Dzień 20
Cały czas próbowałam rozgryźć Ireasza. Wydawać by się mogło, że okaże się to tak proste jak sama myśl o tym, kiedy będziemy przez co najmniej kilkanaście godzin przebywać razem. Mogłam bez problemu zastosować te same triki, które polecali specjaliści od świadomego śnienia, jak zadawanie pytań, na których odpowiedzi nie zna się samemu – ale cóż z tego jeżeli nawet otrzymałabym odpowiedź, gdybym nie mogła jej w żaden sposób zweryfikować?
A odpowiedzi od razu uzyskiwałam. Ireasz był jeszcze uczniem szkoły średniej – tego już wcześniej zaczęłam się domyślać, wydawał się na pierwszy rzut oka młodszy ode mnie…
- Błąd, Maddigan, popełniasz błąd! – odezwał się głosik w mojej głowie – Wyciągasz wnioski na podstawie tego astralnego ciała, które możesz oglądać. Sama widzisz, że tutaj on ma skrzydła. Jaką możesz mieć pewność, że on normalnie jest do tego ciała astralnego w jakikolwiek sposób podobny?
Na to mogłam mieć kilka odpowiedzi i ani jednej sensownej. Że przecież ja wyglądałam tak samo jak normalnie – ale w końcu Ireasz twierdził, że ciała astralne mogą się zmieniać. Że tak się przedstawił, jako poeta i wyglądał dokładnie tak jak mogłabym się po takich słowach spodziewać – co w pewnym sensie dokładnie przeczyło hipotezie a w dodatku obnażałoby prawdę, iż w głupi sposób ulegam stereotypom. Że skoro ciała astralne były odbiciem umysłu, osobowości, czegoś jeszcze, czego nie umiałam nazwać i co miało związek z tożsamością… a skąd ja u licha mogłam mieć taką pewność?!
- Nie mam nawet pewności, że on „normalnie” w ogóle istnieje – odpowiedziałam zatem. Zniżyłam głos do szeptu, który wydawał mi się bezpieczny, ale Ireasz i tak spojrzał na mnie pytająco. Cholera, chyba tutaj zdalna komunikacja mentalna z odszczepionymi kawałkami własnej jaźni powinna być normalna…
Spytałam go o to niedługi czas później. Powiedział, że owszem, to jest normalne. Tulpy zawsze odzywają się w umyśle i bez problemu można im mentalnie odpowiedzieć, mimo iż większość osób i tak mówi do nich na głos.
- Większość osób – podchwyciłam natychmiast – To ilu jest tu ludzi poza nami?
Starałam się, żeby zabrzmiało to możliwie najbardziej naturalnie. Ireasz wzruszył ramionami.
- Kilkaset tysięcy mniej więcej, dokładnej liczby nie znam. To się zmienia, jedni przestają się tu pojawiać, przychodzą nowi, część wpadnie parę razy i nie wróci, inni siedzą tu latami każdego dnia.
Kolejna odpowiedź nie do zweryfikowania. Dwie wartości logiczne legły na szalach wagi, wciąż boleśnie wspartej na krawędzi zatrzymanej w locie monety. Coś w końcu powinno przeważyć, ale na razie gra toczyła się dalej.
Przy okazji dowiedziałam się, że rajski ptak, znów latający gdzieś w pobliżu, ma na imię Trey a to drugie stworzenie, przypominające zmutowanego strusia zbiegłego z opuszczonego ZOO w Czarnobylu, nazywało się Kaabir.
- Trey był pierwszy – mówił Ireasz – Jakieś pół roku po pierwszej wizycie w tym Fokusie. Wtedy wyglądał trochę inaczej. Był mniejszy, nie tak bardzo, ale trochę był. I znacznie mniej kolorowy.
- Czyli one też mogą się zmieniać.
- Mogą, nawet łatwiej i częściej niż ludzie. A rok później zaczął pojawiać się Kaabir. To akurat był proces rozłożony w czasie, najpierw był sam głos i czasem wrażenie obecności, potem przez kilkanaście dni był czymś… - na chwilę urwał, szukając najlepszego określenia – Jakąś bezpostaciową chmurą energii. W końcu przybrał wyraźną postać. Nie wiem, czy ja przypadkiem nie zakłócałem w jakiś sposób tego procesu albo czy byłem w stanie w jakoś go ułatwić jakbym chciał.
