Dzień 8
Wpadłam w panikę. To była moja pierwsza reakcja, silnie emocjonalna a daleka od racjonalności i rozsądku. I odruchowa, natychmiast, kiedy się obudziłam albo pojawiłam. I nie, teraz to już nie było mi wszystko jedno, w jaki sposób uświadomiłam sobie swoją tutaj obecność. Teraz ta kwestia nabrała istotnego znaczenia.
Gorączkowo rozglądałam się w miejscu, w którym się znalazłam. W zagłębieniu po jakimś wyschniętym strumieniu, który wcześniej przepływał przez ten las. Dokładnie w tym miejscu straciłam połączenie z tą radosną krainą rajskiej błogości.
Odetchnęłam głęboko i sprawdziłam, czy klucz portalu nadal zwisa na rzemyku z mojej szyi. Był na swoim miejscu. To najważniejsze. Nieco uspokojona wstałam i otrzepałam się. Oglądałam przy tym swoje ubranie, zwróciłam uwagę, że drobinki ziemi i inne paprochy miałam tylko na spodniach. Czyli siedziałam, nie leżałam. Zatem raczej nie ucięłam sobie drzemki w tym rowie. Miałam przyjąć, że w takim razie zniknęłam? W tym momencie takie rozważania byłyby tylko stratą czasu. A skoro nic się nie stało, nie musiałam się martwić.
Spróbowałam kontynuować przerwany marsz. Przy wyborze kierunku stosowałam metodę, o której przeczytałam kiedyś na forum dla nastolatków aspirujących do miana Groźnych Magów Chaosu. Należało się rozluźnić i nastawić na odczuwanie energii z otoczenia. Starać się dostrzec jakieś różnice, nagły impuls, niejednorodność. Wtedy, kiedy się na to natknęłam, uznałam, że to nie ma prawa działać, a jeżeli cokolwiek się poczuje, to będzie to raczej efekt autosugestii. Tutaj istniała całkiem spora szansa odebrania jakiegoś rzeczywistego sygnału. Próbowałam przypomnieć sobie to uczucie, kiedy podglądałam pojedynek na spojrzenia driady i gada-ptaka. Założyłam, że częściowo te wrażenia zawierały coś charakterystycznego dla driady, jakiś jej indywidualny rodzaj energii, który pozostawiał za nią ślad, jak zapach. Oczywiście nie byłam w stanie przywołać tych odczuć, nieważne jak bardzo wysilałam wyobraźnię. A kiedy się mocniej na tym koncentrowałam, wybijałam się z trybu spokojnej obserwacji otoczenia, przez co uniemożliwiałam sobie uchwycenie jakiegokolwiek tropu. Wówczas próbowałam znów się rozluźnić i wczuwać w otoczenie.
Wyczuwałam subtelne zmiany. Rzeczywiście istniała pewna niejednorodność w tym polu energii. Zdawało się bardziej zagęszczone w pobliżu drzew i kamieni z wyrytymi (odciśniętymi?) symbolami. Przy Mechanicznych Grzybach różnica była jeszcze większa. Mogłabym znów uznać to za autosugestię, ale przecież nie za pierwszym razem, kiedy to poczułam. Z czystej naukowej ciekawości zamknęłam oczy, z wyciągniętymi rękami odeszłam kilka kroków, kilkakrotnie obróciłam się wokół własnej osi i nie otwierając oczu, starałam się znów podejść do Mechanicznych Grzybów, kierując się jedynie tymi bliżej nieokreślonymi odczuciami. Bez problemu udawało mi się to za każdym razem.
