się, po czym spróbowałam jeszcze raz. I kolejny. I jeszcze. Przestałam, kiedy omal nie potknęłam się o gałąź, leżącą na mojej drodze. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że dystans między mną a Ireaszem trochę się zwiększył.
- Co ty właściwie robisz? - spytał Ireasz z rozbawieniem – Jak chcesz ćwiczyć oczyszczanie umysłu, to powiedz i możemy się zatrzymać. Tak w marszu jest trudniej, zwłaszcza, jeśli jesteś początkująca.
Poczuł te moje telepatyczne eksperymenty czy nie? Jednoznacznie nie dał mi tego do zrozumienia, ale kto wie…
Po kilku kolejnych próbach, prowadzących do tych samych rezultatów, w końcu sama postanowiłam go o to zapytać.
- To najzupełniej normalne – powiedział Ireasz spokojnie – Mój umysł i moje ziemie należą do mnie. Nikt inny normalnie nie ma tam wstępu. Podobnie jak nikt poza tobą nie przekroczy twoich granic.
Moich granic? Do tej pory tak o tym nie myślałam. Do licha, do tej pory absolutnie nie zakładałam w tym astralnym wymiarze obecności innych osób!
- Czyli ja też mogę mieć wokół mojej enklawy takie ochronne pole siłowe? - chciałam się upewnić. Ireasz westchnął i powoli pokręcił głową.
- Nie MOŻESZ MIEĆ, tylko od zawsze je MASZ – poprawił – Zakładam, że skoro o nim nie wiedziałaś, nie grzebałaś przy tym i masz nadal ustawienia domyślne. Pole jest przepuszczalne tylko dla ciebie. No, ewentualnie twoich dajmonów, które też są tobą.
Poczułam swego rodzaju zadowolenie. Ale że doświadczenie uczy, iż zawsze jest jakiś haczyk, uznałam za stosowne spytać, czy to zabezpieczenie posiada jakieś słabości. Da się to obejść?
- Chcesz zajrzeć do mojego domu? - zaśmiał się Ireasz. To akurat nawet nie przyszło mi w tym momencie do głowy. Dopóki on tego nie powiedział.
- Jest to możliwe, o ile cię zaproszę – wyjaśnił.
- Jak wampira?
Znów parsknął serdecznym śmiechem i w tym momencie jeszcze bardziej przypominał anioła z jakiegoś sielankowego obrazka.
- Coś podobnego – odpowiedział po chwili wahania – Ale to działa tak, że każdorazowo muszę wyrazić zgodę. Chyba, że dam ci stałe prawo wstępu. Ja i Qiu zrobiliśmy tak już dawno temu, żeby ułatwić sobie życie.
Wyjaśnił mi potem, że pole ochronne można dowolnie modyfikować. Mogłam dawać prawo wstępu poszczególnym osobom, wszystkim prawdziwym ludziom w Astralu, wszystkim astralnym istotom albo całkowicie się odsłonić. Dwie ostatnie możliwości, jak zaznaczył z naciskiem, były bardzo niezalecane.
- To znaczy… samo w sobie jeszcze krzywdy nie zrobi. Ale odsłonięcie enklawy zawsze jest narażaniem się na ryzyko.
Zaproponował mi nawet, jeśli nadal nie wierzyłam mu na słowo, podejść do granic mojej ziemi i wówczas Ireasz mógłby mi zademonstrować, jak jestem chroniona. Zasadniczo chciałam sprawdzić to w praktyce, ale uznałam, że w tym momencie znajdowaliśmy się zbyt daleko od mojego astralnego domu. Mogłam chyba użyć klucza portalu, ale wówczas zapewne tylko ja zdołałabym się przenieść. Kiedy to powiedziałam, Ireasz zareagował kolejnym napadem wesołości.
- Myślisz w kategoriach rzeczywistości materialnej i trójwymiarowej – stwierdził – A tutaj pojęcie odległości jest bardzo względne. A określanie położenia naszych enklaw względem okolicy zupełnie nie ma racji bytu. One i tak znajdują się w innej warstwie rzeczywistości. Nie wiem, czy to przesunięcie w piątym wymiarze, czy jeszcze jakieś inne, ale przy każdym przekraczaniu granicy następuje przeskok. Gdybyś przeszła nad słupkami na swoją stronę, nie widziałbym cię, chociaż w teorii mógłbym stać metr obok.
Kiri! Ona raz tak zrobiła, przeskoczyła i zniknęła.