Wyczułam w jego głosie niepewność. To było coś, co zdecydowanie odróżniało go od napotkanych dotychczas stworzeń. One po prostu dobrze odgrywały swoje wyznaczone role, jakiekolwiek one były. Ireasz zdawał się podobnie do mnie nie rozumieć wszystkich zasad rządzących tym światem i to czyniło go bardziej wiarygodnym. Chyba, że taka właśnie była rola przypisana jemu…
Zachwiane lekko szale wagi znów znieruchomiały w równowadze. Później pomyślałam o tym, że trochę dziwny mógł wydawać się fakt, iż stworzenia odgrywały swoje role niezależnie od tego, czy rozumiałam je czy nie, ale moją pierwszą myślą był właśnie ten kontrast Ireasza w stosunku do nich.
Przeszliśmy do części lasu, która bardziej przypominała sad. Opuszczony, częściowo zdziczały, ale jednak sad. Drzewa były tu dużo niższe, w większości kwitnące albo owocujące, trawa soczyście zielona i gęsta, z prawie wyraźnie wytyczonymi ścieżkami. Krawędzie niektórych dróg zaznaczone były przy pomocy okrągłych białych kamieni.
- Chcesz? - spytał Ireasz, wskazując na kwitnące drzewo, będące chyba jabłonią. Nie czekając na odpowiedź, podszedł do drzewa i położył rękę na pniu. Nie widziałam, jakie symbole musiał nakreślić palcem na korze, zanim jedna z gałęzi posłusznie podsunęła mu pod nos ekspresowo dojrzałe owoce. Jedno z jabłek, o nietypowo czerwono-fioletowej skórce, podał mi na zachęcająco wyciągniętej dłoni.
- To normalni ludzie też mogą tak robić? - spytałam zaskoczona.
- Co robić? Zrywać jabłka?
- Nie, to - gestem głowy wskazałam na drzewo – Prosić drzewa o owoce.
Teraz on wydawał się zaskoczony.
- A z jakiego powodu nie mogliby tego robić? Prawa tego świata akurat tego nie zabraniają. Ale o autodestrukcję już tak prosto drzewa nie poprosisz.
Pokręciłam głową. Prosić drzewo o autodestrukcję? Takie coś nawet nie przyszło mi do głowy.
- Chodzi mi o to, że jakoś do tej pory tylko driady mogły bez problemu to robić – wyjaśniłam niecierpliwie – Sama próbowałam niejeden raz i nigdy mi się nie udało.
- Driady mają po prostu łatwiej. Jak cała reszta tutaj są czymś w rodzaju sztucznej inteligencji. Dla nich przejście w odpowiedni stan umysłu to kwestia natychmiastowego przełączenia, a nasze ludzkie umysły niestety nie posiadają takiego magicznego przycisku. Ale poza tym te drzewa jak i wszystko inne jest tu dla nas i mamy prawo z tego korzystać.
Oczyma wyobraźni już widziałam przesłodzony obrazek raju jak z jakiegoś wydania Pisma Świętego dla dzieci. Zaraz spomiędzy drzew powinien wyjść baranek, czy chociaż jedna z tych kolorowych krów, z innej strony lew. Powinien podejść do nas, łasząc się jak domowy kociak, wystawiając grzbiet do głaskania. Tylko jakoś obraz Ireasza w roli Adama mocno mi tu zgrzytał, jakoś ojca wszystkich żyjących widziałabym raczej jako postawnego, muskularnego mężczyznę, najlepiej bruneta – czyli dokładne przeciwieństwo stojącego przede mną młodzieńca, właściwie jeszcze prawie chłopca. Skrzydła pasowałyby już bardziej jako symbol jego nieskalanej jeszcze grzechem duszy. Ale skażenie już było tu obecne, możliwe, że za moją przyczyną, dlatego kilka dni temu gad-ptak rozszarpywał z rozkoszą wnętrzności jakiegoś gryzonia.
- To którego drzewa nie możemy tknąć? - zażartowałam – Bo obawiam się, że w radosnej nieświadomości mogłam złamać jakiś zakaz.
