07-01-2018, 23:53
Dzień 11
Chyba W KOŃCU szok wywołany pobytem w tym pokręconym świecie zaczął ustępować. Zaczęłam myśleć bardziej logicznie i konstruktywnie, a przynajmniej wczoraj miałam takie wrażenie. Usiadłam z moim zeszytem oraz stosem luźnych kartek w sypialni na górze i spróbowałam uporządkować swoją dotychczasową wiedzę. Zapewne w salonie byłoby mi wygodniej, ale po przeciwnej stronie korytarza, w kuchni musiał wybuchnąć jakiś zbrojny konflikt między przebywająymi tam stworzeniami. Nie wiem, kto tam walczył z kim i o co, ale gniewne okrzyki, brzęk sztućców i trzask rozbijanych naszyń nie sprzyjały skupieniu.
Ostatecznie moja zdobyta w ciągu tych dziwnych ostatnich dni wiedza przedstawiała się następująco:
- piąty wymiar otacza widzialną rzeczywistość i w niektórych miejscach ją przecina, w tych miejscach mogę przejść przez niego automatycznie i bez wysiłku, co nie wyklucza możliwości przebijania się przez wymiary w innych miejscach, co jak dotąd udało mi się tylko raz i to zupełnym przypadkiem.
- na rzeczywistość przypuszczalnie można wpływać za pomocą odpowiednich słów, gestów i znaków, przy czym chyba muszą być do tego spełnione jakieś dodatkowe warunki. Nie wiem, czy chodzi tylko o amulety, które trzeba mieć przy sobie, może do niektórych działań konieczny jest jakiś szczególny stan umysłu, albo poziom rozwoju.
- bo może chodzi właśnie o OTWARTY UMYSŁ, czego warunkiem jest z kolei zachowanie spokoju i opanowanie myśli (powodzenia, Maddigan!).
- ten świat może naprawdę jest jak Matrix, utrzymywany przez maszyny kryjące się pod tą widzialną powłoką. Skoro niektóre urządzenia są widoczne, możliwe, że są dostępne po to, aby umożliwić mi manipulowanie przy nich. Mogłabym w ten sposób sprawować nad tym światem ograniczoną kontrolę, gdybym tylko znalazła instrukcję obsługi tego wszystkiego. Tylko żeby zweryfikować teorię ukrytej gdzieś w głębi wszechobecnej maszynerii, musiałabym albo nauczyć się swobodnie przemieszczać między wymiarami, albo jakoś wyczuwać takie rzeczy. A żeby wyczuwać (a możliwe, że również po to, aby móc w dowolnym momencie przeskoczyć przez wyższe wymiary), zapewne musiałabym OTWORZYĆ UMYSŁ – zatem wracamy do punktu wyjścia.
Spłynął na mnie jakiś rodzaj ulgi, który nie był uczuciem jednoznacznie pozytywnym. Tyle dobrego, że z chaosu nagle wyłonił się spójny cel. Na początku była ciemność aż z ciemności wybiła jedna prosta wiązka światła. Zapewne był to zły rodzaj zadowolenia, taki, jaki człowiek czuje, kiedy ktoś podejmuje za niego trudną decyzję, ale teraz poddałam się temu z chęcią. Zeszłam na dół, porzucając zeszyt na łóżku, nie zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł i czy później znajdę go w tym samym miejscu.
Przeszłam przez korytarz, mijając kuchnię, gdzie nadal trwały wojny. Pomyślałam przelotnie, że przecież raczej nic nie stoi na przeszkodzie, aby kuchnia na jakiś czas stąd zniknęła, tak jak wcześniej łazienka. I mogłaby wrócić na swoje miejsce już po zakończeniu tych walk.
Wyszłam na łąkę za domem, wybrałam losowe miejsce na trawie i usiadłam. Ze skrzyżowanymi nogami. Nawet nie dlatego, że tak powinna wyglądać medytacja, po prostu tak mi było wygodnie. Zamknęłam oczy i starałam się po prostu wsłuchiwać w ciszę. Biernie. Niczego nie wymuszać. Miałam wrażenie, że z upływem czasu słyszę wyraźniej, bodźce zwykle ignorowane, takie jak szelest liści, nie tyle stały się głośniejsze, co bliższe. Czasami odpływałam. Nie przypominało to uczucia przysypiania, co pewnie dość szybko miałoby miejsce przy próbie medytacji w normalnym świecie. To było bardziej oderwanie się od miejsca, w którym się znajdowałam. Zupełnie jakbym w stanie nieważkości płynęła kilkanaście centymentrów nad trawnikiem. Co jakiś czas otwierałam oczy, aby upewnić się, że dalej siedzę w tym samym miejscu. Oprócz tego wszystkiego czułam też, że jetem zatopiona w tej wypełniający cały świat energii. Nie starałam się podążać za tym uczuciem.