- A to nie ma nic wspólnego z tym polem ochronnym? - spytałam.
- To akurat nie ma żadnego wpływu – odparł Ireasz – Pole wskazuje jedynie, kto ma prawo przejść przez tę granicę. Tylko tyle i aż tyle. Mogłabyś odsłonić się całkowicie i nic by to nie zmieniło.
Powinien w tym momencie dodać, że w żadnym wypadku do takich eksperymentów mnie nie zachęca. Chociaż… właściwie nie musiał. To było oczywiste, że nie posiadałam odpowiedniej wiedzy, żeby coś takiego spróbować zrobić. Niebezpieczeństwo nie istniało.
Praktycznie wyszliśmy z lasu. Drzewa przerzedziły się, przed nami rozciągała się łąka, dalej chyba jeszcze przechodząca w prawie gołą, wyschniętą ziemię. Jeśli mieliśmy na razie zostać tutaj, postanowiłam przećwiczyć inną rzecz. Sztuczkę z drzewami i owocami, w której nie czułam się zbyt pewnie. Znaleźliśmy kilka drzew z runami na korze. Ireasz odsunął się i nie ingerował w moje poczynania. Udało mi się pozyskać owoce trzy razy. Wszystkich prób nie liczyłam. Uznałam, że lepiej nie wywierać na siebie presji, to raczej mogło zmniejszyć szansę powodzenia.
- Jak na początki, jest naprawdę nieźle – stwierdził Ireasz – Próbuj dalej.
- Tylko co zrobimy potem z tym nadmiarem owoców?
Niektóre owoce były wielkości śliwek, inne większe od pomarańczy. Gdyby skuteczność moich prób wzrosła, uzbierałoby się tego naprawdę sporo. Niby nie istniał tu głód jako taki, zatem nie było też możliwości nasycenia, ale i tak na samą myśl poczułam coś w rodzaju lekkiego oporu.
- To może zacznij przeprowadzać ten proces w drugą stronę – zaproponował Ireasz.
- W drugą stronę? To znaczy owoc znowu w pąk?
- A czemu nie? To dobre ćwiczenie.
Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście dobre ćwiczenie. Takie rozkosznie, świętokradczo opaczne. Tak, chcę to zrobić, bardzo chcę, tylko jak…
- To jest właściwie jedno i to samo – tłumaczył Ireasz – Chcesz wywrzeć wpływ. Skłonić drzewo do określonej reakcji. Tylko zamiast usilnie koncentrować się na efektach, spróbuj raczej użyć odpowiednich słów mocy. To będzie bardziej precyzyjne. Zresztą we wszystkim, co będziesz robić w interakcji z tym światem odpowiednie słowa znacząco pomagają i dają pewność końcowego efektu. Dobrze jest nabrać już od początku właściwych nawyków.
Chciałam wiedzieć, jak on sam zaczynał i skąd właściwie zdobył całą tę wiedzę, ale powiedział mi, że jeszcze przyjdzie na to czas. A teraz miałam przed sobą zadanie. Podstawowe słowo mocy, używane wobec drzew, brzmiało ushtirr. ushtirr du powodowało to samo co robiłam do tej pory, odwrotny efekt miałam uzyskać przy pomocy kombinacji ushtirr deart. Ireasz wymienił więcej kombinacji, ale o nich zaledwie wspomniał, dając mi do zrozumienia, że na razie nie mają dla nas większego znaczenia.
Zabrałam się do dzieła. Najpierw stymulowałam dojrzewanie owoców, potem je cofałam, jeśli mi się udawało. Ireasz miał rację. Z mojego punktu widzenia było to właściwie jedno i to samo. Musiałam tylko utrzymać się w lekkim transie i nawiązać więź z drzewem. Nie musiałam szczególnie się skupiać na tym, co chcę uzyskać, bo słowa mocy samoistnie wyznaczały właściwy kierunek. Bardzo wygodne.
I, na wszystkich nieznanych mi jeszcze astralnych bogów, było to całkiem przyjemne. Ale chyba każde działanie na przekór takie właśnie jest.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#40
Pan Zgubnik

[Obrazek: astral_dwarf_by_rootmad-dcfzlp2.jpg]
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  iSenowe Kroniki Filmowe Slavia 6 3,135 12-05-2018, 22:40
Ostatni post: Slavia

Skocz do:

UA-88656808-1