- O to nie musisz się obawiać. Jeśli coś tutaj jest zakazane, jest też technicznie niemożliwe do zrobienia. Takie małe astralne zabezpieczenie, żeby żyło się łatwiej.
- Prostsze w praktyce niż astralna policja – stwierdziłam.
Spróbowałam sama wpłynąć na drzewa, po to, żeby się przekonać, że jest to możliwe. Przykład Ireasza mi nie wystarczał, dobry eksperyment winien być powtarzalny i odtwarzalny. Zresztą w sprawie rzeczywistej tożsamości Ireasza także nie wydałam jeszcze ostatecznego wyroku. Wierzyć na słowo, tak bez dowodów – toż to nienaukowe podejście! A ile błędów i tragedii spowodowało ono w historii świata.
To rzeczywiście mogła być kwestia odpowiedniego stanu umysłu. Kiedy próbowałam bezrefleksyjnie naśladować driady chyba nie wiedziałam jeszcze nic o transie. Teraz próbowałam się wyciszyć, co przy bliskiej obecności drugiej osoby okazało się dużo trudniejsze. Chyba każdy co najmniej raz w życiu miał okazję robić coś wymagającego skupienia podczas gdy ktoś inny spoglądał mu przez ramię. To było dokładnie to. I nie miało znaczenia, czy Ireasz naprawdę bacznie mi się przyglądał, czekając tylko na moje niepowodzenie, wystarczało, że stał kilka kroków dalej i MÓGŁ mnie obserwować.
Czekałam aż koncentracja zacznie zawężać mi pole widzenia. Zbliżyłam rękę do kory drzewa. W odległości kilkunastu centymetrów zatrzymałam ją, czując lekki opór. Pole siłowe wyczułam wcześniej niż między moją ręką a pniem pojawiło się żółte światło.
- Nie musisz używać do tego energii – odezwał się Ireasz – To polega na czymś zupełnie innym. Przekazujesz instrukcję i uzyskujesz odpowiedź. Akcja, reakcja i interakcja. Proces zależny bardziej od świata niż od ciebie. Ze swojej strony tylko wyrażasz wolę.
Spróbowałam jeszcze raz, spróbowałam WYRAZIĆ WOLĘ. Co w tłumaczeniu na bardziej ludzki miało chyba oznaczać błagalną modlitwę do drzewa. A może raczej wydanie rozkazu. Miałam wrażenie, że Ireasz próbował mi przekazać, że to my jesteśmy w tej interakcji stroną nadrzędną. Ja zdecydowanie tego nie czułam. Nie chodziło o to jedno konkretne drzewo samo w sobie, ale całość, której część ono stanowiło. Mała odnoga zbiorowego fraktalnego bytu, zaledwie odgałęzienie, ale trwale splecione z całą resztą, niknącą poza granicami mojego postrzegania. Sieć współzależności.
Skoncentrowałam się na drzewie, w duszy prosząc je o współpracę. A jednak… Miałam tym razem tyle szczęścia, że moja prośba została wysłuchana. Gałąź nachyliła się ku mnie, kokon z liści otworzył się powoli, ukazując ukryty we wnętrzu owoc.
- Teraz myślisz pewnie, żeby mu podziękować – zażartował Ireasz. Czy teraz powinnam rzucić w niego tym jabłkiem?
Jabłko jednak po prostu zjadłam, idąc dalej za Ireaszem. Las wokół nas znów stał się bardziej dziki, tutaj jednak drzewa rosły rzadziej. Kępy traw w niektórych miejscach sięgały nam do połowy uda. Kątem oka co jakiś czas dostrzegałam wśród zieleni ruch. Początkowo próbowałam spoglądać przez ramię i szukać źródeł owego ruchu, potem zrezygnowałam. Czasem naprawdę widziałam niesamowicie barwne owady albo przemykającą jaszczurkę, ale najczęściej nic nie dostrzegałam. Może to był tylko jakiś rodzaj psychodelicznych wizji, znikających natychmiast pod wpływem bezpośredniego spojrzenia. Spytałam o to, kiedy po raz kolejny wydało mi się, że coś przemknęło po wyżłobieniach w korze martwego, niesamowicie powykręcanego drzewa. Ireasz uśmiechnął się chytrze i nagłym ruchem wyrzucił przed siebie rękę, prostując palce. Z jego dłoni wystrzeliła kula światła, również jak u mnie żółtego, ale w innym, białawym i bardziej chłodnym odcieniu. Po uderzeniu w pień światło eksplodowało w rozcieńczoną chmurę dymu. Coś oderwało się od kory i upadło w trawę obok. Coś, co z bliska okazało się stworzeniem podobnym do kilkadziesiąt razy powiększonej włochatej gąsienicy, czarnej w błękitne, czerwone i fioletowe wzory.