Po dłuższym czasie dotarłam do strumienia. Ten nie wysechł i nie wyglądało na to, że zamierza w niedalekiej przyszłości. W kilku miejscach pomiędzy brzegami rozpięte były mosty, splecione z różnej grubości gałęzi i korzeni, częściowo pokrytych mchem i porostami. Coś musiało zmusić rośliny do utworzenia w miarę wzrostu tej ciekawej konstrukcji. Obejrzałam to oczywiście z bliska, dotknęłam, a jakże, zeskrobałam palcem trochę porostów. Nie miałam obaw, żeby przejść na drugi brzeg, wyglądało to bardzo solidnie. Nawet ten wyraźnie węższy most, który wybrałam, prowadzący na niżej położoną część terenu, co najmniej częściowo odciętą od reszty drugiego brzegu obszarem porośniętych bujną roślinnością mokradeł. Część tych roślin kwitła i kiedy już znalazłam się po drugiej stronie, przyjrzałam się niektórym kwiatom. Wyglądały dość egzotycznie, jak nieznane gatunki orchidei, miały wyraziste, nasycone barwy, ale raczej z tych, które można w uproszczeniu nazwać mrocznymi. Zimny błękit, szkarłat, różne odcienie dość ponurego fioletu, jadowita zieleń, liczne ciemne, może nawet czarne plamki na ostro zakończonych płatkach. Rośliny przykuły moją uwagę najpierw, dlatego nie zauważyłam od razu stojącej kilka metrów przede mną driady. Stała ona w miejscu, gdzie zaczynał się podmokły teren i oczywiście robiła dokładnie to, czego mogłam oczekiwać – zrywała te piękne kwiaty, aby pleść z nich wieniec. Z nieśmiałym uśmiechem na swojej pogodnej, uduchowionej twarzyczce, patrzyła na mnie. A ja zdałam sobie sprawę, że z zupełnie niewyjaśnionych powodów do tej pory byłam przekonana, że na mój widok te leśne istoty powinny uciekać jak spłoszone zwierzęta.
Driada uciec nie zamierzała, przeciwnie, podeszła bliżej. A potem, aby absurdowi stało się zadość, zapytała:
- Przychodzisz po kwiaty, czy nasiona?
Ja oczywiście zapomniałam języka w gębie, bo całkowicie mnie zatkało.
- Takie trudne pytanie? - zadrwił srebrzysty głosik w mojej głowie. Przez myśl mi przeszło, że może powinnam spróbować wyobrazić sobie obraz ręki pokazującej środkowy palec i wysłać to telepatycznie do Kiri. A nuż się uda…
- Ja… tylko się rozglądam – wyjaśniłam. Ta driada mogła wiedzieć, co się dzieje w mojej głowie czy nie?
W odpowiedzi otrzymałam nieśmiały uśmiech, po czym driada wykonała krótki gest, który chyba miał mnie zachęcić, żebym ruszyła za nią.
Ten niewielki oddzielony skrawek suchej ziemi miał kształt klina, opadającego nieco w środkowej części, z tyłu od reszty lądu odcinał go wypełniony płytką wodą rów. Nie jestem pewna, czy takie coś już zasługiwało na zaszczytne miano starorzecza.
Po tej samej stronie rowu, na soczyście zielonej trawie, siedziały jeszcze dwie driady, jedna o złotobrązowej czuprynie, druga miała włosy barwy dobrze wysuszonego siana. Obie spojrzały na mnie badawczo, z natężeniem, a może wyczekiwaniem, od którego poczułam się nieswojo. Bąknęłam jakieś powitanie. Nie byłam pewna, czy powinnam podejść bliżej. Spróbowałam wyczuć ich nastrój i nastawienie, w podobny sposób, jak wcześniej badałam energię w otoczeniu. Tym razem skupiłam się na jednej z siedzących istot, które, jak mi się zdawało, dość szybko straciły mną zainteresowanie. Hmmm… miałam wczuć się w przestrzeń wewnątrz jej głowy?
Kiedy zdołałam jakoś przejść od gorączkowego napięcia w bardziej zrelaksowany stan, driada, nie podnosząc na mnie wzroku ani nie wykonując najmniejszego ruchu, posłała do mojego umysłu krótki sygnał. Czysty przekaz danych. Dwa ciągi cyfr, jak jakiś kod, symbol i w miarę czytelna informacja.
Teraz świat nic ode mnie nie chce.
Nie, to nie były słowa, raczej wolne od słów pojęcie, odczucie.
Zamrugałam gwałtownie i cofnęłam się o krok, zaskoczona. To nie była telepatyczna rozmowa, ale coś w rodzaju automatycznej odpowiedzi na moją próbę przeniknięcia umysłu tej istoty. Akcja wywołała reakcję. Czy właśnie udało mi się dobrać do kodu tego Matrixa?
Driady z mojego domniemanego dobierania się do kodu Matrixa nic sobie nie robiły. Ta o słomkowych włosach poprosiła, żebym usiadła obok nich. Druga na otwartej dłoni podała mi czerwonawą cebulkę.