Przerwałam ćwiczenia w momencie, kiedy uznałam, że większego spokoju już nie uzyskam, a prędzej się tym zirytuję. Przeszłam przez łąkę w stronę lasu, bez pośpiechu, nie myśląc właściwie o niczym konkretnym. Rzuciłam okiem na Mechaniczne Grzyby, kiedy je mijałam, po chwili odwróciłam się i cofnęłam. Znów obejrzałam je z bliska, dotknęłam, próbowałam coś wyczuć. Starałam się niczego nie wymuszać i nie wywierać na sobie presji. Zwracałam szczególną uwagę na ruchome elementy. Jako, że spora część tej maszynerii była zrobiona z substancji podobnej do szkła, próbowałam tym emitowanym z rąk światłem oświetlać wnętrze. Efekty wizualne czasami były ciekawe, zaczęłam się tym bawić, przesuwając palcami po kloszach i rurkach. W jakimś stopniu miałam wpływ na natężenie i zasięg tego światła, chociaż najczęściej działało to niedokładnie tak, jak planowałam. W którymś momencie udało mi się, dotykając pionowej rurki tylko czubkiem wskazującego palca, sprawić, że całe światło znajdowało się we wnętrzu rurki, w wypełniającej ją cieczy. Wtedy właśnie stała się dziwna rzecz, która skłoniła mnie do refleksji. Ciecze przepływające w elementach Mechanicznych Grzybów poruszają się z różnymi prędkościami, które mogą nieoczekiwanie się zmieniać. Kiedy ja wysiłkiem woli zdołałam upchnąć punkt światła do wewnętrznego przekroju, nadszedł jeden z tych momentów, kiedy wyglądająca na gęstą ciecz dość szybko popłynęła w dół. Pociągnęła ze sobą świetlistą żółtawą plamkę, która zanim całkiem zniknęła powyżej poziomu gruntu, wyglądała na częściowo rozmytą. Rozcieńczoną. Jestem pewna, że wtedy tak to widziałam.
Cofnęłam rękę, obejrzałam tę rurkę od wszystkich stron, od których było to możliwe, najbardziej w punkcie, gdzie zagłębiała się w ziemię. Potem przyjrzałam się swoim palcom. Oczywiście jak każdy badacz zrobiłby na moim miejscu, spróbowałam to powtórzyć. Nie zdołałam. Zanim to zobaczyłam, wciąż byłam pod wpływem uzyskanego poprzez relaksację spokoju, teraz opuścił mnie on całkowicie. W urządzeniu pod czaszką wrzało. W tym bezładnym kłębowisku myśli tylko jedno spostrzeżenie mogłam, w sposób mało precyzyjny, sformułować. Być może to żółte światło było czymś więcej niż na początku mi się zdawało.
Po kilku próbach zauważyłam, że pod wpływem emocji moja niewielka kontrola nad emisją tej cudownej poświaty praktycznie całkiem zniknęła. W takich warunkach dalsze eksperymenty nie miały sensu. Kręcąc się po łące i próbując wyciągnąć z tego jakiś sensowny wniosek, od czasu do czasu próbowałam wyzwalać to światło. Końce palców jednej czy drugiej ręki albo obu naraz czasami rozjarzały się, dwa razy nawet otaczająca je świetlna otoczka miała prawie trzy centymetry grubości. Głupia zabawa. Astralny odpowiednik bezmyślnego stukania palcami albo zabawy małymi obiektami jakie przypadkowo znajdą się pod ręką. A wnioski nie chciały przyjść, nawet kiedy wracałam już do domu.
Wielkie kuchenne rewolucje zdążyły się już dawno skończyć. Przez otwarte drzwi widziałam brnącego przez brudną kałużę Hissa, który zgubił gdzieś swój kapelusz. Niósł opartą na ramieniu łyżkę wazową, której trzonek był dłuższy niż jego wzrost. Nie wiem, czy oglądałam triumfującego zwycięzcę wojny, czy pokonaną ofiarę, ale wtedy niewiele mnie to obchodziło.