- Czy twoja ciekawość została zaspokojona?
Zerwałam się gwałtownie i odwróciłam do Ireasza z mordem w oczach. Nie musiał tego robić. Nie prosiłam o to. Absolutnie nie było konieczne, żeby ukatrupić to stworzenie tylko po to, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Może dla większego dramatyzmu powinnam jeszcze uderzać pięściami w jego klatkę piersiową, ale tego już nie zrobiłam. Chwyciłam o tylko za ramiona. Mimo, iż Ireasz wydawał się kilka lat młodszy ode mnie, był nieco wyższy. A przynajmniej TUTAJ był ode mnie wyższy.
- Spokojnie, Maddigan, nie zabiłem go – powiedział chłopak spokojnie – Nie tak łatwo tu ubić cokolwiek, używając wyłącznie surowej energii.
Na wszelki wypadek kazałam mu kilka razy powtórzyć i niemal przysięgać, że naprawdę nie uczynił temu stworzeniu krzywdy. Lekko histeryczna reakcja, która nawet mnie samą po dłuższej chwili zaskoczyła. W normalnym świecie zdecydowanie nie jestem weganką czy innym eko oszołomem.
Nieco głębiej w lesie natrafiliśmy na niewielki drewniany domek, piętrowy, ale dość niski. Z kilku jego okien każde miało inne wymiary i kształt. Ciekawość nie pozwoliła mi przejść tak po prostu obok, weszłam na niewielki drewniany podest przed drzwiami. Z jakiegoś powodu spodziewałam się, że Ireasz zechce mnie powstrzymać, ale zamiast tego chłopak spytał ze śmiechem, dlaczego jeszcze się waham i nie wchodzę do środka. Zatem otworzyłam drzwi i weszłam. Tak, zwyczajnie weszłam. Tutaj nie zostałam wessana jak każdorazowo do wnętrza mojego astralnego domu.
Ściany zbudowano wyłącznie z drewna, od środka również widziałam takie same nagie, lekko pociemniałe już ze starości deski. Wewnątrz znajdowały się dwa pomieszczenia, większe z ławą i drewnianymi siedziskami, mniejsze, mające chyba pełnić funkcje polowej kuchni, ze stolikiem i prostymi szafkami. W ściany powbijane były liczne kołki i gwoździe, na niektórych wspierały się deski, służące chyba za półki, z innych zwisały fragmenty łańcucha o dużych ogniwach. Na drugim końcu większego pomieszczenia, na wprost drzwi, widziałam coś pomiędzy prymitywnymi schodami a drabiną.
- Wiesz może, czyja to chata? - spytałam. Czułam w tym momencie, że to pytanie nie ma racji bytu i jednocześnie nie wiedziałam, skąd brało się to wrażenie. Ireasz w odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Pewnie po prostu jak większość obiektów należy do tego świata.
- To znaczy, że jest niczyj?
- Niczyj i wspólny.
Zawahałam się i zadałam kolejne pytanie.
- To w jakim właściwie celu on tu stoi?
- Może właśnie po to, żebyśmy teraz tu weszli – odparł Ireasz i parsknął śmiechem – I nie, to nie był tandetny tekst na podryw.
Wiedziałam, że nie był. Tak samo jak wiedziałam, że w jego odpowiedzi kryje się coś głębszego. Coś istotnego dla zrozumienia tego świata.
