Kroniki Astralnych Motyli
#1
Kroniki Astralnych Motyli


Pamiętniki Maddigan Córki Motyla, pierwszej uprawnionej epoki Nowego Ładu
Spisane pod koniec 9487. cyklu Rdzenia
Przepisane i zachowane na wniosek uprawnionej Iridian Złej Latorośli w 9524. cyklu Rdzenia

===============================================================

Nie wiem, czego szukam. Kiri też nie wie, ale ona przynajmniej twierdzi, że kiedy to znajdę, od razu poczuję. A ja nie czuję nic. Poza coraz większym niepokojem.
Znowu coś szura wewnątrz ściany. Albo sufitu. Wolę chyba nie zastanawiać się, co to jest. Chciałabym mieć pewność, że nic tutaj nie może mi zagrozić. Jestem w końcu na swoim terenie. Na swojej ziemi. W swojej enklawie. W czymkolwiek. Do licha!
Od bliżej nieokreślonego czasu ściągam z półek kolejne kartony, stawiam na podłodze i przegrzebuję ich zawartość. Zadanie bezcelowe, skoro kiedy tylko skieruję wzrok gdzie indziej owa zawartość może się losowo zmienić. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu. Dobry rocznik, prawie trzy centymetry grubości. Trochę dziwne, że w tym domu taka warstwa mogła pozostać nienaruszona. Pod połogą, gdzieś na niższych kondygnacjach znów rozlegają się suche trzaski. I jakby ktoś przeciągał po posadzce coś ciężkiego.
Spokojnie, jesteś bezpieczna. Nic ci tu nie grozi. Kiri też tak mówiła a ona raczej by w tej sprawie nie kłamała. Bo w końcu nie można chyba tak okłamać samej siebie…




Dzień 1


Trawa. Zielona. Kiedy piszę „zielona” mam na myśli tak nienaturalny kolor jak ten półprzezroczysty plastik, z którego wyrabia się zabawki dla małych dzieci.
Wszystko skończone, nie żyję. Umarłam we śnie. Chyba. A w takim razie to prędzej raj niż piekło.
- Nie umarłaś – rozległ się głosik w mojej głowie. Drwiący, rozbawiony i niecierpliwy.
Zaraz rozbłyśnie światło. Tylko skoro słyszę ten głos, to znaczy, że pewnie nie pozwolą mi do tego światła iść. Obudzą mnie w jakimś parszywym szpitalu, gdzie zapewne leżę z rurką wetkniętą w gardło albo w nos.
- Zaraz ja ci wetknę tę rurkę w dupę, to może w końcu się ruszysz!
To był wystarczająco silny argument. Zerwałam się najszybciej jak mogłam i spróbowałam stanąć na nogi. Było to dziwnie ułatwione i utrudnione zarazem. Lżej było podnieść ciało ale znacznie trudniej utrzymywać równowagę, póki nie stanęłam pewnie na obu nogach. Inna grawitacja czy ki diabeł?
Rozejrzałam się, czy przypadkiem naprawdę nie stoi za mną ktoś skłonny wcisnąć mi plastikową rurkę w tyłek.
- Jest tu ktoś? - spytałam. Nikogo nie widziałam. A znajdowałam się w czymś w rodzaju sadu z martwymi drzewami o ciemnej korze. Przez chwilę przyglądałam się ich kanciastym regularnym kształtom. Każda gałąź, od tych dwóch najgrubszych, na które rozszczepiał się pień, do najcieńszych na końcach dzieliła się na na dwie dwa razy cieńsze. Brrrrr! Wygladało to równie niepokojąco jak te krzywe i figury na wykładach z analizy matematycznej.
Chyba nie te drzewa do mnie mówiły. Chyba, bo w tym momencie poczułam, że niczego nie mogę być pewna. Zresztą, to chyba była tylko jakaś atrapa. Zbyt sztuczne były. Na wszelki wypadek podeszłam do najbliższego, postukałam w korę. Była sucha, szorstka, jakby pocięta w krótkie rowki, zgrupowane po kilka równolegle. Atrapa i nie atrapa. Dziwne. Niokreślone.
I nadal nikogo nie było. Gdyby był, gdziekolwiek, nawet za mną, wiedziałabym o tym. Nawet nie musiałabym się odwracać.
Skąd to wszystko wiem? Nie mam pojęcia.
I kolejna myśl, znacznie spokojniejsza. I przynosząca jakiś rodzaj cichej radości. Jestem wolna. Tak cudownie nieskrępowana i coraz bardziej zdumiona, że nie poczułam tego od razu. Te myśl przepływa obok mnie. Obce myśli i uczucia… Wynocha z mojej głowy! Ale już!
Spojrzałam podejrzliwie na drzewa. To jednak im zawdzięczałam ten telepatyczny włam?
Od razu włam! – prychnął ten głosik, wyraźnie teraz zdegustowany – Nikt cię tutaj nie zaatakuje. Nikt NIE MA PRAWA cię tu zaatakować, chyba, że sama do tego dopuścisz.
Westchnęłam.
- Możesz mi powiedzieć, kim jesteś i gdzie jesteś? - spytałam. Nie byłam zdenerwowana. Ani trochę. Na razie.
Cały czas rozglądałam się wokół, z cichą nadzieją, że w końcu zobaczę właściciela głosu. Widziałam jednak tylko kolejne, mniejsze drzewa, mniej regularne, ale przynajmniej te wyglądały na bardziej żywe, chociaż zamiast liści kępkami wyrastały z nich długie zielone nici i błękitne nici. Dalej znajdował się kilkupiętrowy drewniany budynek, częściowo pomalowany na bordowo. Nie byłam tego pewna z tej odległości, ale wyglądał jakby lata świetności miał za sobą i teraz popadał w ruinę.
- Jestem bliżej. Znacznie bliżej. Tylko musisz się postarać. Zrób coś wreszcie porządnie, bo jak dotąd kilkanaście nocy zmarnowałaś na nieudane próby nawiązania stabilnego połączenia. Wstyd!
Jakiego połączenia u diabła?! Ale nie spytam. Nie pomyślę o tym nawet… Cholera.
- To gdzie mam cię szukać? - spytałam szybko. Niech nie czyta bezczelnie moich myśli. Czymkolwiek jest.
- Poproś! Po prostu proś!
- Mam do tego upaść na kolana i złożyć rączki? - spytałam. Jadowita słodycz skapująca z moich słów powinna wypalić trawę przede mną. Nawet odruchowo rzuciałam okiem pod stopy, żeby upewnić się, że coś tam jeszcze rośnie.
- Nie. Po prostu opanuj emocje, wycisz umysł i skup się na tym, że chcesz mnie znaleźć. Chyba połączenia w ten sposób nie przerwiesz… chociaż z tobą to nic nie wiadomo.
Odegrałam więc scenkę zatytułowaną „jak wyobrażam sobie medytację”. Z całym tym siedzeniem ze skrzyżowanymi nogami, kręgosłupem prostym jakbym kij połknęła i celowo spowolnionym oddechem. W myślach powtarzałam mało oświeconą mantrę, brzmiącą: wyłaź do cholery, gdziekolwiek jesteś. I chociaż chyba nie miało to prawa zadziałać, coś rzeczywiście zaczęło się dziać. Ponad metr przede mną, nieco na prawo, zauważyłam kłąb dymu albo mgły, który zaczął zagęszczać się w jednym miejscu. Uformowało się coś w rodzaju kuli o poszarpanych brzegach, a gdy kształt nabierał wyrazistości, stawał się również bardziej nieregularny. Ostatecznie przede mną stała wiewiórka o białej sierści, z lekkim srebrnym połyskiem. Ten obraz wydawał się idealnie pasować do głosu, który słyszałam w głowie. Głos był właśnie taki, białosrebrny i świecący, może jeszcze wyczuwałam w nim trochę śliskiego błękitu.
- Nieźle jak na początek – powiedziała wiewiórka. Nadal słyszałam jej głos ze swojego mózgu. I czułam, że jest z czegoś zadowolona.
Podeszła bliżej. Wyciągnęłam rękę, żeby jej dotknąć, ale czubki palców przeniknęły przez coś w rodzaju gęstej zimnej pary. Miałam do czynienia z niewiarygodnie realistyczną halucynacją, którą w dodatku sama niepojętym sposobem zdołałam wywołać? Tak czy tak, nieźle.
- Żeby mnie do końca zmaterializować za pierwszym razem musiałabyś się bardziej postarać – wyjaśniła wiewiórka. Pokiwałam głową i przyglądałam jej się przez chwilę. No dalej, ruszże wreszcie swoją ociężałą mózgownicą! Chyba właśnie jesteś w zaświatach, zostałaś szamanką i odkryłaś swoje zwierzę totemiczne.
- Jakie tam zaświaty?! - prychnęła wiewiórka – Zapewniam, że jesteś jak najbardziej żywa i w jednym kawałku. Jak stąd wyjdziesz, możesz sprawdzić. Tylko może nie rób tego w tej chwili.
- A szamanką jestem? - chciałam wiedzieć.
- Chciałabyś!
- I ty nie jesteś moim totemicznym zwierzęciem?
- Nie. To jest znacznie prostsze. Jestem po prostu tobą.
Głęboko odetchnęłam. Aha. Miło mi.
- Jestem reprezentacją części twojego umysłu - ciągnęła wiewiórka – Możesz uznać, że podświadomości. Albo czegoś jeszcze. W każdym razie jestem częścią ciebie i nie musisz się bać, że ktoś włazi ci do mózgu bez twojej zgody.