Połączenie zerwałam świadomie i bez większego żalu, zdołałam przed tym dotrzeć do sypialni i jeszcze upewnić się, że zeszyt nie zniknął złośliwie po tym jak go zostawiłam. Był na swoim miejscu także wtedy, kiedy powróciłam tam dzisiaj, ze znacznie mniejszym chaosem w głowie.
Nie próbowałam od samego początku się wyciszyć, znacznie bardziej korciło mnie co innego. Zebrałam rozrzucone notatki i włożyłam między kartki zeszytu, położyłam to wszystko na komodzie z zamiarem uzupełnienia wpisów później. To mogło poczekać. Najpierw postanowiłam metodycznie zbadać kilka rzeczy.
Usiadłam na łóżku, wyciągnęłam przed siebie rękę z otwartą dłonią. Właściwie nie byłam pewna w jaki sposób emitowałam to światło, pierwszy raz zrobiłam to po odruchowo.
(Rysując. Zostawiając ślad.)
Wyciągnęłam drugą rękę, palcem prawej rysowałam po wnętrzu lewej dłoni. Czy to było to samo? Zostawianie śladu, tylko w wodzie? Przesunęłam palcem po ścianie nad łóżkiem. Tu miałam znacznie większą powierzchnię do rysowania. Zrobiłam pojedynczą linię, potem podwójną, dwoma palcami. Mogłam to dowolnie „włączać” i „wyłączać”, wystarczyło po prostu chcieć tego i trochę się skoncentrować na czubkach palców. Nie wymagało to szczególnego wyciszenia, chociaż kiedy tak się bawiłam, siłą rzeczy pewien spokój przychodził sam. Próbowałam świadomie wpływać na natężenie tego światła wokół palców. Kiedy mi się udawało, rysowałam bardziej wyraźne linie i łuki, taki ślad zostawał chyba trochę dłużej. Nie miałam żadnej metody, żeby to ocenić, poza jakże precyzyjną inżynierską miarą „na oko”. Zauważyłam też, że przy odrywaniu palców od ściany za moją ręką ciągnęła się słaba smuga światła, czy może świetlistej mgiełki. Taka „rozcieńczona” jak dym w powietrzu. Miałam jakieś niejasne skojarzenia, przypominało mi to coś, czego oczywiście w tym momencie nie potrafiłam określić. Tylko to irytująco niejasne wrażenie, że to nie powinno mi być obce.
Zaczęłam wykorzystywać całą wewnętrzną powierzchnię dłoni. Powoli zbliżałam ją do ściany i odrywałam. Efekt ciągnących się smug świecącej mgiełki był teraz znacznie wyraźniejszy, nawet przy mniejszej intensywności światła. Kiedy przysunęłam rękę szybciej, wypchnęłam spomiędzy dłoni a ściany ten dziwny „dym”. Widziałam wyraźnie ten efekt, potwierdzenie mojej teorii. To było mniej „statyczne” niż po prostu krąg światła wokół jego źródła. Bardziej jak świecąca substancja, która uwalniała się mojej skóry i stopniowo rozcieńczała w powietrzu. Dopiero nieco większa jej ilość musiała sprawiać, że pozostawała widoczna wtedy, kiedy stawała się już bardziej niezależna ode mnie i podlegała dyfuzji.
Coraz bardziej mnie to intrygowało. Wciągało w eksperymenty.
Przesuwałam dłonią w powietrzu, jakieś dwa centymetry od ściany. Cały czas uwalniałam z siebie tę świetlistą mgiełkę, jakbym wypuszczała parę spod skóry. Miałam wrażenie, że w tych warunkach naprawdę czuję ciepło ale do pary jak przy wrzeniu brakowało sporo. Nadal nie miałam bladego pojęcia JAK właściwie to robię, po prostu próbowałam na oślep, kierując się uzyskanymi efektami. Kiedy cofałam się na chwilę, zostawiałam na ścianie ślad, plamę światła parującą jak rozlana woda bromowa. Poczekałam aż zniknie całkiem, uniosłam rękę. Przez dłuższą chwilę pozwalałam świetlistej mgiełce gromadzić się wokół dłoni, powoli zbliżając rękę do ściany. Dotknęłam jej, dym rozszedł się wokół dłoni falami, jak kręgi na wodzie.