Postanowiłam, że na czas powrotu do normalnego świata pozostanę tutaj. Wraz z Ireaszem zerwaliśmy połączenie mniej więcej jednocześnie, poprosiłam tylko o to, aby on zrobił to minimalnie wcześniej. Chciałam widzieć jak znika, mimo iż właściwie o niczym to nie świadczyło i niczego nie rozstrzygało. Postanowiłam też następnej nocy wejść do Matrixa wcześniej niż Ireasz, co przez moją niecierpliwość cudem mi się udało. Zyskałam najwyżej kilka minut przewagi, kiedy w końcu znalazłam się w drewnianym wnętrzu. Szybko rozejrzałam się dookoła i stwierdziłam, że pod moją nieobecność okna chyba trochę przemieściły się na ścianach. Szukałam kolejnych zmian, kiedy obok zmaterializował się Ireasz. Na ile umiałam ocenić, on po wejściu do tego Fokusa nie wykazywał objawów dezorientacji. Kwestia tych rzekomych dwóch lat wprawy, czy jednak ten chłopak nie był prawdziwy?
Oczywiście musiałam o to spytać.
- Ty nigdy nie przestaniesz mnie sprawdzać? - zaśmiał się Ireasz – Jak tak bardzo cię to męczy, to dzisiaj przed powrotem do normalności podam ci adres pewnego forum i mój nick. Będziesz mogła to potem sprawdzić i upewnić się, że istnieję.
- Byłoby miło – stwierdziłam, czując się już trochę głupio. Na moją korzyść przemawiał fakt, iż – jeśli miałam wierzyć Ireaszowi – on pierwszy raz przebywał tu ze świadomością, że gdzieś w okolicy jest również jego koleżanka, ja przy moim przypadkowym wejściu podobnej gwarancji nie miałam.
Kiedy ruszyliśmy dalej przez las – oczywiście po uprzednim obejrzeniu piętra, bo niech mnie wszyscy astralni bogowie bronią, żebym odeszła stąd z niewiedzą – postanowiłam zbadać Ireasza w jeszcze inny sposób. Ciągle idąc, próbowałam wejść w lekki trans, wystarczający, żeby wyczuwać zawirowania energii w okolicy. Skierowałam uwagę na Ireasza. Osiągnęłam tyle, że mogłam stwierdzić, iż emituje on energię, podobnie jak każdy obiekt, chociaż była to siła innego rodzaju i natury. W jakiś sposób wyróżniała go z otoczenia. Nie byłam jednak w stanie zaufać tym odczuciom. Może za bardzo starałam się zobaczyć cokolwiek, co potwierdziłoby moje oczekiwania… Nie byłam bezstronnym badaczem i nie potrafiłam, przynajmniej na razie, nim być. Spróbowałam sięgnąć umysłem głębiej. Tak jak wówczas z umysłem tamtej driady. Jak w chwili, kiedy zdołałam poprosić drzewo o owoc. Chciałam spojrzeć poprzez energię na „kod Matrixa”. Nie na materię, lecz formę, jak powiedziałby jeden z antycznych filozofów. Platon. Albo Arystoteles. Nieistotne, w każdym razie któryś z nich. I coś nawet zobaczyłam. Poczułam. Myślowidziałam. Jakiś rodzaj mentalnego znacznika, identyfikującego, iż mam do czynienia z obecnością i owa obecność jest Ireaszem. Zaskoczona, na chwilę częściowo wybiłam się z transu. Ireasz szedł kilka kroków przede mną i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z moich telepatycznych czy też empatycznych poczynań. Zachęcona rezultatami, bardziej nawet ze względu na badanie własnych możliwości, spróbowałam jeszcze raz. Tym razem chciałam sięgnąć głębiej. Do umysłu tego chłopaka-anioła na dobry początek.
Kiedy już byłam w transie, szybciej dotarłam do tego punktu, w którym byłam uprzednio. Koncentracja na zadaniu ułatwiała oczyszczanie umysłu. Spróbowałam zrobić kolejny krok… i nagle natrafiłam na mur. Nie na granicę swoich tymczasowych możliwości. Wyraźnie wyczuwałam przeszkodę, która w dodatku nie była mi zupełnie obca. Była to taka sama bariera jaką odkryłam wokół widzianego przed dwoma dniami budynku i otaczających go stawów. Jasny, czytelny komunikat. TU NIE MASZ WSTĘPU. Nie do końca pewna, co powinnam o tym myśleć, w jakiś nie całkiem zrozumiały dla mnie sposób wycofałam się, po czym spróbowałam jeszcze raz. I kolejny. I jeszcze. Przestałam, kiedy omal nie potknęłam się o gałąź, leżącą na mojej drodze. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że dystans między mną a Ireaszem trochę się zwiększył.