- Jak tulpa? - domyśliłam się. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć w jaki sposób umysł sam podzielił się bez mojej wiedzy, dochodząc do tak zaawansowanego stadium. Chyba że tutaj wszystko działało trochę inaczej.
- Określenia nie mają znaczenia – mruknęła wiewiórka – Możesz nazywać to wszystko jak chcesz.
- Wszystko… - powtórzyłam w zadumie, unosząc wzrok ponad głową wiewiórki, na drzewa, później na ten podniszczony dom – To gdzie my właściwie jesteśmy. W jakimś Niższym Astralu czy jak?
- Ta nazwa może być równie dobra jak każda inna. Po prostu inny wymiar i tyle. Można tu wejść, wyjść jeszcze łatwiej.
Aha, pomyślałam po raz kolejny. Witamy w Matriksie.
Wstałam z ziemi, w ostatniej chwili przypominając sobie, że powinnam uważać. Ta inna grawitacja dawała się we znaki. Ale w końcu wypadało chociaż udawać, że ma się kontrolę. Może w innej sytuacji zaczęłabym to badać, zaspokajając tym swojego wewnętrznego szalonego naukowca. Ale nie teraz, nie kiedy czułam na sobie badawcze spojrzenie pary lśniących czarnych oczek. Trzeba sprawiać dobre wrażenie przed samą sobą. Paranoja. Rozdwojenie jaźni.
- Czy jak stąd wyjdę, okaże się, że siedzę związana w pokoju z miękkimi ścianami? - spytałam. Wiewiórka nie odpowiedziała. Była już kilka metrów przede mną, biegnąc wśród tej niepokojącej plastikowej trawy. Kierowała się ku domowi.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#2
Hehe niby twórczość własna, ale brzmi jak by pochodziło z sennych doświadczeń ;) Czy tak ? :)
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#3
Trochę z sennych doświadczeń, trochę z czytania różnych stron dotyczących LD/OOBE, trochę przetworzonych pomysłów z paru opowiadań wymyślonych lata temu. Wszystko po trochu.
Ciąg dalszy powinien nastąpić :D
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#4
Dzień 2


Dom nie był tak zniszczony, jak wydawał się z daleka. To wrażenie brało się stąd, że z daleka nie dało się zobaczyć szczegółów tej oryginalnej konstrukcji. Dom był z desek, przynajmniej w zewnętrznej warstwie, pomalowanych na wysokości parteru na kolor zaschniętej krwi. Oczywiście żadna z desek nie była wycięta równo, grubość zmieniała się, chociaż tak je mniej więcej ułożono, że jakoś wzajemnie się dopasowywały. Jakoś. Okna wstawione były PRAWIE równo. Trudno byłoby zrobić to lepiej, skoro dolna krawędź jeszcze była umownie prostopadła do bocznych, a boki u góry już znacznie różniły się długością, wymuszając dziwny kąt górnej krawędzi, na której czasem pojawiało się dodatkowe załamanie, dając w efekcie wyjątkowo nieforemny pięciokąt lub sześciokąt. Drzwi, którym poprzednim razem zdołałam przyjrzeć się wyraźniej, były nieco szersze u góry, miały też wcięcie, pasujące do trójkąta tworzonego przez górną futrynę. Nad drzwiami daszek, owoc przekory będącej samym w sobie celem – też wklęsły w środku, choć pod nieco innym kątem, tak, żeby w czasie deszczu środkiem ciekła struga, zmuszająca wchodzących lub wychodzących do omijania jej łukiem.
Wtedy widziałam tylko front, teraz mogłam obejść z każdej strony nieregularną bryłę domu. Powinno wystarczyć mi czasu. I nie dam się, tym razem nie pozwolę, żeby połączenie się przerwało.
Bryła na parterze była jeszcze w miarę zwarta. Wyżej było już różnie, cały dom zdawał się pączkować przybudówkami, zabudowanymi balkonami, dodatkowymi pomieszczeniami na planie nieregularnych wielkokątów i krzywymi wieżyczkami. Wszystko z zewnątrz drewniane, w niektórych miejscach rzeźbione, głównie w proste ludowe motywy. Stan desek wskazywał, że różne części domu musiały powstawać w różnym czasie.
- Zajrzysz w końcu do środka? - srebrnobiały głos, odwnętrzny, gdzieś z głębi umysłu. Mogłam się niby spodziewać, ale i tak lekko się wzdrygnęłam.
- Możesz zrobić się widzialna? - poprosiłam. I najlepiej żeby nie mówiła ze środka mojego mózgu, ale pewnie to byłby już zbytek łaski.
Przeszłam dalej wzdłuż ściany. Kiedy znalazłam się pod kolejnym krzywym oknem, odruchowo sięgnęłam do parapetu. I natychmiast musiałam cofnąć rękę, kiedy poczułam coś śliskiego i tłustego.ie Nie krzyknęłam z obrzydzenia, przed tym skutecznie się powstrzymałam. W końcu to wszystko nie jest prawdziwe… no, przynajmniej w pewnym sensie.
- TUTAJ jest prawdziwe! - powiedziała moja tulpa z wyraźnym naciskiem. Już była w postaci wiewiórki, pewnie sama stwierdziła, że to korzystne. Przynajmniej mogła na mnie spojrzeć z wyrzutem.
- Wchodzisz? - spytała – Bo znów nie zdążysz zanim połączenie się zerwie.
- Nie zerwie się – oznajmiłam buntowniczo. Ostatecznie znów tu byłam. W Matriksie. Czy też może w wymiarze astralnym, mentalnym, czy jakims tam jeszcze. Co stało na przeszkodzie, żeby w razie potrzeby dostać się tu po raz kolejny? Ktoś zabraniał? To niech mnie powstrzyma!
Jednak się cofnęłam. Nie z obawy o połączenie, ale już z czystej ciekawości. I może lekkiej niechęci do przedzierania się przez krzaki, które tam dalej musiały rosnąć już prawie przy samych ścianach. Dotarłam do drzwi. Z wahaniem przyglądałam się gałce z ciemnoszarego ze starości metalu, nie mając ochoty jej dotknąć. Gałka wyrzeźbiona była na kształt mordy, w dodatku potwornie odpychającej. Zupełnie jakby jakiś szalony genetyk pomieszał komórki macierzyste psa, niedźwiedzia i diabła, stworzył zarodek a potem, zamiast rozsądnie przerwać eksperyment, pozwolił tej nieszczęsnej istocie się rozwinąć.
- No co? - wiewiórka powoli traciła cierpliwość – Przecież cię nie ugryzie.
Patrząc na starannie odwzorowane w ciemnym metalu zęby nie byłabym tego taka pewna. W końcu przemogłam się i otworzyłam drzwi. W szczelinie zobaczyłam ciemność. I bynajmniej nie mam tu na myśli, że wewnątrz domostwa panował mrok. Była to taka absolutna czerń, jaką widywałam dawniej w grach komputerowych, kiedy bohater zbliżał się do drzwi, a one zaczynały się uchylać. Pomyślałam, że dla lepszego efektu, te też powinny otworzyć się same, kiedy do nich podeszłam. I wcale nie miało to nic wspólnego z niechęcią do tej wyrzeźbionej mordy… no, może troche.
- Może jakbyś poprosiła…
- Przestań czytać mi w myślach! - krzyknęłam – A medytować przed drzwiami nie mam najmniejszej ochoty.
Dałam krok do przodu, wprost w gęsty mrok, na oślep, byle tylko ta uparta wiewiórka z mojego umysłu nie pomyślała sobie, że się boję. I oczywiście, kiedy poczułam jak powietrze wokół mnie zagęszcza się i robi zimne a coś zaczyna mnie wsysać w głąb, naprawdę zaczęłam się bać.
Jednak i tym razem nie umarłam, na razie miałam szczęście. Szczęście początkującego jak ktoś pisał. Coelho bodajże czy jakiś inny pretensjonalny filozof.
Znalazłam się w korytarzu znacznie mniej ciemnym niż mogłam się spodziewać, kiedy stałam pod tymi drzwiami. Było mniej więcej tak, jak należałoby się spodziewać za dnia w domu, ale coś mnie niepokoiło. Coś bliżej nieokreślonego. Przyjrzałam się podłodze z szerokich desek. Drewno miało rudawy kolor. Po obu stronach miałam drzwi, przede mną, nieco na prawo widziałam schody, z nieco jaśniejszego drewna niż podłoga. Kiedy dałam parę kroków w głąb, deski zaskrzypiały mi pod nogami. I natychmiast, jakby w odpowiedzi coś zahurgotało w ścianach.
Nawiedzony dom? Jeśli tak, to trochę lipa, skoro to ujawniło się już na samym początku. Żadnych niespodzianek.
Obejrzałam się, czy biała wiewiórka nadal mi towarzyszy. Wolałam sama nie zapuszczać się dalej.
- Jestem – zapewnił mnie głos w głowie. Kątem oka widziałam, jak białe stworzenie przebiega koło mojej lewej nogi.
Kiedy uniosłam nieco wzrok, napotkałam spojrzenie surowej starszej damy z obrazu w ozdobnej ramie. Miała na sobie wytworną, biało-szkarłatną suknię. Zaraz, jak na to mówili? Styl wiktoriański? Mniejsza z tym. Nigdy mnie to nie isteresowało i do niczego nie było potrzebne.