Ignorowałam dotąd fakt, iż w tej sytuacji większego skupienia słuch nieco mi się wyostrzył. Większość dźwięków musiałam podświadomie uznać, za zbędny informacyjny szum i nie zwracałam na to uwagi. Dopiero chrupnięcie, które rozległo się wewnątrz ściany nieco mnie otrzeźwiło. Zwłaszcza, że po nim nastąpiła seria kolejnych. Nasłuchując, spróbowałam kontynuować swoje eksperymenty. Tym razem odczekałam nieco dłużej, żeby zgromadzić więcej pary. Nie docisnęłam też ręki całkiem, pozwalając kałuży światła rozlewać się powoli.
Seria głośnych chrupnięć rozległa się teraz bardzo blisko. Odruchowo odskoczyłam od ściany i było to najsensowniejsze w tej sytuacji posunięcie. Chwilę później w miejscu, którego prawie dotykałam i gdzie zostawiłam dużo rozmytych smug żółtawego światła wśród okruchów drewna wynurzyły się końcówki światłowodów. Grube mniej więcej jak standardowy przewód w ścianach, zakończone ostrym przejrzystym stożkiem. Może i mogłabym uznać to za przypadek, ale gdyby miejsce, które sobie wybrały, było również przypadkowe. Nie dokładnie tam, gdzie ta świetlista substancja jeszcze przez chwilę parowała, zanim całkowicie rozpłynęła się w powietrzu. Trzy końcówki światłowodów wiły się w powietrzu jak odnogi jakiegoś upiornego stworzenia żyjącego w ścianach. Dwie z nich cofnęły się, trzecia wahała się jeszcze przez chwilę. W całej ścianie rozlegały się ciche trzaski.
Chociaż nic nie wskazywało na to, że światłowód wysunie się dalej niż na te kilkanaście centymetrów, zabrałam z komody zeszyt i przyciskając go do klatki piersiowej wycofałam się z pokoju. Niepokój kazał mi iść dalej korytarzem, minąć kolejne pomieszczenia, tę nieszczęsną odnogę, która przecinała Wieżę, wskutek czego została anihilowana, wreszcie doprowadził mnie do drugiego, krótkiego zakrętu w lewo tuż za tym pierwszym. Wślizgnęłam się między ciężkie czerwone kotary, kryjące dwuskrzydłowe drzwi. W Wieży poczułam się zdecydowanie pewniej, nawet, jeśli musiałam przejść kawałek pomiędzy wymiarami. Zacisnęłam zęby i jakoś to przeżyłam.
Drzwi biblioteki były otwarte, za co dzięki niech będą wszystkim nieznanym bogom. Mól Książkowy w swoim wełnianym garniturku i okrągłych okularkach spojrzał na mnie z troską.
- Jakieś kłopoty panienko?
I co ja mogłam w takiej systuacji powiedzieć? Że zaatakowały mnie kable? Gdzieś na horyzoncie zamajaczył mi szpital psychiatryczny.
Przeszłam na podest przed drzwiami biblioteki.
- Tak sobie myślę, że może miałeś rację – powiedziałam – Czasami warto przeczytać cholerną instrukcję.
Kiedy Mól cofnął się w głąb biblioteki, weszłam do środka. Spróbowałam oświetlać sobie drogę w półmroku wzniesioną na wysokość ramion ręką.
(idź, idź dalej, nie oglądaj się, nie patrz na mnie)
W drugiej trzymałam zeszyt i upchnięte weń luźne kartki. Czułam się trochę tak, jakbym nagle odkryła w sobie jakąś nadprzyrodzoną moc i jednocześnie nie byłam w stanie ocenić, w jakim stopniu miałam z tym rację.
I co ja właściwie zrobiłam? Wywarłam jakiś wpływ na dom, tak jak driady na drzewa? Wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej. Nie wypowiedziałam żadnych szczególnych słów, nie wykonałam żadnego gestu. Rysowałam na ścianie przypadkowe smugi, nawet mimowolnie nie utworzyłam żadnego regularnego wzoru. Prędzej mogłam uwierzyć, że ta świetlista mgiełka, dziwna substancja emitowana przez moje astralne czy inne duchowe ciało bezpośrednio przyciągnęła pełznące w ścianie światłowody.
Opuściłam rękę i zacisnęłam palce, rozpraszając smugi światła. To mogło być równie dobrze wyczuwalne także teraz.
- Czegoś konretnego potrzebujesz? - spytał Mól, zatrzymując się kilka kroków przede mną. Pokazałam mu zeszyt.
- Miejsca, gdzie mogłabym usiąść. I trochę spokoju. Muszę uporządkować parę rzeczy.