- Co ty właściwie robisz? - spytał Ireasz z rozbawieniem – Jak chcesz ćwiczyć oczyszczanie umysłu, to powiedz i możemy się zatrzymać. Tak w marszu jest trudniej, zwłaszcza, jeśli jesteś początkująca.
Poczuł te moje telepatyczne eksperymenty czy nie? Jednoznacznie nie dał mi tego do zrozumienia, ale kto wie…
Po kilku kolejnych próbach, prowadzących do tych samych rezultatów, w końcu sama postanowiłam go o to zapytać.
- To najzupełniej normalne – powiedział Ireasz spokojnie – Mój umysł i moje ziemie należą do mnie. Nikt inny normalnie nie ma tam wstępu. Podobnie jak nikt poza tobą nie przekroczy twoich granic.
Moich granic? Do tej pory tak o tym nie myślałam. Do licha, do tej pory absolutnie nie zakładałam w tym astralnym wymiarze obecności innych osób!
- Czyli ja też mogę mieć wokół mojej enklawy takie ochronne pole siłowe? - chciałam się upewnić. Ireasz westchnął i powoli pokręcił głową.
- Nie MOŻESZ MIEĆ, tylko od zawsze je MASZ – poprawił – Zakładam, że skoro o nim nie wiedziałaś, nie grzebałaś przy tym i masz nadal ustawienia domyślne. Pole jest przepuszczalne tylko dla ciebie. No, ewentualnie twoich dajmonów, które też są tobą.
Poczułam swego rodzaju zadowolenie. Ale że doświadczenie uczy, iż zawsze jest jakiś haczyk, uznałam za stosowne spytać, czy to zabezpieczenie posiada jakieś słabości. Da się to obejść?
- Chcesz zajrzeć do mojego domu? - zaśmiał się Ireasz. To akurat nawet nie przyszło mi w tym momencie do głowy. Dopóki on tego nie powiedział.
- Jest to możliwe, o ile cię zaproszę – wyjaśnił.
- Jak wampira?
Znów parsknął serdecznym śmiechem i w tym momencie jeszcze bardziej przypominał anioła z jakiegoś sielankowego obrazka.
- Coś podobnego – odpowiedział po chwili wahania – Ale to działa tak, że każdorazowo muszę wyrazić zgodę. Chyba, że dam ci stałe prawo wstępu. Ja i Qiu zrobiliśmy tak już dawno temu, żeby ułatwić sobie życie.
Wyjaśnił mi potem, że pole ochronne można dowolnie modyfikować. Mogłam dawać prawo wstępu poszczególnym osobom, wszystkim prawdziwym ludziom w Astralu, wszystkim astralnym istotom albo całkowicie się odsłonić. Dwie ostatnie możliwości, jak zaznaczył z naciskiem, były bardzo niezalecane.
- To znaczy… samo w sobie jeszcze krzywdy nie zrobi. Ale odsłonięcie enklawy zawsze jest narażaniem się na ryzyko.
Zaproponował mi nawet, jeśli nadal nie wierzyłam mu na słowo, podejść do granic mojej ziemi i wówczas Ireasz mógłby mi zademonstrować, jak jestem chroniona. Zasadniczo chciałam sprawdzić to w praktyce, ale uznałam, że w tym momencie znajdowaliśmy się zbyt daleko od mojego astralnego domu. Mogłam chyba użyć klucza portalu, ale wówczas zapewne tylko ja zdołałabym się przenieść. Kiedy to powiedziałam, Ireasz zareagował kolejnym napadem wesołości.
- Myślisz w kategoriach rzeczywistości materialnej i trójwymiarowej – stwierdził – A tutaj pojęcie odległości jest bardzo względne. A określanie położenia naszych enklaw względem okolicy zupełnie nie ma racji bytu. One i tak znajdują się w innej warstwie rzeczywistości. Nie wiem, czy to przesunięcie w piątym wymiarze, czy jeszcze jakieś inne, ale przy każdym przekraczaniu granicy następuje przeskok. Gdybyś przeszła nad słupkami na swoją stronę, nie widziałbym cię, chociaż w teorii mógłbym stać metr obok.
