?̶̡̺̣͎̤͎̻͓̗̄̏̃ͅ?̸̲̞͚̺̩̪̝ͩ̿ͭ͆̋͛͞?͓̙͍̤̞̥͆ͥ́Ṣ̪̝͓̰̜͒ͦ͐Ê͎̺̮͎͉̮̭̘͗N̴̦̜͑̈́͌͝͝?͍̩̠̤̝͇ͤ͐͒͆͌̇͐ͣ?̖̰̫̪̦̰̫̀̒̏͠?̛̗̏ͨ͌́͆ͩ̐̀
Dzień zbliżał się ku końcowi. Tygodniowy wyjazd w ********** dobiegł końca, wszystko co dobre kiedyś się w końcu kończy, niestety. Powoli zacząłem sprzątać mój, wynajęty na ten czas, pokój. W międzyczasie zastanawiałem się, po co mi było potrzebne pięć krzeseł ogrodowych przy stoliczku, ale patrząc na nie uśmiechałem się, jakbym miał dobre z nimi wspomnienia. Za oknem zauważyłem też kilka taboretów i krzesło obrotowe, które pewnie wyniosłem by te ogrodowe się zmieściły. Nie pamiętałem. Gdy już skończyłem sprzątać, zarzuciłem na siebie koc, bo na dworze było już dosyć zimno, i wyszedłem ze śmieciami. Kosz stał tuż przy drzwiach, więc nie musiałem daleko iść. Po wrzuceniu worka, spojrzałem jeszcze raz na dom w którym mieszkaliśmy. Był to drewniany, piętrowy góralski domek z czarnymi dachówkami, otoczony po bokach lasem, a mający za sobą niewielkie wzniesienie, z tórego było widać piękne jezioro, za którym wznosiły się góry. Idealnie pomiędzy dwoma górami zachodziło słońce, barwiące całe neibo na różowo-pomarańczowy kolor.
Stanąłem na wpomnianym wcześniej wzniesieniu by ostatni raz ponapawać się tym pięknym górskim widokiem. To były cudowne kilka dni ferii.
- Też tak myślę.
Usłyszałem głos pode mną. Dziecko, uśmiechnięte dosyć szeroko, lekko opalone, z czarnymi postawionymi na sztorc włosami.
- To były dobre dni.
Fałsz. W oczach tego dziecka wyczuwałem kłamstwo, a mimo to było ono uśmiechnięte jakby nigdy nic. Cieszyło się po prostu tym co miało, lecz tak naprawdę to co posiadało wcale nie przynosiło radości, wręcz przeciwnie, przynosiło sam ból. Mimo tego, dziewczynka ciągle dawała światu uśmiech, promieniujący szczęściem.
Pomarańczowy księżyc stanął pomiędzy sztytami gór, barwiąc niebo na granatowo. Gdzieniegdzie rozpościerały się czarne chmury, które można by porównać do czarnej farby, która była rozmanana pędzlem po ciemnoniebieskim płótnie.
- Ej, zadowol mnie - rzekła dziewczynka po chwili milczenia, ze łzami w ustach
- Że co proszę?
- Słyszałeś...
Zaskoczony, nie wiedziałem co zrobić. Przykucnąłem, przyłożyłem otwartą dłoń na piersi ośmiolatki i zacząłem jeździć w górę i dół. Jej twarz pokryła się radosno-bolesną ekstazą. Chyba dotarło do niej to, że szczęście jakie ma, nie jest prawdziwe, że sama sztucznie je wywołuje. Jednak nie chciała go przerywać, nie wiadomo czemu.
W dole ujrzałem ******, patrzącą z ukosa na mnie. W Z jej oczu od razu szło odczytać jej myśli, komentujące moje zachowanie, jedno słowo, które idealnie wszystko streszcza: "żałosne". Tak, jestem żałosny. Wszystko co do tej pory robiłem było takie. Tego już nie zmienię, nie ważne jak bardzo bym tego chciał. "Ale możesz się zmienić". Usłyszałem głos stojącej na dole dziewczyny, głos jej myśli, które wyczytywałem przez jej oczy. Przypomniałem sobie wczorajszą naszą rozmowę (która notabene była moim snem sprzed 3 miesięcy), w której obiecałem jej coś, lecz nie pamiętałem co. Skończyłem tarmosić dziewczynkę, przeprosiłem za moje zachowanie i nie czekając aż wyjdzie ze zdziwienia udałem się spowrotem do mojego pokoju.
"Muszę wreszcie wynieść te krzesła ogrodowe". Zebrałem je wszystkie, wsadzając jedno w drugie i wyniosłem przez okno. Później złapałem krzesło obrotowe i ponownie przechodząc przez okno wniosłem je do mojego mieszkania. Gdy już je postawiłem, usłyszałem głos:
- Co robisz?
Był to ******.
- Sprzątam krzesła.
Lecz jego pytanie nie dotyczyło krzeseł, dotyczyło mojego życia. Wiedziałem o tym dobrze, jednak moja dosłowna interpretacja jego wypowiedzi była mechanizmem obronnym, by nie myśleć za głęboko o pytaniu. Spojrzałem na zegar. Wybiła godzina 24. Ostatni dzień się znów się rozpoczął.
Zaproponowałem ********* herbatę, ten jednak oburzył się i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Jeszcze raz spojrzałem na zegar. Tik, tak, tik, tak. Wahadło za szybą poruszało się z niewyobrażalną gracją, wskazówki, będące złotymi nożami wskazywały kilka minut po północy, słońce dalej zachodziło. Za oknem zobaczyłem jak ******* idze na wzgórze, ubrana w szarą bluzę i jeansy, z pięknymi, złocistymi i rozpuszczonymi włosami. Czemu nie miała ze sobą koca w tak zimny dzień, nie wiem. Kolejny raz, nie pamiętam który, zacząłem przypominać sobie wczorajszy dzień.
Leżeliśmy na strychu, na belkach podtrzymujących dach. Otuleni w czerwony kocyk rozmawialiśmy o życiu. Moim życiu, patrząc z góry przez dziury w stropie na wszystkich tych, których uważałem, że są dla mnie ważni, jednak do których nic tak naprawdę nie czułem. Udawałem, tylko dlatego aby móc z nią rozmawiać, aby mogła dawać mi rady, które sprawiały że była szczęśliwa i dla rozmów, które zbliżały nas do siebie. Ona była jedyną osobą, do której kiedykolwiek czułem jakieś przywiązanie. Rozmowa toczyła się długo, dosyć długo, zmieniała swe tory, a my byliśmy szczęśliwi, jednak osobiście tego nie czułem. "Jesteś ślepy, lecz tego nie widzisz", mówiły jej oczy.
Po skończonej retrospekcji poszedłem do jej pokoju, wziąłem czerwony koc i poszedłem na wzgórze w nadzieji, ze dalej tam będzie siedzieć i w nadzieji na szczerą rozmowę, która uporządkuje mi wszystko. Te wszystkie chwile nie mogą pójsć na marne. Nie mogą, lecz czułem we wnątrz, że przepadną. Utraconej przyszłości już się nie odnajdzie, sny, które mam to jedyne momenty, w których będziemy jeszcze szczerze szczęśliwi.
Dotarłem na górę, dalej tam siedziała. Otuliłem ją kocem, a z jej oczu wyczytałem: "Czy musi tak być?", po czym spojrzała na czarne niebo...