Minęłam chyba-wiktoriańską damę, idąc dalej. Po lewej stronie miałam kolejne drzwi, a obok przed nimi… Cholera, tego małego stoliczka tu wcześniej nie było! Przecież rzuciłam okiem w głąb, jak tylko tu weszłam.
- A czy to ma jakieś znaczenie?
Słysząc ten srebrny głosi z domieszką błękitu, wzięłam głęboki oddech. Spojrzałam na wiewiórkę, zastanawiając się, czy tutaj zabijanie wzrokiem jest możliwe w sensie dosłownym. I oczywiście gdy na nią spojrzałam, musiała jak na złość nasunąć się zupełnie inna myśl. Może nie tak całkiem inna, bo jakoś chciałam się do tej tulpy zwrócić. I zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia jak.
- Jako część mnie masz jakieś imię? - spytałam. Złość chwilowo odpłynęła, co niezbyt mi się podobało. No cóż, trudno. Znajdzie się pewnie inna okazja to się na nią wkurzę.
- Cóż, ludzie nadają swoim tulpom różne imiona – wyjaśniła – Wymyśl coś.
To było dziwne. Nie musiałam się zastanawiać, bo wiedziałam od razu, jak mam ją nazywać. Kiri. To przyszło samo. Mimowolne słowo w moim mózgu. Słowo bez głosu. I nawet chyba nikt nie musiał wleźć mi do mózgu.
- Kiri – powiedziałam. Nie wiedziałam, jakiej reakcji oczekuję. A ona tylko przymknęła oczy i nieznacznie skinęła głową. Wiedziała w jaki sposób to imię przyszło do mnie? Dlaczego u licha manifestacja mojego umysłu musiała mieć postać wiewiórki?! Żebym nie mogła nic wyczytać z jej miny? Ten dziwny świat chyba na złość mi robił.
Podeszłam do stolika. Może on był niematerialny, tak jak Kiri?
Uśmiechnęłam się. Zadanie dla szalonego naukowca. Będę jak ta babka z filmu Camerona, tego, w którym grupa badaczy siedziała w stacji na dnie oceanu. Ciekawość przezwycięży obawy i dotknę draństwa. Może nawet ręki nie stracę.
No i nie straciłam. A stolik okazał się zwyczajnym lakierowanym drewnem.
Stąd, gdzie stałam, mogłam widzieć znajdującą się za uchylonymi drzwiami łazienkę. Pchnęłam drzwi, otwierając je szerzej. Rzuciłam okiem na błękitne kafelki na ścianie, popękane, czy może bardziej rozsadzone od środka. Gigantyczne korniki z potworną siłą torowały sobie drogę wewnątrz ściany? Obok umywalki, nieco poniżej, z jednej z dziur w ścianie sączyła się woda, widocznie uszkodzona została jakaś rura. Strużka spływała od dość dawna, bo w tym miejscu na kafelkach był rdzawy zaciek, znaczący trasę tego strumyka aż do podłogi, w którą woda najzwyczajniej w świecie wnikała.
Pomyślałam, że może tak jest lepiej, bo inaczej cała łazienka zostałaby dawno zalana, wraz ze sporym i fragmentem korytarza.
Sporo miejsca zajmowała narożna wanna. Wypełniona była ciemną wodą na powierzchni której zebrała się prawie zwarta warstwa rzęsy, poprzetykana gdzieniegdzie większymi roślinami. Niektóre z nich kwitły na biało i żółto. W miejscu, gdzie w kożuchu rzęsy była wyrwa, na powierzchnię wypłynęły pęcherzyki powietrza. A zaraz za nimi wynurzyło się siedem oczu, stopniowo unosząc się na szypułkach. Tym razem szalony naukowiec przegrał. Odskoczyłam w tył, wydając z siebie stłumiony, nieartykułowany dźwięk. Stworzenie w wannie nie wynurzyło się całe, tylko te oczy na szypułkach straszyły. A na pewno było to jedno ciało, tego mogłam być pewna. Pod wodą widziałam bliżej nieokreślony, owalny kształt.
- Nic ci nie zrobię – bąknęłam. Oczywiście przybyłam w pokojowych zamiarach, dobre zwierzątko, nie rzucaj się na panią…
Cokolwiek to było, na szczęście nie zamierzało atakować. Zanurzyło się nieco głębiej, ale oczy nadal łypały podejrzliwie. Nie, tego nie dotknę. A przynajmniej nie teraz, poprawił mój wewnętrzny szalony naukowiec.
Bo nie po to siedziałam w tym całym Matriksie, żeby się czegoś bać. Przecież nic tu nie mogło się stać, nawet jak na pierwszy rzut oka coś wyglądało upiornie. To jest nieprawdziwe. Jak Kiri. Wszystko jest tu absolutnie bezpieczne, a ona nie mogła tak mnie okłamać, prawda?
Zamierzałam podejść do okna i wyjrzeć, ale zanim zmusiłam ciało do wprowadzenia myśli w czyn, klapa zamkniętego sedesu stojącego w kącie gwałtownie podskoczyła i z wnętrza wystrzeliła bordowa macka, grubsza od mojej ręki. Sięgnęła do wanny i przez chwilę pomyślałam, że zaraz złapie tego stwora z mnóstwem oczu, ten jednak szybko zanurkował. Macka zaurzyła się i po chwili cofnęła, owijając niezdrowo białą rybę. Potem tak samo szybko jak się wysunęła, wróciła wraz ze zdobyczą do sedesu, rozpryskując przy tym wodę. Brrrr!
- Smacznego – mruknęłam.


[ciąg dalszy nastąpi]
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#5
Wyszłam na korytarz, walcząc z przemożną chęcią przyjrzenia się dokładnie temu wnikającemu w podłogę strumieniowi cieczy. Ale na to jeszcze przyjdzie czas, płynęło tak długo, więc raczej nie przestanie w najbliższym czasie. Raczej. Bo coś mówiło mi, że tutaj nie mogłam być niczego pewna.
Cofnęłam się do drzwi wejściowych. Znów minęłam portret starszej damy, obrzucając go obojętnym spojrzeniem. A przynajmniej obojętnym do momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że chyba obraz się zmienił. Widziałam go niby tylko przez chwilę, ale raczej zwróciłabym uwagę, gdyby już wówczas kobieta na obrazie miała na twarzy wyraz takiej irytacji i dezaprobaty. Brwi unosiły się jakby uprzedzając mający nastąpić za chwilę wybuch gniewu, usta wykrzywiał nieprzyjemny grymas.
- Ja też cię nie lubię – miałam ochotę powiedzieć, jednak zdołałam przezornie ugryźć się w język. Wcale nie byłabym tak bardzo zdziwiona, gdyby dama z portetu mi odpowiedziała, używając przy tym słów, które do damy już raczej by nie pasowały.
Za drzwiami, które wcześniej znajdowały się po mojej lewej stronie, był salon. Nie taki mały, ale biorąc pod uwagę wymiary tego domostwa, spodziewałam się raczej nieco bardziej przestronnego. Pierwsze rzuciło mi się w oczy to, że na środku pomieszczenia usunięto część paneli z podłogi. Odsłonięty fragment ziemi miał wymiary nieco większe niż metr na metr a w środku tego kwadratu wyrastało drzewo. Odruchowo powędrowałam wzrokiem wzdłuż pnia, ku górze. Salon nie miał zamkniętego sufitu, mniej więcej połowa powierzchni otwierała się na pomieszczenie piętro wyżej. Widziałam balustradę z ciemnego drewna, raczej prostą, uformowaną w łagodne obłe kształty. Z tej odległości mogłam się tylko domyślać, że jej szarawy odcień wziął się od grubych warstw kurzu. Gdzieś dalej widziałam kilka rzędów regałów. Trochę dziwiło mnie, że to pomieszczenie na piętrze, wyraźnie większe, było znacznie ciemniejsze od salonu. Nie było tam okien? Powinny znajdować się, podobnie jak w salonie na co najmniej dwóch ścianach. Jak tam w ogóle się dostać? Tu barierki, pozostałe dwa boki prostokąta tworzą ściany… No, schody w tym salonie raczej by się nie zmieściły.
- Spokojnie, jeszcze tam wejdziesz – mruknęła Kiri. To ciche mruknięcie zawisło w następującej po nim ciszy. Takim tonem jak na filmach, kiedy ten mądrzejszy i bardziej doświadczony bohater rzuca zagadkową uwagę, która później okazuje się mieć jakieś wielkie znaczenie. Konwencja nakazuje temu mniej doświadczonemu milczeć a ja w tym momencie nie miałam nic przeciwko temu. A wielkiego znaczenia nie oczekiwałam, bo i gdzie? Na piętrze musiały być drzwi, albo zwyczajne, albo kolejne ozdobione wyjątkowo szpetną gębą.
Znów spojrzałam na drzewo. Zauważyłam owoce, małe, obłe i szare, z niebieskawym odcieniem. Nie widziałam wcześniej takich, coś podpowiadało mi, że są jeszcze niedojrzałe.
- I oto jest właśnie drzewo poznania dobrego i złego – powiedziałam cierpko – Owoce gorzkie jak prawda i ironia.
- Gorzkie? - spytała Kiri a w jej oczach pojawiły się figlarne ogniki – Tak łatwo z góry osądzasz? Bez doświadczalnego zbadania? Nieładnie, Maddigan, nieładnie! Czego was tam uczą na tych wykładach o metodyce naukowej?