- To owoc z drzewa życia? - zażartowałam – Jadalny chociaż?
- Tu w okolicy raczej trującego nie znajdziesz – odparła ta pierwsza, która mnie tu przyprowadziła. Wzięłam tę cebulkę, przy okazji przyjrzałam się drobnej dłoni leśnej nimfy. Na zielonej skórze miała drobne żyłki, podobne do nerwów liści. Byłam ciekawa, czy są one tak samo jak nerwy liści wypukłe. I już wyciągnęłam rękę profana, żeby bezczelnie dotykać. Poczułam te żyłki, wystawały. Driada zachowała obojętny spokój.
- Jak się nazywasz? - spytałam.
Driady spojrzały na siebie nawzajem.
- Nie potrzebujemy imion – wyjaśniła po chwili ta siedząca przede mną, ta ze złocistymi włosami. Poczułam, że tak właśnie powinno być.
Przyjrzałam się im dokładnie. Poza spódniczkami z roślin miały liczne wisiorki i bransolety ze sznurków, koralików, piór i kości drobnych zwierząt na rękach i kostkach nóg.
Spytałam, czy to jest ich część lasu, na co znów zareagowały zdziwieniem. Czyżby konfrontacja kulturowa ze społecznością posługującą się kompletnie innym systemem pojęć? Zauważyłam też, że nie musiały one ze sobą rozmawiać, do przekazywania informacji najwyraźniej wystarczała im łącząca ich umysły więź. W każdym razie jakiś przekaz między nimi musiał zachodzić, widziałam to w spojrzeniach, jakie czasami wzajemnie sobie rzucały. Niewykluczone, że komunikowały się ze sobą tym szyfrem, którego fragment jakimś sposobem przechwyciłam.
(kod Matrixa)
Musiały odbierać także przekaz z innych źródeł, astralni bogowie wiedzą jakich, może po prostu sprawnie odbierały sygnały energetyczne z otoczenia, bo w pewnym momencie dwie z nich gwałtownie się ożywiły. Kolejny raz wymieniły spojrzenia, twarze przybrały wyraz ponurej powagi. Niemal zaczęłam oczekiwać początku jakiejś katastrofy, stada wygłodniałych bestii, które wtargną tu, zakłócając błogą do mdłości sielankę, pożaru trawiącego drzewa, ziemi drżącej od kroków czegoś ogromnego i potwornego… Czegokolwiek, co wprowadzi nagłą panikę i grozę. Nic takiego się nie wydarzyło. Siedząca naprzeciwko mnie driada wstała, ta pierwsza powstrzymała ją wówczas gestem.
- Dwie wystarczą – oznajmiła spokojnie. I odwróciła się, kreśląc w powietrzu okrąg i liczne znaki wewnątrz. Smugi światła pozostawiane przez jej palce przybierały rozmaite barwy, magiczne sybole pozostawały trwałe aż do chwili, kiedy cały krąg rozjarzył się białym blaskiem i rozszerzył w portal, w którym zniknęły dwie driady. Jedna chwila i w powietrzu pozostały tylko iskry, które również przepadły z cichym trzaskiem. Tylko niepokój pozostał.
Spojrzałam na ostatnią driadę.
- Jakieś kłopoty? - spytałam. Ta potrząsnęła głową.
- Nie, nic poważnego. Tak to już jest, jak w odpowiednio złożonym układzie zachodzi wiele procesów. Czasem pojawiają się jakieś… drobne zakłócenia.
Jej słowa, nasuwające skojarzenia z lekcją fizyki, kontrastowały z jej wizerunkiem, nawet nie dzikiego zwierzątka, ale w części rośliny. Pierwotnej leśnej istoty.
A potem znów stała się pierwotna i dzika. Z uśmiechem spytała, czy chcę z nią pójść a ja odpowiedziałam, że chętnie. Dałam się wciągnąć w jej świat.
Po obalonym pniu drzewa i kilku konarach przeszłyśmy nad mokradłem jak po moście. Pomyślałam, że to przejście nie powstało przypadkiem, było to zbyt wygodne. Tylko trochę ciężko mi było wyobrazić sobie driady, nawet ode mnie niższe o głowę, taszczące ten pień na miejsce przeznaczenia. Nawet przy tutejszej grawitacji. Najbardziej prawdopodobne było, że w lesie żyły również inne względnie inteligentne stwory.