Kiri! Ona raz tak zrobiła, przeskoczyła i zniknęła.
- A to nie ma nic wspólnego z tym polem ochronnym? - spytałam.
- To akurat nie ma żadnego wpływu – odparł Ireasz – Pole wskazuje jedynie, kto ma prawo przejść przez tę granicę. Tylko tyle i aż tyle. Mogłabyś odsłonić się całkowicie i nic by to nie zmieniło.
Powinien w tym momencie dodać, że w żadnym wypadku do takich eksperymentów mnie nie zachęca. Chociaż… właściwie nie musiał. To było oczywiste, że nie posiadałam odpowiedniej wiedzy, żeby coś takiego spróbować zrobić. Niebezpieczeństwo nie istniało.
Praktycznie wyszliśmy z lasu. Drzewa przerzedziły się, przed nami rozciągała się łąka, dalej chyba jeszcze przechodząca w prawie gołą, wyschniętą ziemię. Jeśli mieliśmy na razie zostać tutaj, postanowiłam przećwiczyć inną rzecz. Sztuczkę z drzewami i owocami, w której nie czułam się zbyt pewnie. Znaleźliśmy kilka drzew z runami na korze. Ireasz odsunął się i nie ingerował w moje poczynania. Udało mi się pozyskać owoce trzy razy. Wszystkich prób nie liczyłam. Uznałam, że lepiej nie wywierać na siebie presji, to raczej mogło zmniejszyć szansę powodzenia.
- Jak na początki, jest naprawdę nieźle – stwierdził Ireasz – Próbuj dalej.
- Tylko co zrobimy potem z tym nadmiarem owoców?
Niektóre owoce były wielkości śliwek, inne większe od pomarańczy. Gdyby skuteczność moich prób wzrosła, uzbierałoby się tego naprawdę sporo. Niby nie istniał tu głód jako taki, zatem nie było też możliwości nasycenia, ale i tak na samą myśl poczułam coś w rodzaju lekkiego oporu.
- To może zacznij przeprowadzać ten proces w drugą stronę – zaproponował Ireasz.
- W drugą stronę? To znaczy owoc znowu w pąk?
- A czemu nie? To dobre ćwiczenie.
Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście dobre ćwiczenie. Takie rozkosznie, świętokradczo opaczne. Tak, chcę to zrobić, bardzo chcę, tylko jak…
- To jest właściwie jedno i to samo – tłumaczył Ireasz – Chcesz wywrzeć wpływ. Skłonić drzewo do określonej reakcji. Tylko zamiast usilnie koncentrować się na efektach, spróbuj raczej użyć odpowiednich słów mocy. To będzie bardziej precyzyjne. Zresztą we wszystkim, co będziesz robić w interakcji z tym światem odpowiednie słowa znacząco pomagają i dają pewność końcowego efektu. Dobrze jest nabrać już od początku właściwych nawyków.
Chciałam wiedzieć, jak on sam zaczynał i skąd właściwie zdobył całą tę wiedzę, ale powiedział mi, że jeszcze przyjdzie na to czas. A teraz miałam przed sobą zadanie. Podstawowe słowo mocy, używane wobec drzew, brzmiało ushtirr. ushtirr du powodowało to samo co robiłam do tej pory, odwrotny efekt miałam uzyskać przy pomocy kombinacji ushtirr deart. Ireasz wymienił więcej kombinacji, ale o nich zaledwie wspomniał, dając mi do zrozumienia, że na razie nie mają dla nas większego znaczenia.
Zabrałam się do dzieła. Najpierw stymulowałam dojrzewanie owoców, potem je cofałam, jeśli mi się udawało. Ireasz miał rację. Z mojego punktu widzenia było to właściwie jedno i to samo. Musiałam tylko utrzymać się w lekkim transie i nawiązać więź z drzewem. Nie musiałam szczególnie się skupiać na tym, co chcę uzyskać, bo słowa mocy samoistnie wyznaczały właściwy kierunek. Bardzo wygodne.
I, na wszystkich nieznanych mi jeszcze astralnych bogów, było to całkiem przyjemne. Ale chyba każde działanie na przekór takie właśnie jest.