Jęknęłam i przewróciłam oczami. Nawet tu, w innym wymiarze, podświadomość musi mi przypominać o uczelni?! Nigdzie już chyba nie można mieć spokoju… Odpadam, wysiadam, bezpiecznik w mózgu powoli odmawia posłuszeństwa. 
Obeszłam drzewo i klapnęłam na dość wysoką kanapę przykrytą kilkoma warstwami koców. Kiri podeszła bliżej i patrzyła na mnie pytająco. Przynajmniej tyle mogłam z tych lśniących czarnych oczek wyczytać.  
- Poczekam aż dojrzeją – wyjaśniłam. Bo musiałam coś powiedzieć, czułam to, inaczej ja i Kiri pozostałybyśmy zawieszone w gęstniejącej ciszy. I żeby przerwać ten nieznośny kontakt wzrokowy, spojrzałam w bok, w kąt pokoju. W szybie wysokiego, smukłego kredensu zobaczyłam swoje odbicie. Mebel na dole miał szafkę, nad nią otwartą półkę, wszystko powyżej kryło się za oszklonymi drzwiczkami. I o ile na półce stał tylko krzywy aluminiowy świecznik z resztką świecy i lekko obtłuczony dzbanuszek, zawartość oszklonej części wydała mi się ciekawa. Zbliżyłam twarz do szyby. Dostrzegłam zamknięty jak statek w butelce kompletny szkielet szczura, obok słoik z mętną cieczą, w której pływały bezkształtne strzępy czegoś nieokreślonego. Nieco z tyłu leżały dwie uszyte z materiału laleczki, zaledwie kontury ludzkich sylwetek, koloru cielistego, bez żadnych rysów twarzy.  Kolorowymi pinezkami przypięte do nich zostały małe wycinki różnych, zdawałoby się przypadkowych materiałów.
- Voodoo? - spytałam półgłosem. Kiri, która musiała chwilę wcześniej wspiąć się po kocach na kanapę i teraz stała na oparciu, potrząsnęła główką.
- Nie czujesz, że to martwe? Żadnej mocy w tym nie ma. Możesz co najwyżej wróble tym straszyć.
Nic nie czułam. Ani teraz ani w ogóle. Czego ona ode mnie oczekiwała? Że jak już tu jestem, włączy mi się jakiś szósty zmysł? Przykro mi, wiewióreczko, to chyba tak nie działa.
Gdyby Kiri bardziej przypominała postacie z kreskówek, teraz zapewne musiałaby ciężko westchnąć.
- Oczywiście, że działa, cały czas działa, ale ty nie zwracasz na to uwagi – w srebrnobiałym głosiku zabrzmiały niechęć i chłód – Masz cholernie zamknięty umysł. Nie wiem, skąd ci się to wzięło.
Zaśmiałam się, krótko, niewesoło.
- Widocznie świat zdążył mnie popsuć. Świat i ludzie. Społeczeństwo. Takie czasy widać, że bez wypaczenia przez życie się nie przejdzie.
- I ty się tak po prostu poddasz? - spytała z niedowierzaniem moja tulpa – Nie uwierzę w to. Maddigan, robiąca wszystko na przekór, nigdy się nie poddaje.
Spróbowałam się uśmiechnąć. W sumie rację miała. Nawet jeśli mówiła to celowo, żeby mnie sprowokować.
- Ale czy ja mówię, że się poddaję? - spytałam retorycznie, z rozmachem wstając z kanapy i odwracając się – Mówię tylko tyle, że żyjąc można się paskudną chorobą zarazić. A z paskudnej choroby zawsze można się wyleczyć.
Dałam kilka kroków naprzód, wykonując prawą ręką teatralny gest i zawadzając o jakąś niżej wiszącą ścianę drzewa.
- Przecież tu jesteśmy – ciągnęłam, wkładając w te słowa tyle entuzjazmu, ile zdołałam – W Matriksie. Pod tą świętą jabło… yyy… to znaczy pod tym świętym drzewem gatunku nieokreślonego… i zapewne nieistniejącego.
Przez krótką chwilę próbowałam zidentyfikować kształt liści, zrezygnowałam, znów chciałam spojrzec triumfalnie na Kiri i na swoje nieszczęście na chwilę zerknęłam do wnętrza oszklonej szafki. Teraz byłam dalej, ale i tak bez problemu zorientowałam się, że słoik zastąpiła pękata buteleczka z jakimś mocnym trunkiem barwy bursztynu, w butelce tkwił starannie wykonany model statku a w miejscu laleczek leżały dwie najeżone igłami i oplątane barwnymi strzępami nici poduszeczki. Ta nagła zmiana, podobnie jak każdy inny przejaw łamania praw natury byłby w tym momencie pozytywny, ale może nie tak z zaskoczenia. Nie żeby mimowolne zdziwienie całkiem wybiło mnie z rytmu.
Opuściłam ręce z rezygnacją. Dobra, na dzisiaj koniec patetycznych wystąpień. Może to wystarczy. Zresztą nie chodziło o przkonanie Kiri, tylko raczej samej siebie… chociaż czy to nie wychodziło na jedno?
Zerwałam liść z drzewa i powoli przeszłam w stronę drzwi, mijając stół przykryty położonym wyjątkowo krzywo, sięgającym z jednej strony podłogi, obrusem. Obracałam liść w palcach, próbując przypomnieć sobie, czy gdzieś wcześniej widziałam podobny, wydłużony, owalny, o brzegach wyciętych w szereg łagodnych półkoli. 
Przeszłam do pomieszczenia po drugiej stronie korytarza, które okazało się kuchnią. Na prawo od drzwi, pod oknami, mieścił się tylko stół, chyba nawet nieco mniejszy od tego w salonie. Z lewej strony pomieszczenie ciągnęło się znacznie dalej. Większą część powierzchni ścian zajmowały szafki i szafeczki, każda z innego kompletu. Sprawiały wrażenie, jakby dokładano je stopniowo w różnym czasie, starając się usilnie zmieścić w kurczącej się przestrzeni. Drzwiczki części z nich były otwarte, z niektórych różne przedmioty spadały na blaty poniżej, albo z braku miejsca na podłogę. Bałagan panował tu niemożebny. A ja naiwna byłam dotąd przekonana, że to ja nie potrafię na dłuższą metę utrzymać w kuchni porządku…
Idąc dalej, musiałam uważać na różnej barwy i rozmiaru kałuże, ominęłam rozsypany proszek o jadowicie pomarańczowym kolorze i szczątki chyba kilku stłuczonych talerzy. Kiedy mijałam zlew, z wiszącej nad nim zardzewiałej i powykrzywianej metalowej suszarki na naczynia spadła szklanka. Uderzyła w stertę naczyń leżących w zlewie i rozprysnęła się na kawałki. Miałam dziwne wrażenie, że to w jakiś sposób było zaplanowane, żeby spadła akurat, kiedy będę tuż obok.
Jakby w odpowiedzi coś zadudniło w jednej z szafek na dole, która akurat była częściowo uchylona.
- Cicho tam! - krzyknęło skrzekliwie z którejś innej szafki. Przebiegłam wzrokiem rząd pokrytych lepkimi plamami drzwiczek. Wydawało mi się, że w którejś szczelinie dostrzegam ruch. Może bym spróbowałam tam zajrzeć, ale poczułam, że tego wszystkiego jest tu za dużo. Ledwie ogarniałam wzrokiem to pobojowisko, nie wiedziałam, gdzie najpierw spojrzeć. A tu jeszcze coś musiało się gotować. Czy może w niewiadomym celu bulgotało w metalowych garnkach na staroświeckiej kaflowej kuchence na węgiel. Jakieś trzy mętne ciecze, trzy różne odcienie błotnistej brei. Gęsty opar unosił się do góry i ginął wsysany przez przypominający lejek okap. Od okapu odchodziła miękka aluminiowa rura, swoją lśniącą nowością odstająca od reszty wyposażenia kuchni.
Drzwiczki szafki najbliżej okapu nagle się otworzyły. Ze środka wyjrzał stwór podobny do modliszki, tylko kilkanaście razy większy. Miał na głowie wysoki cylinder z błyszczącego materiału, który na mój widok zdjął, aby się ukłonić.
- Witamy panienkę, witamy – powiedział stwór. Też się ukłoniłam. Czułam, że tak powinnam. Może nawet powinnam dygnąć, jak na panienkę przystało, tylko niestety nie miałam na sobie kiecki. Trudno.
- Cała przyjemność po mojej stronie – powiedziałam. Nie bardzo wiedziałam, co innego miałam powiedzieć. Stwór otworzył sobie szerzej drzwiczki i zeskoczył w dół na blat, zastawiony już miskami, kartonowymi pudełkami po ryżu, pustymi słoikami i mnóstwem innych rzeczy. To nie mogło skończyć się dobrze. Z dość imponującym efektem akustycznym część rzeczy zmieniła lokalizację.
- Czy naprawdę nie mogę liczyć na trochę spokoju! - krzyknęło znów z którejś szafki. Przypominający modliszkę stwór, niezdarnie gramoląc się na nogi, lekceważąco machnął ręką. Czy raczej przednim odnóżem. Miał dwie pary odnóży krocznych i dwie pary czegoś, co przypominało ręce.