Podążałam wąskimi ścieżkami, szerokimi polanami porośniętymi mchem, wspinałam się na wzgórza i zeskakiwałam ze skarp. W porównaniu ze zwinną leśną nimfą musiałam wydawać się niezgrabna. Mogłam sobie najwyżej wyobrażać, że poruszam się tak jak ona i cieszyć z faktu, iż poza nią nikt nie widział, jak to naprawdę wyglądało. Starałam się zachować tempo narzucone przez moją leśną przewodniczkę. Zatrzymywałam się wtedy, kiedy to ona przystawała. To ona wyznaczała kierunek i tak może było lepiej. Ja sama, mając do wyboru kilka dróg, zatrzymałabym się i pozostała tak w zawieszeniu, rozdarta między Wszystko, Ogół i Szczegół, na wieki wieków. Amen.
Zatrzymałyśmy się w miejscu, gdzie strumień znów był widoczny, a brzeg łagodnie opadał ku płyciźnie. Driada bez słowa podeszła do niskiego drzewa o ciemnych liściach i położyła dłoń na jego pniu. Trwała tak bez ruchu przez chwilę, następnie nakreśliła palcem na korze kilka znaków. Starałam się w sposób mało nachalny (szlag niech trafi dobre wychowanie!) podpatrzeć, jakie konkretnie symbole to były. Zdołałam zobaczyć kwadrat z przekątną, wężyk z trzema zakrętami i odwrócony trójkąt. Palec driady nie zostawiał takiego żółtego światła jak mój, tylko coś w rodzaju słabo widocznego strumienia dymu albo mgły. I tym razem na samym drzewie nie było żadnych symboli. Czyli to nie było konieczne? Dobrze wiedzieć.
Początkowo wydawało się, że działania driady nie przyniosły żadnego efektu. Drzewo wyglądało zupełnie tak samo, kiedy driada odeszła od niego i skierowała się w stronę strumienia. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że niewielka część pączków kwiatów, dotąd praktycznie niewidocznych wśród liści, zaczyna się otwierać. Gdy patrzyłam na to, nieoczekiwanie narodziła się myśl. Myśl albo genialnie odkrywcza, albo przeciwnie, całkowicie idiotyczna. Gdyby tak powtórzyć to rysowanie palcem po pniu… Dam radę jakoś ten proces przyspieszyć? A może właśnie zatrzymać. Włączyć i wyłączyć.
Gdybym nie spróbowała, nie dałoby mi to spokoju, zatem już byłam pod drzewem i dotykałam palcem wskazującym jego kory. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na plecy siedzącej nad strumieniem driady. Nie patrzyła w moją stronę, i dobrze. Zatem do dzieła, Maddigan, do dzieła. Kwadrat, przekątna od lewego górnego rogu. Falujący wężowy kształt, zacząć od prawej strony, po lewej stronie łukiem zejść w dół i zmienić kierunek… Wszystkiemu towarzyszyło przeświadczenie, że wcześniej powinien być jeszcze jakiś znak, którego ja nie zdążyłam zobaczyć. Może nawet więcej niż jeden.
I dokładnie tak, jak mogłam podejrzewać, nic się nie stało. Nawet, kiedy powtórzyłam tę operację jeszcze dwa razy. Czubki palców, teraz już wszystkich, jarzyły się żółtym światłem. Chyba nie pozostawało mi nic innego jak tylko się poddać. Oparłam się o drzewo i próbując przywyknąć do lekko gorzkawego smaku niepowodzenia, przyglądałam się pogrążonej w jakimś transie driadzie. Nie miałam pojęcia, co właściwie robiła ona nad tym strumieniem, poza tym, że musiało to wymagać znacznie większego wysiłku i skupienia niż „wsłuchiwanie się” w otoczenie.
Dalej ruszyłyśmy pod górę. W miarę jak teren się wznosił, las był coraz rzadszy. Dawno minął ten magiczny moment, kiedy przestałam się orientować, skąd przyszłam i jak u licha wrócić do domu. Sama sobie się dziwiłam, jak małe ma to dla mnie znaczenie i nie byłam pewna, czy to było tylko kwestią świadomości, że miałam przy sobie klucz portalu i zawsze mogłam wrócić na skróty.
Kolejny raz zatrzymałyśmy się dłużej na wzgórzu, gdzie spod ziemi wyrastały jasne głazy. Niektóre z nich były popękane i poszarpane, inne całkiem wygładzone długim działaniem deszczu i wiatru. Potem zobaczyłam, że na niektórych wyryte zostały skomplikowane magiczne symbole albo ozdobne rozety. A na koniec zaczęłam zauważać budowle. Pojedyncze kolumny między drzewami, tam jakiś okrągły podest koncentrycznie otoczony trzema stopniami, dwie wieżyczki składające się z wyższych podestów, trzech filarów i spoczywającej na nich kopuły ze szpicem na czubku. Kiedy mimowolnie zwolniłam, pozwalając driadzie zwiększyć dystans, zwróciłam uwagę na jeszcze jedną rzecz. Tutaj znaczna część drzew miała żółte albo czerwone liście.
Las urywał się na płaskowyżu, częściowo porośniętym niską trawą, w środkowej części zawierającym odsłoniętą skalną płaszczyznę. Oczywiście nie zaskoczyło mnie to, że tak duża płaska powierzchnia poryta była w kręgi zawierające wewnątrz po kilka prostych figur i połączone prostymi liniami. Przecież pozostawienie jej gładkiej byłoby tu chyba zbrodnią bezmyślnego marnotrawstwa. Środkowy krąg, zawierający w sobie jeszcze dwa koncentryczne i otoczony był równomiernie ośmioma białymi okrągłymi kamieniami, na zewnątrz tego dodatkowego kręgu znajdowało się kolejne osiem kamieni, wyraźnie mniejszych, dalej na każdym tym rogu kolejne cztery w rzędzie, tworząc coś w rodzaju schematu ośmioramiennej gwiazdy. Wszystko to wyglądało znacznie bardziej prymitywnie niż symbole, które miałam okazję w różnych miejscach zaobserwować wcześniej.
W okolicach tego środkowego kręgu krzątały się jeszcze dwie driady. Za pomocą miotełek z pęków gałęzi próbowały oczyścić skalne podłoże. Zza skał znajdujących się nieco dalej na płaskowyżu, po drugiej stronie wychodziła właśnie kolejna driada.
- Dlatego chciałaś, żebym tu przyszła? - spytałam tę, która mnie tu doprowadziła – Przygotowujecie jakiś rytuał, prawda? Złożycie mnie tu w ofierze?
Driada spojrzała na mnie w taki sposób, że wszelkie epitety odnoszące się do mojej inteligencji i rozsądku były całkowicie zbyteczne.
Ale zaintrygowała mnie. Z czystej ciekawości postanowiłam w miarę możliwości się w to włączyć, choćby po to, żeby dowiedzieć się, o co w tym chodzi. Obeszłam skalną płaszczyznę, obrzuciłam wzrokiem okolicę, szukając jakichś leżących na ziemi gałęzi. Starałam się działać tak, jak zrobiłaby to któraś z obecnych tu leśnych nimf. Bez słowa, pewnie, jakbym wskutek nagłego olśnienia albo stałego dopływu do mózgu informacji z bliżej nieokreślonych źródeł doskonale wiedziała, o co chodzi. Możliwe, że tu właśnie wchodziło w grę to ostatnie. Dołączając do tej zajętej porządkami dwójki, sama ściskając w garści liściastą wiąchę, mogłam je obserwować. Jedna z nich zatrzymała na mnie spojrzenie na chwilę, ale nie okazała żadnego zdziwienia, przyjęła moje pojawienie się ze spokojem. Czytała płynące ode mnie sygnały, czy może od razu brutalnie wtargnęła do moich myśli? Zdałam sobie sprawę, że mentalnie mogłyby zrobić ze mną wszystko, na co miałyby ochotę. Nie miałam żadnego sposobu, żeby chociaż oszacować, jakie mogły posiadać telepatyczne zdolności. Najbezpieczniej byłoby chyba przyjąć najczarniejszy scenariusz i uznać, że miały sporą władzę. Im dłużej mogłam obserwować je z bliska, tym łatwiej było mi określić, z czym kojarzył mi się ten ich chłodny spokój, tak zdumiwająco obojętny. Tak właśnie mogły zachowywać się istoty określane jako rozwinięte duchowo. Oświecone.