- Na niego nie zwracaj uwagi – powiedział. Przeszedł kawałek po blacie, unosząc wysoko odnóża i stawiając je ostrożnie pomiędzy naczyniami, opakowaniami i zaschniętymi resztkami czegoś, co wieki temu może nawet było jadalne. Przyglądając się temu, zauważyłam, że część opakowań była jeszcze fabrycznie zamknięta, niektóre wydawały się nowe, jakby świeżo przyniesione ze sklepu. Jak wyspa na morzu odpadów stała tam plastikowa patera z kruchymi ciastkami. Zawahałam się. Niby wyglądały w porządku, ale w końcu to nic pewnego.
- I czego się boisz?
Drgnęłam, słysząc w głowie ten głos. Kiri tu za mną przyszła? Nawet tego nie zauważyłam.
- Spokojnie, spróbuj. Tutaj nie grozi ci astralne zatrucie. Ani astralna sraczka.
Miło.
Sięgnęłam ręką po ciastko, ale ono w ostatniej chwili umknęło spod mojej dłoni. Uniosłam brwi. Zobaczyłam, że inne ciastko, leżące przy brzegu patery także zaczyna się poruszać. Kiedy przyjrzałam się temu uważniej, zobaczyłam, że ciastka zyskały nóżki.
- Hej, Dudu! - krzyknął na ten widok modliszkowaty stwór – Zrób coś z tymi mrówkami, bo wszystko stąd wyniosą!
Chwycił próbujące uciekać ciastka i wtedy mogłam już się przekonać, że niosły je mrówki. Tylko te mrówki były wielkości myszy. W takiej skali mogłam dokładnie zobaczyć porastające ich chitynowy pancerzyk drobne włoski i to, że odwłok miały segmentowany. Pozbawione zdobyczy mrówki przez krótką chwilę kręciły się wśród śmieci, w końcu uciekły spłoszone, kiedy modliszkowaty niecierpliwie zatupał odnóżami. Tymczasem z szafki na dole wypadło krępe stworzenie porośnięte brunatnymi kudłami, spomiędzy których błyszczała para oczu i wystawały dwa karykaturalnie kwadratowe zęby.
- Już się robi – wysapało. Odwróciło się, otworzyło drzwiczki innej szafki i gorączkowo zaczęło w niej grzebać.
- No, proszę się nie krępować, panienko – odezwał się modliszkowaty – Proszę się częstować. Albo proszę usiąść przy stole. Tutaj tak trochę nie ma miejsca.
Zamaszystym gestem wskazał rupiecie na blacie wokół siebie. W myślach przyznałam mu rację.
Ruszyłam w stronę stołu. Czułam na sobie spojrzenia co najmniej kilku par oczu, nie licząc Kiri, która jakimś sposobem znalazła się na blacie i podążała za mną wzdłuż jego krawędzi. Za uchylonymi drzwiczkami szafek coś się poruszało, grzechotały potrącane naczynia, pazurki chrobotały po drewnie. 
Na stole, który wcześniej był pusty, stała teraz podobna plastikowa patera, na tej leżało kilka zielonych jabłek. Z bliska wydawały mi się sztuczne, jakby wklejone w oglądany przeze mnie obraz. Nawet nie próbowałam wziąć sobie jednego. Mogłoby się okazać, że są z tektury albo styropianu. Wolałam poczekać, aż modliszkopodobny stwór w cylindrze przyniesie mi te ciastka, które raczej były prawdziwe. W końcu przeskakując po meblach przedostał się z nimi na stół, postawił jedną paterę obok drugiej. Patrząc jak przemyka po blacie, zastanawiałam się, czy jest prawdziwy. To znaczy – materialny. Też był z mgły, jak Kiri?
- Sprawdź.
No to sprawdziłam. Dotknęłam jednego z szybko przebierających odnóży, kiedy modliszkowaty przechodził po stole blisko mnie. Poczułam bardzo twardą, lekko chropowatą chitynę. W duchu odetchnęłam z ulgą. Chyba bym zwariowała, gdyby otaczały mnie same duchy.
A może już zwariowałam?
- Czegoś jeszcze sobie życzysz, panno Maddigan? - spytał stwór – Herbatki może? Mamy tu bardzo dobrą, jaśminową. 
- Poproszę – westchnęłam. Potarłam ręką czoło. On znał moje imię? Czy to było coś jak sen?
Spytałam go o to, zanim jeszcze odszedł na drugi koniec kuchni, bo nie miałam ochoty krzyczeć. Odwrócił się i przez tę krótką chwilę miałam wrażenie, że patrzy na mnie jak na inteligentną inaczej.
- No jak mógłbym cię nie znać… Przecież to twój dom.
- A w takim razie jak ty się nazywasz?
- Hiss. I bardzo mi miło, że w końcu tu jesteś. Witamy w domu.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#6
Świetnie się to czyta, naprawdę klasa :) Chce więcej :)
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#7
Dzień 3


Szłam powoli przez łąkę, oddalając się od domu. Mojego domu. Mojej własnej, osobistej, prywatnej przestronnej rudery. Jednym słowem – żyć nie umierać!
Trawa była tu wyższa, miałam też wrażenie, że jej kolor jest jaśniejszy i bardziej naturalny, ale równie dobrze mogło to być kwestią przyzwyczajenia. Więc szłam wśród tej trawy, naturalnej czy nie, dziarskim krokiem, czując tę niezwykłą lekkość, jaką może dawać inna grawitacja. Nawet dla próby kilka razy podskoczyłam. Mogłam sobie na to pozwolić, bo akurat dzisiaj jak dotąd nie widziałam ani nie wyczułam Kiri nigdzie w pobliżu. Starałam się wsłuchiwać w swoje wnętrze, oczekując owych sławetnych głosów w głowie, ale nic, cisza. 
Wśród traw coś błysnęło. Marszcząc czoło spojrzałam w tamtym kierunku. Gdyby coś się poruszało, zapewne ujrzałabym kolejny błysk, nic takiego jednak nie nastąpiło. Teraz się zatrzymałam, więc to była kwestia mojego ruchu. Cofnęłam się o krok. A potem, zdziwiona nielogicznością takiego swojego postępowania, po prostu ruszyłam w tamtym kierunku. 
Trudno powiedzieć, czego właściwie się spodziewałam, ale z pewnością nie tego. Nie zestawu szklanych kloszy, niektórych częściowo zanurzonych w glebie, innych wspartych na miniaturowych ażurowych rusztowaniach. Niektóre elementy łączyły się z innymi cienkimi prostymi lub spiralnymi rurkami, zauważyłam też w tej konstrukcji kilkanaście drobnych kółek zębatych, obracających się dość szybko. W zamkniętych szklanych elementach czasem widziałam przepływ jakichś cieczy albo lekko świecących obłoków gazu.
Ha! Czyżbym odkryła elementy maszynerii napędzającej ten Matrix? Mechaniczne Grzyby Astralu…
Postukałam paznokciem w jeden z kloszy, potarłam palcami, zostawiając na krótką chwilę ślad podobny do skroplonej pary. Miałam wrażenie, że kiedy przez jakiś czas usilnie wpatrywałam się w jeden z kręcących się trybików, on nieco zwolnił a potem zaczął obracać się szybciej niż na początku. Nie wiem, czy w jakikolwiek sposób ja wywarłam na to wpływ. Byłam prawie pewna, że gdybym teraz spróbowała się skoncentrować, czy zrobić cokolwiek, żeby wpłynąć na ruch któregoś z trybików, nie osiągnęłabym żadnego efektu. Może gdybym wiedziała, CO konkretnie zrobić, podjęłabym kilka prób, ale na razie byłoby to działanie zupełnie na oślep. Nawet jak dla mnie kompletnie bezcelowe. Ach, uroki telekinezy… Ruszyłam więc dalej, chwilowo dając temu spokój. Trzymałam się mniej więcej obranego wcześniej kierunku – ku lasowi, ciągnącemu się za wzgórzem na którym stał mój astralny dom. Widziałam go, pierwsze, rzadkie jeszcze drzewa zaczynały się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym teraz stałam. Miałam wrażenie, że czuję jego zapach, woń wilgotnych igieł i coś jeszcze. Może to nie tylko o zapach chodziło? Mimowolnie pomyślałam o czymś, co niektórzy nazywali pozytywnymi wibracjami. Głupie, zbyt pretensjonalne określenie, ale jakoś tak pasowało. Przyspieszyłam kroku. Trawy były tu częściowo wyschnięte, całe połacie kładły się na ziemi. Teren zrobił się nierówny, głównie opadał, ale co jakiś czas ponad poziom wyrastała mniejsza czy większa górka. Minęłam głębokie koleiny, jakby pozostałości strumieni, które kiedyś pojawiły się tu po ulewnym deszczu. Wokół siebie miałam pojedyncze, raczej stare drzewa. Przyjrzałam się im podejrzliwie, szukając śladów tej nieprzyjemnej fraktalnej regularności. Nawet, kiedy miałam wrażenie, że dostrzegam nienaturalnie symetryczne fragmenty gałęzi, występowały one lokalnie, na bardzo niewielką skalę.
- No, coraz lepiej ten Matrix się renderuje – mruknęłam pod nosem. Zaraz też zamarłam, zastanawiając się, czy mówiąc sama do siebie, nie obudzę zaraz głosów w mojej głowie. Czy nie obudzę Kiri.
Kilka metrów przed sobą miałam nagły uskok, teren tworzył tu ponad dwumetrową skarpę. Nieco dalej w lewo opadał bardziej łagodnie, tak, że bez problemu dało się zejść niżej, ale mnie chwilowo zainteresowało coś zupełnie innego. Lekko zaskakującego, kiedy natknęłam się na to tak nieoczekiwanie. W pewnej odległości za krawędzią skarpy unosiła się w powietrzu drewniana skrzynka, sześcienna, o boku nieco dłuższym niż pół metra. A za nią, w pewnej odległości następna. I kolejna i jeszcze kilka w rzędzie, obniżającym się nieco. Wszystkie praktycznie takie same, jasne, o żółtawym odcieniu, groteskowe jak animacja. A ja grałam w dzieciństwie w wystarczająco dużo gier, żeby wiedzieć, co powinnam w tej sytuacji zrobić. Zignorowałam więc łagodnie opadające zbocze na lewo i ruszyłam naprzód, licząc, że zdołam wykorzystać możliwości tutejszej słabszej grawitacji. Jakoś łatwo było mi myśleć, że tu nic nie dzieje się naprawdę. Nie, żebym była tego pewna, nikt dotąd mi tego nie powiedział. Także Kiri, ale skoro ona była częścią mojej podświadomości, raczej nie wiedziała więcej niż ja. Mogłabym kierować się intuicją, gdyby ta nie postanowiła uparcie milczeć za każdym, kiedy tu byłam. Zapewne zacznę traktować wszystko poważniej, kiedy okaże się, że się mylę i kiedy już będzie za późno, kiedy spadnę, zostanę ranna, a moje wnętrzności znajdą się wokół. Wtedy to już nawet nie będą wnętrzności, skoro będą na zewnątrz. Hej, żegnajcie wnętrzności, witajcie zewnętrzności!
Skoczyłam. Bo przecież nie mogłam sobie tego odmówić. Bo to aż się samo prosiło. Skok prawie stał się niskim płynnym lotem. Skrzynka pod moimi stopami zakołysała się nieznacznie. Jeśli ja miałam wrażenie, że powietrze jest trochę upłynnione, te skrzynki poruszały się jak zatopione w naprawdę gęstej smole. Mrużąc oczy, przyjrzałam się reszcie drogi przed sobą. Stąd widziałam, że sześcienne drewniane pudła nie były rozmieszczone w równych odstępach. Wybiłam się, teraz z miejsca, bo nie miałam już możliwości wzięcia rozbiegu. O tak. Jestem panią Matrixa, cholerną Larą Croft, wojowniczką Power Rangers, Max Guevarą skaczącą po dachach wieżowców, gotową skopać kolejne tyłki. Kolejny płynny skok. I kolejny. I… do licha, tutaj jednak jest dalej!
Zanim zdążyłam zobaczyć chociaż początek tego słynnego filmu z całego życia, już leżałam rozciągnięta na glebie pokrytej warstwą wilgotnego igliwia. Z dziwnym poczuciem, że żaden upadek nie powinien być tak szybki. Jakby w ogóle nie upłynął żaden czas między chwilą, kiedy moje nogi znalazły się kilkanaście centymetrów przed skrzynką zamiast na niej a momentem, kiedy już leżałam na dole.
- No, nie trzeba było od razu przeskakiwać przez piąty wymiar.
Gwałtownie poderwałam się i stanęłam na czworaka. Ten głos zdecydowanie nie dochodził spod mojej czaszki. Pochodził z zewnątrz i byłam w stanie nawet określić, skąd. Spojrzałam w tamtą stronę. Na zboczu, znacznie bliżej szczytu niż podnóża, siedział Dudu, ten brunatny kudłaty stworek, którego wczoraj widziałam w kuchni.
- Jaki piąty wymiar? - spytałam. Tylko spokojnie, przecież się nie boję. Nie ma się czego bać, Maddigan, jesteś co najwyżej zaskoczona. LEKKO zaskoczona. Dudu zamrugał gwałtownie, uśmiechnął się. Błysnęły karykaturalnie kwadratowe zęby.
- No jak to? - odpowiedział pytaniem, ale był na tyle miły, żeby od razu wyjaśnić – Spadałaś przenikając przez pięć wymiarów. Trochę bez sensu, lepiej było skupić się na lądowaniu.
Jęknełam w duchu. On naprawdę myślał, że zrobiłam to celowo? Że w ogóle zrobiłam to świadomie? Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z kolejnej rzeczy. Dudu w przeciwieństwie do Kiri najwyraźniej nie mógł swobodnie czytać mi w myślach. Może tylko wyczuwał emocje, podobnie jak ja, kiedy patrzyłam na niego albo słyszałam jego głos, a może też nie. Od razu poczułam się lepiej i wzmocniona tym nagłym przypływem pewności siebie, uśmiechnęłam się i wstałam. 
- Jeśli chcesz, nazwij to odruchem bezwarunkowym – powiedziałam. Dorosłe dziecko biol-chemu, do usług.
- Ja nie krytykuję – uniósł krótkie, owłosione łapy w obronnym geście – Gdzież bym śmiał!
I odszedł, lekko kołysząc się na boki, zupełnie jakby celowo zostawiał mnie z gonitwą myśli i mnóstwem pytań bez odpowiedzi. Przez chwilę patrzyłam za nim, ciekawa, dokąd się wybiera. Bo z jakiego powodu on w ogóle się tu znalazł, akurat w takim momencie? Obserwował mnie? Jeśli tak, to jak długo i przede wszystkim z jakiego powodu…
Patrzyłam na jego plecy porośnięte skołtunioną brunatną sierścią, przyglądałam się, jak krótką nogą rozgarnia trawy. Co jakiś czas się schylał, czemuś przyglądał, grzebał w ziemi dłonią. I nie odwrócił się nagle, żeby udzielić mi odpowiedzi, jakiejkolwiek, choćby naprędce zmyślonej, na kłębiące się w mojej głowie wątpliwości. Chyba naprawdę nie mógł słyszeć moich myśli. Jakoś zdołałam przekonać samą siebie, że widział moje popisy przez przypadek, szukając czegoś w tej okolicy.
Przyjrzałam się zawieszonym w powietrzu skrzynkom. Tym razem bardziej z bliska, mimo iż znajdowały się teraz wyżej niż moja głowa. Może z wyjątkiem kilku ostatnich wyraźnie opadających, jednocześnie skręcających nieco w prawo. Ten powietrzny most kończył się przy grubym pniu powalonego starego drzewa. Podeszłam bliżej. Trudno było mi stwierdzić cokolwiek poza tym, że raczej nie było to drzewo iglaste. Pień leżał tu wystarczająco długo, aby działające nań czynniki całkowicie pozbawiły go kory, pozostawiając go podobnym do nagiej białej kości. Najwyżej wznosił się mniej więcej w tym miejscu, gdzie kończył się most ze skrzynek, bliżej miejsca, gdzie teraz stałam, opadał, dalej był zaryty w ziemię, częściowo pochłonięty przez utworzone tak wzgórze. Miał ponad metr średnicy, więc raczej trudno byłoby mi przejść nad nim. Musiałam go wyminąć.
Po drugiej stronie znalazłam naprędce zbitą z desek niewielką budkę. Pozbawione okien pomieszczenie było puste, nie licząc prostej ławki z deski położonej na dwóch pniakach i wiszących na wbitych w ścianę gwoździach wiechci suchych traw. Na wszelki przypadek przyjrzałam się tym roślinnym szczątkom, ale nie wyglądało to na jakiś szczególny rodzaj suszonych ziół. Ot, zwykła trawa, wyrwana całymi kępkami i zawieszona wysuszonymi korzeniami do góry. Opuściłam ten nieznanego przeznaczenia składzik i na wszelki wypadek obeszłam go dookoła. Z tyłu wydawał mi się nieco większy, niż oglądany od frontu. Półtora metra dalej, pomiędzy tylną ścianą na najbliższym drzewem zauważyłam coś jakby rząd trzech kopczyków. Były prawie całkiem pokryte ściółką jak ziemia wokół nich, tylko jeden, nieco wyższy od pozostałych miał płaski ciemnoszary czubek. Kwadratowy, jak zauważyłam, kiedy podeszłam bliżej. Wyglądało to jak przysypany słupek graniczny. Dla pewności rozgarnęłam czubkiem buta ściółkę na pozostałych kopczykach. Też znalazłam słupki, nieco głębiej zapadnięte w ziemię. Razem trzy. Tworzące linię. W naturalnym odruchu spojrzałam na boki i nie pomyliłam się. Po obu stronach zobaczyłam kolejne, odsunięte nieco dalej, różnej wysokości, niektóre zasłonięte, inne wystające kilkanaście centymetrów nad ziemię. Przeszłam na prawo, cały czas trzymając się wytyczonej przez nie umownej linii. Zauważyłam, że kamienne słupki rozmieszczone były w losowych odstępach, najpierw szłam jakieś trzy i pół metra do kolejnych czterech, piąty był nieco dalej, ale mniej niż metr. Kilka metrów przed sobą miałam kolejne dwa. Na niektórych, zauważyłam wycięte na każdym boku dwie pionowe linie. Na dwóch znalazłam wyryte i wypełnione lekko fosforyzującym na błękitno barwnikiem symbole. Kolor błyskawicy. Chyba dotarłam do magicznego kręgu.
Pomyślałam o tym piątym wymiarze. Dudu twierdził, że jakoś przez niego przeszłam i zapewne mówił prawdę. Czy o to mu chodziło? Że byłam tak blisko tej granicy i dlatego coś przypadkiem zrobiłam? Bo chyba jakąś granicę te słupki wytyczały, a świecące runy nachalnie narzucały paranormalne wyjaśnienia. No, nie do końca to były runy, bardziej geometryczne symbole, ale już nie czepiajmy się szczegółów. Przyjrzałam się obu stronom hipotetycznej magicznej bariery. Ziemia wyglądała tak samo. Żadych rewelacji. Więc może po prostu zrobię to. Od razu, bo zapewne nic strasznego mnie nie czeka. Raz to przecież zrobiłam, czyż nie...
Przeskoczyłam. Przeniknęłam, przefazowałam się przez pole siłowe znajdujące się właśnie tam, gdzie w myślach wyznaczyłam linię. Trochę przypominało to wrażenia przy przechodzeniu przez drzwi wejściowe mojego zwariowanego domu. I w żadnym stopniu nie przypominało tego, co czułam przy upadku. Czas nie przyspieszył ani nie zwolnił, żadna minuta nie została wycięta z życiorysu. Czy coś zrobiłam nie tak?
Zatem wróciłam. Tak samo łatwo. I przeszłam kolejny raz, z tym samym skutkiem. Dla pewności jeszcze dwa razy to powtórzyłam. Mój wewnętrzny szalony naukowiec chichotał złośliwie w mojej czaszce wieszcząc fiasko eksperymentu. Z cichym westchnieniem pochyliłam się nad słupkiem oznaczonym świecącymi symbolami. Miały one jakieś znaczenie czy nie? Głupie pytanie. Próbowałam powtórzyć te znaki kreśląc je palcem w powietrzu. Nie byłam nawet pewna, od którego zacząć i jak je rysować. Jak najmniej ruchów? Czy w określonym kierunku? A może powinnam użyć do tego różdżki. W końcu każdy szanujący się czarownik czy czarownica powinien mieć różdżkę. Dla spokoju sumienia, podgryzanego pracowicie przez mojego wewnętrznego szalonego naukowca, złapałam jakiś mokry, poczerniały kawałek gałazki i pozbawiając go zbędnych odnóg spróbowałam nadać mu kształt prostej linii. Z pełną świadomością, że to pogwałcenie wszelkich prawideł sztuki i przygotowania magicznych przedmiotów, chwyciłam prowizoryczną różdżkę i spróbowałam powtórzyć te znaki. Jeszcze gorzej, tak było już zupełnie niewygodnie. A musiałam w ogóle je kreślić w skali jeden do jednego?! W końcu to nie zajęcia z rysunku technicznego. W końcu poddałam się, z cichą nadzieją, że wewnętrzny szalony naukowiec będzie chociaż częściowo usatysfkacjonowany. Próbowałam przecież. 
Spojrzałam jeszcze raz na wyryte w kamiennym słupku znaki, tym razem po to, żeby je zapamiętać. Powinnam je przerysować, ale nie miałam przy sobie nic do pisania. Nie zanosiło się również na to, żebym zdołała przyzwać coś z tego legendarnego piątego wymiaru. Idąc dalej wzdłuż linii słupków, myślałam o tym, że to chyba najwyższy czas, żeby zacząć wszystko zapisywać. Już nie same symbole, ale notować wszystko, co tu robię. Myśli, spostrzeżenia, wnioski, jak leci. Nie wiadomo, co tu ma znaczenie. Nikt nie dał mi instrukcji obsługi Matrixa, to sama ją sobie stworzę. Przez doświadczenie.
Niemal mogłam usłyszeć jak wewnętrzy szalony naukowiec zamruczał z aprobatą. 
Przeszłam tak jeszcze kawałek, cały czas mając po swojej lewej stronie las. Oprócz słupków, zobaczyłam na granicy dwa idealnie kuliste kamienie. Wydawały się tylko spoczywać na glebie, w żaden sposób nie przymocowane, ale kiedy z ciekawości spróbowałam je przemieścić, nie dałam rady. Chyba pole siłowe je trzymało. Sama granica okazywała się teraz nie linią, łagodnie zakręcała, tworząc półkole. Coraz bardziej byłam przekonana, że po prostu odgradzała moje podwórze i łąkę od lasu. Za bardzo chyba się nastawiłam na jakieś mistyczne wyjaśnienie, odrzucając te najprostsze. Ale czy zasada Brzytwy Ockhama w ogóle miała tutaj rację bytu? Czy tu obowiązywały jakiekolwiek zasady?
Postanowiłam wracać. Jeszcze pamiętałam część znaków, powinnam je jak najszybciej zapisać. Wyszłam spomiędzy drzew, wspięłam się na dość strome zbocze, chwytając się trawy. Mniej więcej przed sobą widziałam dom, te kilka pojedynczych wysokich drzew obok niego i ścianę dzkich róż bzów, z tej perspektywy widoczną po lewej stronie domu.
- Dobrze się bawisz?
Zaskoczenie zrobiło swoje, lekko mną wstrząsnęło. Chyba takich odruchów nie dawało się opanować.
- Całkiem spoko – odparłam spokojnie. Czułam, że nie powinnam się odwracać, że to popsuje cały efekt, ale nie mogłam opanować ciekawości. Zerknęłam przez ramię, czy biała wiewiórka podąża za mną.
- Z przodu, nieco po prawej – w głosie zabrzmiało rozbawienie. Nie miałam wątpliwości, że teraz zrobiła to celowo.
- Badam – wyjaśniłam – Rozglądam się. Zamierzam sprawdzić parę rzeczy. I pisać. Chyba tam w domu jest coś do pisania.
- Owszem, jest – przytaknęła Kiri. Byłam ciekawa, czy znała już każdy mój krok tego dnia i każde wspomnienie. Nie zamierzałam jej tego ułatwiać.
Pomyślałam zaraz potem, że zapewne z przyborami do pisania nie będzie problemu. Gorzej, że wcześniej będę musiała je znaleźć.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#8
Jestem panią Matrixa, cholerną Larą Croft, wojowniczką Power Rangers, Max Guevarą skaczącą po dachach wieżowców, gotową skopać kolejne tyłki. 

[Obrazek: maddigan_jumps_by_rootmad-dbqt9v6.jpg]
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#9
Dzień 4

Piąty wymiar nie dawał mi spokoju. Miałam wrażenie, że ten dziwny świat nagle okazał się dla mnie dziwnie nieprzyswajalny. Coś, co chyba miało mi się należeć, ale jeszcze nie było moje. 
Po jakimś czasie musiałam porzuć siedzenie z brulionem w szarej tekturowej oprawie przy stole w salonie i wyjść na zewnątrz. Zbadać sytuację. Pokombinować. I znów poszłam na tyły, teraz jednak nie kierowałam się wprost na las, a nieco bardziej w lewo. Na południe? Wschód? Czy tutaj, na tym planie astralnym, w tym Fokusie, istniały takie kierunki? Wybrałam w każdym razie mniej więcej ten, który dzień wcześniej wybrał Dudu, szukając czegoś na ziemi. Cokolwiek on tam dostrzegał, ja tego nie znalazłam. Znalazłam tylko parę gatunków traw i chwastów, zanim dotarłam do częściowo gołej ziemi. Dalej widziałam te same słupki, na które natknęłam się w lesie, tu jednak wyznaczona linia zakręcała bardziej. W sumie właśnie tego mogłam się spodziewać. Tworzyły krąg. Trudno o coś bardziej oczywistego. Te także były w stanie różnym a krąg miał w sobie mniejsze i większe wyrwy, ale miałam dziwne wrażenie, że to i tak się nie liczy. Swoją rolę pewnie spełniały bez problemu. Na wszelki wypadek doświadczalnie sprawdziłam, w końcu tak wierzyć bez dowodów trochę głupio i lekkomyślnie. Działały. Przerzucały mnie przez przestrzeń, jak próbowałam przekraczać granicę. Mogłam jeszcze sprawdzić, czy tak jak myślałam, otaczały cały teren wokół domu, teren, który według Kiri należał do mnie, ale to mogło poczekać. Inna rzecz domagała się w końcu sprawdzenia już od dłuższego czasu.
Przeskakiwałam z słupka na słupek. Też jak w grze, tylko tym razem poziom łatwiejszy. Żadnego ryzyka. I żadnych zjawisk, które, jak przypuszczałam, mogły mieć coś wspólnego ze skakaniem tutaj. Dopuszczałam możliwość, że przy tej grawitacji coś mogło się dziać, kiedy człowiek zaczynał poruszać się w pionie, nie tylko w płaszczyźnie jak na co dzień. Piąty wymiar jednak nie stał się przez to bardziej dostępny niż pół godziny wcześniej. Taki już los eksperymentujących w ciemno. Potem wpadłam na kolejną myśl, jak mi się zdawało, oczywistą. Może jakiś wpływ miało nieoczekiwane spadanie. Ten nagły strach, sytuacja kryzysowa. Który nieporadny superbohater na początku swej drogi przypadkowo nie ujawnił swych mocy pod wpływem strachu?
Wspięłam się więc na drzewo. No i dostałam czego chciałam, nawet szybciej niż oczekiwałam, bo zsunęłam się zanim jeszcze dostałam się na gałąź, z której chciałam skoczyć na ziemię. Nadal nie uzyskałam żadnego rezultatu. Może to jednak było za mało… Zaczęłam okrążać dom, szukając jakiegoś punktu znajdującego się około dwóch metrów nad ziemią. Z większą wysokością wolałam nie ryzykować, nie byłam pewna, co może mi się tu stać. Byłam trochę na siebie zła z powodu tego strachu. Nie po to umykałam każdej nocy z mojego bezlitośnie realnego świata, aby i tutaj ograniczały mnie podobne słabości. Bo może naprawdę żadnych granic nie było i to tylko mój słaby umysł tak mnie trzymał?
Wcięty daszek nad drzwiami? Uroczy pomysł, tylko jakby dało się tam jakoś wejść. Na ścianie na prawo od drzwi, od strony bzów, na jakimś odcinku biegł gzyms. Zdecydowanie za wąski. Chyba, żeby tam był ten piąty wymiar i pozwolił się rozciągnąć i spłaszczyć, albo w ową ścianę wniknąć. Zdążyłam jeszcze zobaczyć fragment werandy w wyraźnie złym stanie i w znacznym stopniu zasłoniętej przez plątaninę suchych pnączy chmielu, kiedy moje poszukiwania zostały nagle przerwane. Gdzieś z mojego wnętrza wypłynęło wrażenie bliskiej obecności. Myśli i uczucia przez chwilę zdawały się równolegle płynąć w kilku niezależnych płaszczyznach.
- I czego tu szukamy?
Usłyszałam kpinę w tym głosie. Dlaczego u licha ona stale musiała ze mnie kpić?
- Niczego – odparłam. Miało brzmieć wyzywająco, zabrzmiało jak u przekornego przedszkolaka. Poszukałam jej, ale zanim ujrzałam ją na pniu jednego z krzaków bzu, minęło zbyt wiele czasu, aby efektywnie zgromić ją wzrokiem. Wzbudzanie respektu raczej nie szło mi tu zbyt dobrze.
- Badasz granice swojej enklawy – powiedziała w taki cudowny sposób, który nie pozwalał mi ocenić, czy to miało być pytanie czy stwierdzenie. Na wszelki wypadek skinęłam głową. Liczyłam chyba, że znów zostawi mnie w spokoju, ale nawet tutaj jak widać człowiek zwykle nie dostawał tego, czego chciał. Bo nagle odczułam we wnętrzu jakiś nakaz, który wstrząsnął całym mym jestestwem. Przemożna siła, mająca źródło gdzieś we mnie, zaczęła mnie prowadzić. Kazała mi zawrócić, obejść róg domu, minąć kopiec kamieni o nieznanym przeznaczeniu i wiodła dalej przez trawnik przed domem. Więc szłam, nie mając wyboru. Skoro tak pcha, to jakże mnie, słabej śmiertelniczce, z tym walczyć?
Dotarłam tym sposobem do słabo zaznaczonej polnej drogi, częściowo porośniętej wątłą trawą. Pomyślałam, może głupio, że jakoś ta droga musiała powstać, ktoś musiał tędy jeździć. 
- A czy tutaj możesz mieć tego pewność?
Tutaj nie mogę chyba być pewna niczego, tak powinna brzmieć prawidłowa odpowiedź. I jak, wygrałam coś?
Znów widziałam Kiri, zmaterializowała się w pobliżu słupków granicznych. Tutaj znajdowały się one kilka metrów od drogi, oceniłam, że od tej strony granice znajdują się znacznie bliżej domu niż te na skraju lasu. 
- To jedna z bardziej pewnych rzeczy w tym wymiarze– odezwała się Kiri – To twoje ziemie, odrębne od reszty świata.
Ha, jak to zabrzmiało! Moje ziemie. Jakbym była panią na włościach, hrabianką.
- Owszem masz tutaj władzę. Ale jak na razie to raczej w teorii. Nie znasz słów mocy i gestów. Nie czujesz więzi z tym światem. Akcji i interakcji.
- Słów mocy? - podchwyciłam ochoczo – Więc jednak zostanę szamanką?
Kiri wydała z siebie ciche prychnięcie. Kazała mi podejść bliżej i w tym momencie z satysfakcją stwierdziłam, że jednak coś czuję. Falę niecierpliwości, która wlała się do mojego umysłu, chociaż nie pochodziła ode mnie. A przynajmniej od tego większego kawałka mnie, w którym siedziała świadomość. 
Moja tulpa pokazała mi znaki na dwóch słupkach. Na szczęście akurat te wystawały z ziemi dość wysoko i były w wystarczająco dobrym stanie, żeby wyryte wzory dało się odczytać bez problemu.
- Większość z tego jak na razie nie ma dla ciebie znaczenia – poinformowała mnie Kiri – Ale to jest ważne. Pierwsza rzecz, którą musisz zapamiętać. Zwłaszcza, że już teraz zaczynasz zapuszczać się coraz dalej od domu.
Miałam dziwne graniczące z pewnością wrażenie, że to ostatnie nie było przeznaczone dla mnie, że Kiri wolała to pomyśleć i zachować dla siebie. Ale byłyśmy w końcu jednym umysłem i zabawne było, że tym razem to działało na jej niekorzyść.
Wiewiórka położyła łapkę na jednym z symboli. Był dość prosty, kwadrat ustawiony pod kątem czterdziestu pięciu stopni z punktem w środku. 
- To oznacza twoją enklawę – wyjaśniła Kiri – Znak tsir.
- Tsir? - powtórzyłam. Kiri uniosła głowę i spojrzała na mnie poważnie.
- Dla własnego dobra zapamiętaj, żeby słowa mocy zawsze wypowiadać wyraźnie – poradziła. Uśmiechnęłam się.
- Inaczej skonam w strasznych mękach? - podsunęłam. Jak ma mnie ostrzegać przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, może powinno to brzmieć bardziej groźnie.
- Raczej nie. Nie masz kompetencji, żeby zrobić sobie jakąś naprawdę poważną krzywdę.
Aha. Czyżby tutaj to był jakiś szczególny przywilej? Może jeszcze należy przejść się do jakiegoś urzędu, jeśli chce się załatwić pozwolenie na samobójstwo…
Kiri odwróciła się i skoczyła. Tak, jakby chciała przeskoczyć słupek, ale nieco z boku. Kiedy znalazła się nad miejscem, gdzie przebiegała hipotetyczna linia łącząca słupki, zniknęła. Jasne, granica enklawy. Czy moje przeskoki też tak wyglądały oglądane z boku? Poszłam w ślady wiewiórki i również przeszłam. Jak miło, znów na swoim terenie. Tylko czy w takim razie nie powinnam poczuć jakiejś różnicy?
- To różnice z kategorii na razie dla ciebie całkiem abstrakcyjnej – odpowiedziała Kiri.
- No niech zgadnę… Powyżej moich kompetencji?
- Raczej wiedzy i umiejętności.
Chyba po prostu lubiła mi przypominać, że byłam tu żółtodziobem. Tylko skoro w rzeczywistości była mną, czy oznaczało to, że to ja mam takie masochistyczne skłonności do samobiczowania?
- Powiedziałabym, że prędzej za mało wyrozumiałości.
No, serdeczne dzięki za pocieszenie. Ale rację miała, w tym wszystkim co powiedziała do tej pory. Czas najwyższy wziąć się w garść i do roboty, Maddigan! Co cię ogranicza? Ty sama!
I wzmocniona tym nagłym przypływem siły chciałam iść w stronę domu. Ale znów chciałam i na tym się skończyło. Bo znów Kiri-Ja mnie zatrzymała i tyle było z tej mojej świeżej wolności od samej siebie. 
- A może by to w jakimś porządku zacząć?
Zatrzymałam się. Czas poza czasem płynął dalej. 
- Najpierw to muszę to zapisać zanim zapomnę – postanowiłam – Tsir.
Nawet chyba teraz udało mi się to dobrze wypowiedzieć. Kiri skinęła głową z aprobatą. Łapką nakreśliła na kawałku nagiej ziemi świetlisty symbol. 
Hej! Ja też chcę się nauczyć takiej sztuczki!
- Wystarczy, że się trochę postarasz.
Więc przykucnęłam obok i zrobiłam to samo. Po tylko czterech próbach. Znak rozmył się dość szybko, światło w ciepłym żółtym kolorze było bardzo słabe. Spróbowałam rysować palcem po drugiej dłoni. Też zostawiałam świecące linie, ale zauważyłam, że przypadkowe kreski i zawijasy znikają dużo szybciej niż konkretny symbol.
- I co, przeszłam próbę?
Nie doczekałam się odpowiedzi. Usłyszałam Kiri dopiero kilkanaście sekund i kilka metrów później. 
- Pierwsza rzecz, jeśli zamierzasz nadal rozglądać się po okolicy to zagwarantować sobie możliwość powrotu jak się zgubisz.
- To tu się można zgubić? - spytałam. To pytanie chyba nie było całkiem bez sensu.
- Przy twoim obecnym doświadczeniu?
Chyba nie musiała mówić nic więcej. Pozostało mi tylko spytać, co wobec tego należy robić. Pytać o radę własną podświadomość to chyba żaden wstyd.
- Znajdź klucz portalu twojej enklawy. Taki płaski amulet, wydłużony, sześciokątny, z tym symbolem.
- Jak się domyślam, jest gdzieś w tym domu – mruknęłam. I ogarnęło mnie bliżej nieokreślone uczucie. Nie mogłam stwierdzić, czy to jest dobra, czy raczej zła wiadomość.
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
#10
Próbowałaś postować to w tej formie na portalach ezoludzi ? Poza działem własnej twórczości ? Spróbuj, myślę, że mogło by im zrobić dobrą siekę z mózgu :P
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  iSenowe Kroniki Filmowe Slavia 6 3,135 12-05-2018, 22:40
Ostatni post: Slavia

Skocz do:

UA-88656808-1